Ostatni kurs

Piotr Gulewski

Ostatni kurs

Tap, tap… Krople deszczu raz po razie uderzały w mój parasol. Wystukiwały regularny rytm, który działał na mnie hipnotyzująco. Poza tym niewiele było słychać – jedynie odległe hałasy sporadycznie przejeżdżających główną drogą samochodów, czy inne takie, ale nie było w tym nic dziwnego. Nastała już noc, a to był kraniec przedmieść.
Czekałem na ostatni autobus do domu. Byłem zbyt zmęczony by nawet myśleć, co by się stało, gdyby nie przyjechał, więc po prostu nie zakładałem takiej ewentualności. Tak, wszystko będzie w porządku. Tylko ten deszcz… Na całe szczęście wziąłem ze sobą ten parasol, bo przystanek znajdował się po środku niczego. Nie miał żadnego daszku czy choćby drzewa, pod którym dałoby się radę ukryć. Tap, tap… Tak, zdecydowanie dobrze wyszło, że go zabrałem. Inaczej przesiąkłbym do granic możliwości.
Przystanek był opustoszały, ale nie czekałem na nim jako jedyny. Była tu jeszcze jakaś dziewczyna. Dyskretnie obejrzałem się w jej stronę. Młoda – na oko dałbym jej może z dwadzieścia lat, a do tego całkiem ładna. Jej ciemne włosy, zapewne zazwyczaj lśniące, obecnie opadały do ramion niczym mokry mop. Mimo to nic sobie z tego nie robiła. Podobnie jak ze stanu swoich ubrań. Jak nic będzie potem chora. No, ale to już nie mój problem.
Tap, tap.
Może jednak powinienem zaprosić ją pod swój parasol? Było pod nim wystarczająco dużo miejsca dla dwójki. Niby to niezbyt komfortowe stać tak z obcym facetem, w szczególności o tej porze dnia, ale chyba wciąż lepsze niż dalsze moknięcie w narastającej ulewie, prawda? Już otworzyłem usta, lecz w porę ugryzłem się w język. Za późno na takie akty wspaniałomyślności. Ile tak razem stoimy? Z dobry kwadrans? Łaskawy pan nareszcie wysilił się na gest! W tym momencie raczej żadna jej różnica czy ma osłonę, czy nie. Pogodziła się ze swoim losem i nic mi do tego – przypomniałem sobie.
Tap, tap.
Sennie przechyliłem głowę. Czas zdawał się wydłużać w nieskończoność. Kiedy przyjedzie ten cholerny bus, bo od tego stukania zaraz zwariuję?
Tap, tap.
Ostatnio często trafiałem na ostatni autobus. Równie często też lało. Zawsze na tym samym przystanku. Zawsze tylko ja i ona i zawsze tylko ja miałem parasol. Nie nauczyła się, że lepiej w końcu zabrać swój? A może właśnie czekała na mój pierwszy krok. Łudziła się, że pewnego dnia ten pajac, który zawsze stoi obok, nareszcie podzieli się z nią. Bzdura. Takie rzeczy działy się co najwyżej w filmach. Jednak jeśli jakimś cudem o tym marzyła, działało to na mnie jak płachta na byka. Chcesz zagrać w grę, malutka? To zagramy. Udowodnię ci, że nigdy tego nie zrobię, cokolwiek by się nie działo, ile razy więcej byśmy się nie mieli spotkać w takich okolicznościach. Stało się to dla mnie kwestią dumy.
Tap, tap.
Kolejna noc, kolejny deszcz, kolejny pojedynek woli. Dzielnie tkwiłem w swoim postanowieniu i ignorowałem towarzyszkę oczekiwań. Oboje właściwie nie ruszyliśmy się choćby o milimetr. Co więcej, miałem wrażenie, że za każdym spotkaniem było identycznie. Oboje mieliśmy swoje stałe pozycje, precyzyjnie odmierzone, tak samo jak dystans między nami. W ogóle wszystko sprawiało wrażenie niezmiennego do tego stopnia, że zacząłem podejrzewać się o utratę zmysłów. Uszczypnąłem się w policzek, jednak ona nie zniknęła. Dobrze, chociaż wiedziałem, że to nie halucynacja. Spisek mogłem z góry przekreślić, bo kto i po co miałby targać się na zdrowie psychiczne tak przeciętnej osoby jak ja? Zostawała jeszcze jedna alternatywa.
Wstrzymałem oddech. Spróbowałem przypomnieć sobie, czy kiedyś słyszałem o śmierci na przystanku w okolicy. Chwila, chyba coś takiego wyda… Stop! Nie miałem pewności. Właściwie mogłem to sobie teraz uroić, więc nie powinienem dalej pobudzać wyobraźni. Najpewniejszym sposobem sprawdzenia byłoby zbliżyć się i ją dotknąć, lecz tak czy siak to nie miałoby szczęśliwego zakończenia. Nie miałem pojęcia, który potencjalny rezultat był gorszy – ona okazuje się duchem, czy ja trafiam za kratki za molestowanie?
Tap, tap.
Na swój sposób zacząłem doceniać nasze nieme randki. Pomimo tego, że nie znałem jej imienia, polubiłem ją. Stała się poniekąd stałą częścią mojego życia, pewną tak samo jak to, że znowu nie będzie śniegu na Boże Narodzenie, ale za to w połowie stycznia nadejdą mrozy. Nie miałem pojęcia, co bym zrobił, gdyby któregoś razu, podczas deszczowego wieczoru nie zjawiłaby się na przystanku. To byłoby jak kres epoki. Nie odnalazłbym się potem w życiu. Więc na co czekasz? Zagadaj do niej wreszcie! Przyznaj przed sobą, że ci się podoba i zaproś ją w ciekawsze miejsce niż zatopiony przystanek na odludziu.
Niech będzie.
Zebrałem całą swoją odwagę i skoczyłem do boju.
– Przepraszam…?
Tap, tap.
Zdziwiłem się, bo ten głos nie należał do mnie. Był niższy i należał do kogoś wyraźnie ode mnie starszego.
– Wchodzi pan, czy nie?
Znikąd pojawił się autobus i przez otwarte drzwi przemawiał do mnie kierowca.
– Tak, tak… – potwierdziłem posłusznie i wspiąłem się po schodkach.
Płacąc za bilet, zauważyłem, że oprócz mnie jedynym pasażerem była przemoczona dziewczyna. Siedziała daleko – straciłem moją szansę. Zrezygnowany, osunąłem się więc na pierwszy lepszy fotel i wyciągnąłem telefon. To, co zobaczyłem na jego wyświetlaczu, wstrząsnęło mną.
Nadal był ten sam dzień, a do tego minęło zaledwie pięć minut, odkąd po raz ostatni sprawdzałem godzinę. Te wszystkie dni wydarzyły się wyłącznie w mojej głowie. Zamknąwszy oczy, ze wstydu zapadłem się w siedzisku. Dochodziły mnie jedynie dźwięk silnika i symfonia uderzającego o szybę deszczu. Tap, tap, tap. Jakby nawet on wyśmiewał ilość mentalnej gimnastyki, którą wybrałem zamiast po prostu się odezwać.

Tomasz Daiksler, Portret Marysi Kożewnikow, olej płótno

Spis treści