Edward Derylak
Opowieść jednego wieczoru
Każdemu coś było. Rozkwaszony przód z wypukłą maską, wgniecione drzwi, przerysowany bok. Innemu na pozór niby nic, choć też czekał na swoją kolej. Wzrok przyciągały smukłe, czerwone toyoty celice: jedna bez przodu, z szarą plandeką skrywającą wstydliwie trzewia, druga przy płocie, bez kufra, z odstraszającą rudą blachą. Z dwóch zrobi się jeden, pomaluje, będzie jak nowy, pomyślał. Wozy jak się patrzy, niektóre z całkiem niezłym wypasem, odnotował w pamięci okiem znawcy. Niektóre pośród wybujałej już trawy czekały spokojnie.
Obraz ten, sprzed bodajże trzech tygodni był już tylko w jego pamięci. Paweł stał w bramie, a przed nim puste podwórze. Wszystko inne wyglądało tak samo. Zrobił kilka kroków. Tylko ślady kolein po kołach przypominały o przeszłości. Niespodziewanie ciszę wrześniowego późnego popołudnia zakłócił żałosny zgrzyt zawiasów. W uchylonej bramie garażu stanął Heniek. Jakiś taki niepodobny, pomyślał chłopak. Ogolony jak w niedzielę do kościoła, robocze ciuchy jakby dopiero zdjęte ze sznurka w suszarni i co najdziwniejsze – trzeźwy jak niemowlę. Tylko dłoń, chłopak wyczuł od razu, ta sama, szorstka i pokancerowana blachą.
Mężczyzna rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś do siedzenia. Po chwili wskazał koziołek, sam przysiadł na pustaku. Wyciągnął paczkę papierosów. Podsunął mu pod nos, potem powoli, z namaszczeniem wyjął dla siebie. Podał ogień i zapalili. Cały ten ceremoniał odbył się bez słów i zbędnego pośpiechu. Dopiero kiedy zaciągnął się raz i drugi, spojrzał na chłopaka, powiódł wzrokiem od domu do płotu, potem znowu na niego:
– Pewnie się dziwisz, Pawełku, że tak pusto. – Znowu sztachnięcie. – Tak, tak… wszystko z hukiem się rozwaliło. Skarbówka wpierdoliła się na podwórze. Brama otwarta, to zajechali jak do siebie, dwoma samochodami. Pan taki a taki, pytają, ja kiwam głową, że tak, oni o sobie, kim są i skąd. Ba, mówię, domyślam się, nie wiem tylko, kto was nasłał. Oni, że to nieważne. Pytają, gdzie mogą usiąść, jakiś stolik by im się przydał. Mnie już wszystko jedno, wiesz, jestem ugotowany, chłopaki (bez ZUS-u) w garażu przygotowują auto do malowania. Walę do tych w garniturach wprost, na kacu jeszcze jestem, że tutaj nie ma miejsca do siedzenia, a stoliki to mają w biurze, mogli sobie wziąć jeden. Tutaj się ciężko pracuje, a nie wte i wewte przerzuca papierki. Jeden z nich do mnie, com taki hardy. Kwity z ZUS-u żebym im pokazał. Jak mam pokazać? Wiecie, że nie płacę. Pogadali my jak Polak z Polakiem, oni spisali, co trzeba, wypytali, na odchodnym jakieś papiery kazali podpisać… Takie są ludzie, Pawełku. Ktoś nie ścierpiał, że jakoś sobie radzę, że się wszystko nieźle kręci, zgrzeszyłbym, gdybym powiedział inaczej. Klienci mijali się w bramie, gotówka była, w kieszeniach zaskórniaki. Nieźle się to wszystko turlało. A teraz co? – Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął na zewnątrz podszewkę. – Na papierosy nie mam. Od ostatniego roku się pogorszyło. Mniej aut sprowadzają, może trzeźwiej jeżdżą, choć, kiedy spoglądam z podwórza na drogę, to ino świst. Powiedziałem do chłopaków, że muszę ich zwolnić. „Dlaczego, szefie, źle robimy?” Nie źle, nie źle, tylko widzicie, że roboty nie ma, ZUS muszę opłacić, wam tak samo… dla mnie już brakuje. „Aż tak źle, szefie?”, pytają równocześnie. Ano tak. Dobre