No make up

Iwona Kusiak

No make up

(fragment)

Byłam tak stęskniona, że po prostu do niego pojechałam. No, może nie tak po prostu, wzięłam w piątek wolne, fryzjer, paznokcie, depilacja, nowa bielizna, tysiąc złotych, nawet nie patrzę na debet na koncie, nieważne. Jadę do niego, bo go kocham. To się nie mogło tak po prostu skończyć po dziesięciu miesiącach wysłuchiwania o problemach zdrowotnych jego matki, no nie! Biorę ubera i jadę, mam na sobie… niewiele mam na sobie, kierowca wie o tym, bo czuję jego lubieżny wzrok w lusterku, ale rozbrajam go swoim uśmiechem. Jadę ubrana w miłość i nadzieję! Nie, nie uprzedzam go o swoim przyjeździe, wtedy nie byłoby niespodzianki. Kurwa, oczywiście pada, jak w angielskim filmie, ale ja nie jestem pieprzoną Bridget Jones z zeszłego stulecia, mogłam sobie tego fryzjera darować, ale co tam, huk, trudno, nieważne, nie ma znaczenia! Ważne, że jestem, że się przełamałam, że jestem gotowa na związek, na stag… na stabilizację, na obiady z ciotkami i kuzynami, na wybieranie zastawy stołowej albo może nawet psa, tak, pies to będzie dobry początek, to będzie cudowny początek! Pojedziemy w poniedziałek do schroniska i wybierzemy jakiegoś najbrzydszego, najbardziej samotnego psa na świecie, no może nie aż tak okropnego, ale takiego, który już stracił nadzieję, który już nie wierzy, że zostanie uratowany, że coś mu się należy od świata, coś więcej niż miska, świat zza krat i spacer raz dziennie, takiego, którego nikt nie chce, którego nikt nigdy nie wybrał! Znacie takie psy, ludzie się zatrzymują i patrzą, jaki bidulek, albo jaki słodziak, i czasem pogłaszczą, czasem nawet na spacer wezmą albo wpłacą na zrzutkę, ale jest niewybieralny, nikt nie chce zaryzykować takiego psa! I my damy mu siebie, wreszcie, damy mu dom, damy mu… uratujemy go!
„Co tutaj robisz?” – usłyszałam, więc od razu wypalam, że musimy adoptować psa, nawet teraz, zaraz, możemy tam od razu jechać i uratować jakieś zwierzę. „Masz gorączkę? Pijana jesteś?” Rzucam mu się na szyję, ale odsuwa się od mnie i patrzy… „Po co przyjechałaś?” Nic nie zrozumiał o tym psie ani o tej nadziei, a mi przez gardło nie może przejść to słowo na M, nagle wydaje się idiotyczne, śmieszne wręcz, banalnie śmieszne, więc i ja zaczynam się śmiać, bo stoję na progu, trochę na zewnątrz, a trochę w środku, a on mnie nie wpuszcza, jakby się droczył ze mną, to na pewno jakaś gra, więc ja też się zaczynam śmiać i zrzucam resztki godności, czyli mój camelowy, wełniany trencz za jedną wypłatę i jeszcze trochę, rzucam go jak kostkę do gry i czekam na jego ruch, bo ja już stoję na swoim polu, moja figurka już czeka, aż ktoś ją przesunie oczko dalej, albo dwa, albo trzy. Czy ktoś ma pieprzoną instrukcję obsługi? Bo on nie rusza swojego pionka, nic go nie rusza, ja go nie ruszam, czujecie, JA-GO-NIE-RUSZAM! Dobra, może on ma karną kolejkę, więc ja sama ruszam do przodu, do niego, zbliżam się, przywieram do niego, oplatam go nogami i rękami, bardziej rękami, bo inaczej bym upadła, ale wpijam się w niego z całej siły… i… i… „Nawet mi nie stoi, jak na ciebie patrzę”. Potknęłam się spektakularnie o swój płaszcz, bo jakżeby inaczej. Nawet nie podał mi ręki, ręki mi nie podał, słyszycie? Kurwa…
„Idź już, zanim… ” – powiedział, chrząkając znacząco, a ja to chrząknięcie znam, ono nic dobrego nie wróży, chrząkał tak na mnie i na innych, jak mu się coś nie podobało, jak ja mu się nie podobałam. Ręki mi nie podał, dżentelmen. „Nawet nie ma ci co tam stanąć!” – krzyknęłam, gdy zatrzaskiwał mi drzwi przed nosem. A ja stałam w strugach deszczu, bardzo filmowego deszczu, który tak pięknie ze mnie zmył cały makijaż oczekiwań, i tusz, i wszystko, wszystko, i zgasił moją pochodnię.
A myślałam, że po rozwodzie nikt już mnie nie zrani. Zaraz, to ja się zraniłam. Chciałam, żeby to był ten jedyny, wiecie. Chciałam dla niego… Nigdy więcej, słyszysz, kretynko?! Musiałam krzyczeć do siebie naprawdę, to nie był mój wewnętrzny głos, na pewno nie, bo jakaś para obejrzała się na mnie spod parasola. A wierzcie mi, ja nie mówiłam, ja wyłam! Ostatni raz wtedy upadłam, dosłownie, przed facetem. No, może jeszcze potem raz, ale to po pijaku, tak dosłownie, literalnie upadłam, więc to się nie liczy. Po pijaku się nie liczy. Chyba, że zaraz zmienię zdanie, na wizycie. To wtedy będzie się liczyło na całe życie.
Coś wtedy się jednak zmieniło. Ja zmieniłam życie pewnego psa, bo następnego dnia pojechałam do schroniska. Adoptowałam psa. Wirtualnie na razie. Wiem, że to jak zmiana tapety w komórce, ale zawsze coś. Prawda? Prawda?
