Niebieski trabant

Edward Derylak

Niebieski trabant

Byłem zielony jak wiosna, on niebieski. Błękitny jak aniołek, że przytulić się chciało. I powinien jeździć, jeździć, z przerwami na tankowanie, oczywiście. Podnosiło się maskę, pistolet w gardziel prostokątnego baniaka i do pełna, dwadzieścia cztery litra – tyle się mieściło – i dwie trzecie butelki Mixolu. W nagrodę siwa smużka z tyłu. Przed zbiornikiem był silnik – cud techniki: dwie harmonijki cylindrów i sterczące z głowic świece, jakby z dwóch komarków wzięte. Nagrzane maleństwa, że ułamek nieuwagi z pistoletem i gotów zapłonąć. Miałem takie cacko z twardej tektury, z wajchą biegów przy kierownicy. Przyprowadzone za ostatnie pieniądze z giełdy na Niskich Łąkach we Wrocławiu. Moje auto!
A że byłem zielony, to myślałem, że choć kontrolka ładowania czerwienią kłuje w oczy, jechać można. Przecież iskra potrzebuje prądu tyle, co nic. Tylko – żachnąłem się zaraz – jak długo można tak jechać? Aaa, tego już nie wiedziałem. Czy sto pięćdziesiąt da radę? – zastanowiłem się i po krótkim namyśle przyjąłem, że da. Zaryzykowałem. Uda się – nie uda. Przecież żadnego wyboru nie miałem – musiałem jechać. Czerwona lampka na chudym kokpicie świeciła już drugi dzień. Jak długo jeszcze? A jak braknie prądu? Chwilami wątpiłem, ale zaraz się dyscyplinowałem. Na pewno wystarczy. Musi wystarczyć! Chcę, żeby wystarczyło.
Lato było. Popołudnie. W niebieskiej popelinie z podwiniętymi rękawami usiadłem za kierownicą, drzwi uchylone. Nigdy nie było wiadomo, czy jeszcze nie przyjdzie zajrzeć pod maskę. Odpaliłem. Zawarczał od razu, jakby tylko czekał na obrót kluczyka w stacyjce. Trzasnąłem drzwiami (tak się zamykały) i w drogę.
Za sobą ciągnę siwą smużkę. Lampka na czerwono śmieje się, ja też – do niej. Po piętnastu kilometrach skręcam na drogę krajową, kierunkowskaz, ten prawy ani drgnął, nawet nie błysnął. Ta żarłoczna żółta lampka ma apetyt na dwadzieścia i jeden watów, to sporo, prądu ubywa w zastraszającym tempie. Mogłem jeszcze zawrócić. Ale, jak już wcześniej wspomniałem, musiałem jechać. Nawet bez kierunkowskazów. Bez mała setka kilometrów prostej drogi, po co mi kierunkowskazy. Przecież nikogo wyprzedzać nie zamierzałem. Ciepło. Błękit mojej popeliny ładnie komponował się z karoserią. Motor pyrkał miarowo, jak trzeba. Do trzydziestki brakowało mi ze trzy wiosny i świat jawił się kolorowo (teraz często słyszę, że szary był).
Błękitna mydelniczka pruje powietrze, na liczniku osiem dyszek, szyby opuszczone; w uszach gwiżdże wiatr, w środku szum, raz po raz trzeszczy radio, jakiś śpiew, nie wiem kto. Pomykam tą osiemdziesiątką, a w porywach, z górki, wskazówka nieśmiało wspina się na dziewięćdziesiąt, dobrze się przyjrzeć, to i ciut więcej. Wąskie twarde opony pogardliwie, ale zasłużenie, zwane rowerówkami, rytmicznie stukają na spojenia betonowych płyt. Górka – wcześniej było z, teraz będzie pod – motor daje z siebie wszystko, łapie zadyszkę, ale wdrapuje się sześćdziesiątką. Z lewej migają auta na białych blachach. Jest fajnie. Nie zapominam o kontrolce, zerkam od czasu do czasu, a ona nieustannie patrzy na mnie czerwonym, zmęczonym okiem.
Skręciłem z dwupasmówki. Wystarczy, upewniłem się w myślach. Jeszcze tylko niecałe pięćdziesiąt. Dwie wioski już za plecami. Minąłem tę drugą, na polu dwie zielone blachy żyta i, pamiętam, za jakieś dwieście metrów polna droga odchodziła w bok, jak to w polu. Tuż przed nią nagle zrobiło się… cicho. Cicho jak nożem uciął. Nigdy dotąd nie wystraszyłem się żadnej ciszy. A tej – tak. Chłód mnie przeniknął od brzucha do pleców, od pięt po czubek głowy. Poczułem mrowienie pod cebulkami włosów. Wrzuciłem na luz i toczyłem się coraz wolniej; oby do zakola przy polnej drodze, myślałem.