chłopaki, Pawełku, patrzą na mnie, jakbym im ojców harmonią zabił. Żałość taką mają w oczach. Jeden przez drugiego pytają, co mają zrobić? Wojtek, lakiernik, robota w rękach mu się pali, młody żonkoś, dziecko w drodze, kredyt w banku. Drugi mieszka z matką tylko; chora, na rencie. Patrzą we mnie jak w obraz Najświętszej Panienki. Coś mnie ścisnęło za gardło. Jestem między młotem a kowadłem. „A może by tak… – lakiernik, śmielszy, patrzy na mnie niepewnie, wie, obaj wiedzą, że krzywdy ode mnie nie mają – a może by tak… szef nas zwolnił?” Patrzy na tego drugiego, tamten kiwa głową. „My by się zarejestrowali, wzięli kuroniówkę i… przychodzili do roboty, jakby nigdy nic”. Przecie to nielegalne, ja do nich, szara strefa mówią na to w telewizorze. „Oj, szefie, po co takie słowa, my nie pierwsi i nie ostatni” – przekonują, jak mogą. „Przyjdzie zima – jednym głosem już gadają – mróz, lód na drogach, ślisko, będą stłuczki, to i robota, szef znowu nas zarejestruje. I po krzyku”. A jak mnie sprawdzą? – ja do nich. „Kto to będzie wiedział?” – uspokajają.
– Wiesz, Pawełku, że mnie przekonali. I robiliśmy „jakby nigdy nic”. Pierwsze dni ze strachem spoglądałem w stronę bramy, czy nie jadą. Potem się uspokoiłem, zapomniałem. – Wyjął drugiego papierosa. Zaciągnął się i zamyślił. Patrzył gdzieś ponad płotem w stronę miasta. Niespodziewanie jego policzki drgnęły w uśmiechu. – Wiesz, Pawełku, ten Wojtek to ma trochę pstro w głowie, ale i smykałkę do pistoletu, lakier kładł jak automat, nawet po kielichu. Robiliśmy trzy samochody z Kolumny Transportu Sanitarnego, dobrze płatna robota; umowa, rachunki, wszystko jak trzeba. Trochę blacharki, zawieszenia, wydechy – nic poważnego. Dwa błotniki i maska z giełdy, jak nowe, żadnej szpachli nie trzeba, gładź jak pupcia niemowlęcia, od kolesia rachunki, że niby kupiliśmy u niego. Wszystko zrobione, lakier schnie, dwa dni do końca terminu, zdążymy, koniec tygodnia, wypadało to uczcić. Kupili my na początek po flaszce na głowę, spokojnie, żadne pijaństwo, braknie, to się doniesie, sklep parę kroków. Siedzimy w garażu i sączymy, gadamy, samochody obok. Krzysiek ma słabą głowę, zmogło go, mówi, że się musi przespać. Kładź się i śpij, bebechy z sanitarek wyciągnięte, torby, nosze. On chrapie, my gawędzimy, zmrok zagląda przez okna. Ni stąd, ni zowąd Wojtek mówi, że kawał zrobimy Krzyśkowi. Ja tam nieskory do żartów, za to on aż piszczy, mówiłem, że ma pstro w głowie. „Włożymy go w gips” – patrzy na mnie i mówi, że się zna na tym, był sanitariuszem na pogotowiu. Wyciągnął bandaże (pełno tego było), przygotował gips, mówi, żebym mu tylko pomógł przekręcać Krzyśka. Myślałem, że chce mu rękę albo nogę owinąć tym bandażem, a on jedzie od nóg, owija je razem, ciągnie do góry, ręce przy tułowiu. Pewnie rozwija ten bandaż z kłębka, ja go dźwigam (on ciężki jak szlag), żeby mógł przeciągnąć pod spodem. Ten coś mamrocze, żeby go zostawić, wyśpi się i pójdzie do domu. Nawet sprawnie nam to poszło, tylko sami wysmarowani gipsem, jak piekarze mąką. Wiesz, Pawełku, Krzysiek wyglądał jak jedna z tych mumii, o których nam w szkole mówili, tylko głowę zostawiliśmy. Potem się obudził. Coś tam bełkocze. Podchodzimy do niego (że też ja jak stary, tak i głupi, dałem się w to wciągnąć). On patrzy na nas i mówi, że mu się coś w nogi i ręce stało, bo nie ma w nich czucia. Widzę strach w jego