Tadamm, tadamm, to ja, mistrzyni dram. Była mistrzyni, korony nie przekażę, bo nie ma czego. Fajnie mi wtedy to upokorzenie wyszło. Ostatni raz, ale profesjonalnie. Dobra jestem, nie? Wiem, że jestem. Żałuję, że nie zdawałam kiedyś do szkoły teatralnej. Poszłam do pracy jeszcze na studiach. A mogłam być każdego dnia, każdego wieczora KIMŚ innym.
Inną kobietą. Innym życiorysem. Inną możliwością. Innym wyborem.
Być kimś innym niż korposuką, idealnie perfekcyjną i atrakcyjną larwą, której nikt nie nauczył, jak stworzyć dom, bo jej matka była zajęta innymi dziećmi i kolejnymi dramatami. Być czasem po prostu dojrzałą kobietą, która zawsze spełniała życzenia innych. O założeniu rodziny, na przykład. Podstawowej komórki rodzinnej. Bo tak trzeba. O idealnym ciele według obowiązujących standardów. O pięknym życiu w mediach społecznościowych. Uśmiech! O zapominaniu o sobie, codziennie, porzucaniu siebie, kawałek po kawałku.
O rolach, które są naszym marzeniem, ale dostała je inna kobieta. Właściwie każda inna, tylko nie ty. O rolach, które ktoś nam przydzielił bez naszej wiedzy. Bez konsultacji. Bez castingu nawet! Po warunkach.
Być kimś innym niż wieczną dublerką, zawsze w gotowości. Albo na zastępstwie, czekając cały czas na swoje pięć minut. Całe życie czekam. Aż schudnę. Aż znajdę lepszą pracę. Aż urosną mi włosy do pasa. Aż odłożę na wkład własny. Aż znajdę porządnego faceta. Aż… aż…
Tylko się nie udław, zawołałaby moja terapeutka. Tylko się nie zachłyśnij! Tak na marginesie, to nie jest już moją terapeutką, zrezygnowała nie tylko ze mnie, alleluja, nie ja jedna zostałam porzucona, ale ze wszystkich pacjentek i pacjentów, żeby szukać siebie, bo się zgubiła. Odkryła w wieku… słusznym, że jednak woli szparki, jest lesbijką, i zakochała się w kobiecie. I dobrze! Bardzo jej kibicuję, ale to nie zmienia mojej sytuacji życiowej i tak już skomplikowanej jak instrukcja obsługi gry planszowej dla sześciolatka, dwanaście stron bitego tekstu, „ale ciocia prezent wymyśliła”, usłyszałam na święta. A sposoby użycia życia to nikt nie odważy się spisać?
Gdybym była aktorką, a widzicie, że byłabym naprawdę zajebistą, kto napisałby, kurwa, jakąś porządną rolę dla mnie, na miarę moich możliwości? No kto? On, tam w górze? Nikogo tam nie ma. Los? Przypadek? No kto? A wam kto wam pisze scenariusze? Rodzice? Partner? Dzieci? Szefostwo? Instagram? Tinder?
Najtrudniej chyba zagrać siebie.
Tak bez publiczności. Jakby nikogo nie było. Tylko ja i pusta scena.
O, zapomniałam, że w moim życiu jest jeszcze ważna postać zwana „pindą piętro niżej”. Mój katalizator zdarzeń. Bo jak wróciłam powoli do siebie z tego upokorzenia i trochę przestałam parzyć, to musiała mi o tym upadku przypomnieć ona, złośliwa matrona. Wiedziała, że się wyprowadził niedawno, kolejny, któryś z kolei zatrzasnął z hukiem drzwi za sobą. Tak głośno, że piętro niżej otworzyła szampana. I przy pierwszej okazji na korytarzu prychnęła do mnie: „oliwa sprawiedliwa”. Słucham? „Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz” – burczy dalej i unosi dwa podbródki w geście zwycięstwa. Hola, hola, zagradzam jej drogę. I co jeszcze pani powie z księgi przysłów?
„Baba z wozu, koniom lżej!” – śmieje się i wzrusza pogardliwie ramionami matka pięciorga czy sześciorga, i tryumfuje, a jakże, bo ona prowadzi przykładne życie matki i żony, a ja…
Jeszcze jedno słowo…
„I co mi pani zrobi?” – purpurowieje wzorowa obywatelka. „A to pani zna? Kiedy mąż żony nie bije, to w niej wątroba gnije; a kiedy ją przechlasta, to w niej wątroba przyrasta?” – recytuję płynnie, a ona blednie. „Albo: Kiedy mąż do dziewiątej skóry dobija, wtedy dobra żona? To pani zna? Nie? To polecam lekturę, Księga przysłów, przypowieści i wyrażeń przysłowiowych polskich, opracował Samuel Adalberg, Warszawa 1889-1894, zestawienie najbardziej seksistowskich i przemocowych przysłów”.
„Daj mi pani spokój… ” – stara się mnie ominąć, ale nie dam jej tej satysfakcji, o nie, nie po tym wszystkim. „Wiesz, dlaczego mój mąż odszedł, głupia krowo? Ten, który ci się kłaniał w pas i mówił grzecznie: dzień dobry? Wiesz, dlaczego, krowo?”
Dobra, powinnam powiedzieć: nazywanie cię krową jest obraźliwe dla tego zwierzęcia, ale klauzula sumienia mi nie pozwala, więc pozostałam przy głupiej, pizdę też sobie darowałam, bo kto wie, co ma między nogami? Tak, wiem, że to niepoprawne politycznie, ale przecież nie mówię, że jest grubą, głupią krową, chociaż trudno nie zauważyć jej gabarytów, więc liczę na waszą wyrozumiałość, bo ona naprawdę jest wkurzająca!