oczach. Śmiech mnie ogarnia, odwracam głowę, staram się trzymać fason, Wojtek też. Krzysiek znowu pyta, co mu się stało? „Jak to co – Wojtek do niego – miałeś wypadek”. „Jaki wypadek, co ty pierdolisz? Razem piliśmy…”. Odchodzę na bok, nie mogę, a ten, powaga, ciągnie dalej: „Uparłeś się, że pójdziesz do domu. Zatrzymujemy cię, mówimy, żebyś się przespał. Jak do słupa. Jak osioł upartyś. Odprowadziliśmy cię do drogi, zapytali, czy wiesz, w którą stronę, powiedziałeś, że tak. Poszedłeś. Niedaleko. Jeszcze nie weszliśmy do garażu, jak usłyszeliśmy pisk opon, potem trzask. Przybiegliśmy. Leżałeś na środku drogi. A miałeś iść chodnikiem”. Wychylam się zza pleców Wojtka. Oczy Krzyśka jak pięć złotych, stare pięć złotych, z rybakiem. Słucha. A ten mu nawija jak makaron: „Zadzwoniliśmy po pogotowie. Przyjechali. Obmacali cię. Powiedzieli, że masz połamane ręce i nogi i włożyli cię w gips”. Wojtek skończył, a Krzyś myśli, potem znowu pyta: „To dlaczego jestem w garażu, nie w szpitalu?”. Chyba uwierzył w ten wypadek. „A dlatego, że pytali o ubezpieczenie, powiedzieliśmy, że nie masz, więc zostawili cię w garażu”.
– Zapalimy jeszcze po jednym? – zaproponował chłopak, sięgając ręką do kieszeni.
– Nie, twojego nie chcę… Za słaby, ja tam wolę swoje „66”. – Zanurzył rękę w bocznej kieszeni monterek, wyjął papierosy długie jak amerykańska autostrada. – Kiedyś, gdy miałem twoje lata, chciałem pojechać do Stanów swoim Iżem… Ale to był, kurwa, motor. – Zaciągnął się dymem na odległe wspomnienie. – Wiesz, wtedy świat stał otworem, gnaliśmy swoimi motorami na Mazury i nic więcej, żeby tylko bak był pełny, nie było ważne. Inny był to czas… Ale co tam, było – minęło. – Blask oczu zgasł tak nagle, jak się rozżarzył. – Na stare lata zamiast żyć w spokoju, po sądach będą mnie ciągać, może i do więzienia wsadzą. Tak, tak, nie wiesz, jacy oni są: nie człowiek, tylko paragraf ważny. Miałem kiedyś takiego klienta, nie zgadniesz, kim był – zrobił małą pauzę – sam szef inspektorów skarbowych. Facet na stanowisku, przy kasie, a gada jak zwyczajny człowiek, jak ty i ja, niejeden cieć wyżej zadziera głowę. Jeździł czarnym volvo, wypasione toto jak się patrzy. Jak tylko coś mu dolega – przyjeżdża do mnie. Z takimi trzeba dobrze żyć, może kiedyś, oby nie było potrzeby, w kłopocie pomoże, pomyślałem wtedy. A tu masz, jakbym w złą godzinę pomyślał. Podobno trzeba uważać, o czym się myśli. Dużo pewnie może, ten gościu, tyle lat na stanowisku, tym samym, ludzie się zmieniają, a on nie. „Bo wszystko trzeba z głową robić – tak mi kiedyś powiedział. – Ludzie, gdy się dorwą do koryta, to siorbią jak dobra świnia. Tracą czujność. Ze źródełka czerpać łyżką trzeba, nie chochlą, jak większość, by tylko szybko się nachapać”. Bystry ten gościu. – Heniek snuł swoje wywody szeptem, jakby w obawie, że ktoś usłyszy. – Do roboty jeździł nissanem micrą, by nie kłuć ludzi w oczy, volvo trzyma w garażu, na urlop, jakieś dalsze wyjazdy. Popatrz, tyle lat się trzyma, nikt nie wysadził go ze stołka. – Heniu czubkiem ochlapanego lakierem kamasza rozdeptał rzucony niedopałek. – Może coś doradzi, pomoże… komornik wisi mi na karku, ani grosza w kieszeni, spać nie mogę, leżę i patrzę w sufit. Świtu czekam jak więzień końca odsiadki. Może i mnie zamkną… Takich miałem chłopaków… do wszystkiego, do roboty, kieliszka i żartów, a teraz co… Zostałem sam jak palec.
– Wybacz, że w twój rękaw wylewam swoje żale. A ty pewnie masz jakąś sprawę, może się śpieszysz? Nie? Całe szczęście. Gdyby tak, psioczyłbyś w myślach na starego. Między Bogiem a prawdą, to i pogadać nie mam z kim. Niektóre auta, choć mają duszę, to słowa od nich nie usłyszysz. A klient jak to klient, ile kosztuje i kiedy odebrać, i tyle go widziałeś. Kiedyś tak się nie spieszyli, zawsze można było pogadać.
– Pokaż tego mercedesa. Mówisz, że dziury porobiły się w podłodze.
Powłóczystym spojrzeniem omiótł stojącą przed bramą czarną sto dziewięćdziesiątkę. Z przechyloną głową, jakby się chciał uchem podrapać w prawe ramię, powoli podszedł do auta. Zaczął od dachu; delikatnie, z wyczuciem przeciągnął dłonią po lśniącym lakierze, potem przyszła kolej na pokrywę bagażnika, błotniki i maskę. Obchodząc dookoła samochód, sięgał ręką pod nadkola – oczy nieruchome, twarz zastygła – delikatnie przesuwał dłoń po zaschniętym błocie, kruszone palcami obsypywało się drobinami piasku, potem wcisnął zamek pokrywy bagażnika.
– Ooo! – zdziwił się. – W każdym mercedesie sama się musi unieść. – Idąc tym tropem, otworzył drzwi od kierowcy i lekko odepchnął je od siebie. – Ooo! – po raz drugi. – Pawełku, tak nie mogą się zamykać. – Otworzył je na całą szerokość, splunął i zatarł pokancerowane dłonie, chwycił za górę i dół po przekątnej i nim chłopak się zorientował, o co chodzi, pan Heniu z okrzykiem karateki pewnie je zaatakował, wyprostował się, spojrzał na swoje dzieło i lekkim ruchem pchnął je od siebie – rozległ się delikatny, metaliczny trzask zamka. – Widzisz, Pawełku?! – Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Tak się mają zamykać drzwi w mercedesie. Stanął obok chłopaka i poufale trącił go łokciem. – Ładny merolek – powiedział z zachwytem. – Kiedy ci będzie pasowało… najlepiej za trzy dni. Przyjedź i go zostaw, pozaglądam już dokładnie i zrobię, co trzeba. Będziesz zadowolony. Pawełku – ściszył konfidencjonalnie głos, zerknął z obawą w stronę schodów do domu. – Masz co na koncie?
– Tak – odparł chłopak.
– To dobrze. Może by my tak do Żabki skoczyli? Jestem golcem jak nigdy. Wczoraj chciałem na zeszyt, znajoma przecież, ale mi odmówiła, suczka jedna. Najpierw muszę uregulować poprzednie, powiedziała. A z czego?! Stały zestaw biorę, jak zwykle: najtańszą flaszkę i „66”.
– Ładne masz to autko – skwitował, kiedy ruszyli, rozejrzał się po kokpicie, omiótł wzrokiem podsufitkę – i zadbane. Miałem kiedyś granatowego forda taurusa. W lakierze przejrzałeś się jak w lustrze, wypieszczony był lepiej niż dupcia niejednej baby, a gdy wyjechałem do miasta, to dziewczyny z zachwytu majtki ściągały przez głowę… – Urwał nagle, blask w jego oczach zniknął tak szybko, jak się pojawił. – Stare dzieje. Staniesz tutaj z boczku – zaproponował wyraźnie ożywiony, kiedy znaleźli się przy sklepie – na chwilę tylko, kupię, co trzeba i mnie podrzucisz jeszcze pod dom, dobrze?
Z kartą zakupy się udały i zadowolony mistrz blacharki z chłopakiem znowu wsiedli do samochodu.
– Masz przyciemnione szyby, to nie widać, co w środku. – Po tym wstępie mężczyzna wprawnym ruchem ręki zerwał gwint nakrętki i przechylił butelkę. Głośno pociągnął trzy hausty i odsunął od ust. – No, teraz można żyć. Moja stara kiedyś, przy niedzieli, to i flaszkę kupiła, a teraz nawet jej nie wspominaj, jakby diabeł w nią wstąpił. Jeszcze parę dni, gdybyś się nie pojawił, zapomniałbym, jak smakuje. – Spojrzał na chłopaka z wdzięcznością, jakby życie mu uratował. – Nawet fajek mi już nie przynosi, w domu palić nie pozwala; dba o moje zdrowie, tak mówi. Po co mi zdrowie, ile jeszcze pożyję. Ale co ci będę się żalił. – Znowu pociągnął z gwinta. Wierzchem dłoni obtarł usta. – Wiesz, Pawełku, stara ma trochę racji – znużone spojrzenie zawiesił na chyboczącej się w dłoni butelce – i z papierosami, i z wódką. Ale co mam zrobić, jak ją lubię. – Zakołysał trzymaną za szyjkę półlitrówką. – Wiesz, Pawełku, miałem taki dziwny sen. Obudziłem się i tak myślę: może już na mnie czas? Tak, tak, nie zaprzeczaj. Byłem w niebie. A konkretnie u świętego Piotra. Mówi, że wezwał mnie, bo papamobile naszego papieża się zepsuł. Pijany kierowca na niego najechał. Błotnik i drzwi do wymiany. Najlepiej żebym sam obejrzał. Zaprowadził mnie do warsztatu. Co to za warsztat, mówię ci. Duża hala, wszystko na biało, jak w szpitalu, pełno samochodów, też białe, małe i duże, nie wiesz, jakiej marki, wszystkie jednakie. Oglądam ten papamobile i mówię, że trzeba by Wojtka ściągnąć, lakiernika, bo ja nie potrafię. Wtedy święty Piotr mi mówi, że potrafię, że na Wojtka jeszcze czas nie przyszedł. Żebym z tutejszych wybrał sobie jakiego lakiernika. Też są dobrzy. Zaprowadził mnie do dużego pokoju, ogromnego. Sami kierowcy i mechanicy. „Wybieraj, którego chcesz”, mówi do mnie. Patrzę na ich gęby, wiesz, Pawełku, pijaka rozpoznam na kilometr, sami swoi, myślę. Nigdy przedtem takiego snu nie miałem. Tylko tobie o tym mówię…
*
Pawełek wrócił nie po trzech dniach, a po prawie trzech tygodniach. Dwie bramy garażowe były zamknięte, podwórze w poprzek dostojnie przemierzał rudy kot, którego Heniek nie znosił i częstował, czym miał w zasięgu ręki.
– Ja do pana Heńka – powiedział chłopak do kobiety na szczycie schodów. Widział ją parę razy, zawsze przez chwilę, przelotnie, wymieniając tylko zdawkowe „dzień dobry”.
Kobietę pewnie zaskoczyły te słowa, bo wyraźnie się zawahała, ale tylko na moment.
– Do Heńka?… – powtórzyła, jakby chciała się upewnić, że dobrze usłyszała. Uniosła głowę, spojrzała w górę… potem na chłopaka.
– On ma już inny warsztat i innych klientów. – Odwróciła się na pięcie i weszła do domu.
Chłopak zastygł i poczuł chłód na plecach.