W oddali, niepokojąco nisko nad postrzępionym wierzchołkami drzew horyzontem, wisiała czerwona tarcza słońca. I co teraz?! Holować? Kto i czym? Może jakąś okazją. Zostawić? Przecież opony są ubiegłoroczne, zaraz jaki amator się znajdzie. Czułem się jak w pułapce. Tylko spokojnie – usłyszałem czyjś głos; a może mój? Sam już nie wiem, tych głosów było więcej. Będzie dobrze – kolejna podpowiedź. Dlaczego ma być dobrze, jak jest źle? – słyszę siebie. Zajrzyj do prądnicy! – ten obcy głos. Spojrzałem na moje dopiero co wyprane wytarte dżinsy i niebieską popelinę. Podwijaj rękawy i bierz się do roboty – znowu ten sam. Ale ja… zielony – odpowiedziałem nieśmiało, niemal szeptem. Bierz się do roboty…! – słyszę natarczywe ponaglenie.
Jeszcze nigdy tego nie robiłem, jedynie raz widziałem, na parkingu przed blokiem…
Potrafiłem znaleźć prądnicę pod uniesioną maską i ślepiłem jak obcy w nieznanym terenie. Obmacuję przewody jeden po drugim, odwracam, może przetarty, pociągam delikatnie, czy się trzyma, rozglądam, czy który urwany nie dynda. Niby wszystko jest jak należy, tak mi się wydaje, tylko że ładowania nie ma. Niespodziewanie pojawił się sąsiad. Znałem go z widzenia, nigdy nie rozmawialiśmy.
– Co się stało? – spytał z wyższością w głosie.
Nie lubiłem tych tak zwanych domorosłych fachowców znających się na wszystkim, co w samochodzie mogło się zepsuć. Taki typ – tak określałem ten gatunek ludzki – każdym słowem traktuje cię z góry, zwłaszcza wtedy, gdy poczuje od ciebie zieloność. Czytasz z jego twarzy i przemądrzałych oczu, że twój los w jego rękach. Dusisz swoje ja, gryziesz ambicję, zdarza się, że i język, a po chwili już tylko potakujesz i godzisz na wszystko. Nie zapraszałem go, podszedł sam. Powiedziałem, że prądnica nie ładuje.
– Pewnie szczotki, zjechane albo zaoliwione – odparł autorytatywnie bez zastanawiania.
Powiedział, żebym dał siedemnastkę. Zdjął marynarkę i położył na murku piaskownicy. Chwycił klucz i wsunął ręce pod silnik, między kable. Lekko popiskiwały odkręcane nakrętki. Potem się podniósł z żelastwem w rękach, które zwało się „prądnicą” i zażyczył sobie – tak, tak to zabrzmiało w moich uszach – zażyczył sobie szmaty, śrubokręta i jeszcze dwa klucze. Kucnął, rozpostarł tę łachę na betonce, poobracał prądnicą przed oczami, pokręcił kółkiem pasowym i mruknął, że dobrze. Odkręcił kilka nakrętek i ostrożnie wyjął wirnik. Znowu mruknął, że dobrze. Spojrzał na szczotki.
– Widzi pan – powiedział i podsunął mi pod oczy. – Szczotki są zaolejone. – Podałem mu czystą szmatkę. Wytarł błyszczące węglowe skrawki do sucha i złożył wszystko. Obserwowałem z zainteresowaniem. Sprawnie mu to poszło. Pochylił się pod maską.
– Gotowe – powiedział po chwili, jakby chodziło o zamiecenie kawałka chodnika. – Zakręć pan.
Silnik przyjemnie zagdakał. Lampka zajarzyła się na chwilę i zgasła.
I tamto zdarzenie teraz pojawiło się mi przed oczami. Podwinąłem wyżej rękawy, siedemnastkę w dłoń i pochyliłem pod maską. Czyste dłonie w okamgnieniu zaprzyjaźniały się ze smarem. Po kilku minutach wyprostowałem się z prądnicą w rękach. Najłatwiejsze miałem za sobą, teraz trzeba było zobaczyć co w środku, co ją boli. Marzyłem o kropli oleju na szczotkach. Była. Ciemna, oleista i błyszcząca. Nawet się nie zastanawiałem, skąd się ona znowu tam znalazła? Patrzyłem jak urzeczony. Jak na niezwykły okaz owada znalezionego w polu. Wziąłem gałgan, zbliżyłem ostrożnie dłoń, jakbym się bał, że go spłoszę. I wytarłem z pietyzmem.
Złożyłem i umocowałem we właściwym miejscu.
Gdy wychynąłem spod maski, wtedy go zobaczyłem. Stał przy samochodzie. Doznałem wrażenia, że był cały czas, czekał w milczeniu, aż naprawię. Poczułem się nieswojo.
– Mogę się z panem zabrać? – spytał.
Człowieku, z nieba mi spadłeś – pomyślałem uradowany. Obsadzę cię w roli rozrusznika. Głośno zaś powiedziałem:
– Najpierw trzeba popchnąć. Gdy prądnica będzie ładować, pojedziemy obaj.
Uśmiechnąłem się zachęcająco.
Usmarowany po łokcie i z upstrzoną smarem twarzą (komary zaczynały już żerować), usiadłem za kierownicą. Przekręciłem kluczyk, wycisnąłem sprzęgło i wrzuciłem dwójkę.
– Można! – krzyknąłem, by mnie usłyszał.
Samochód wytoczył się na asfalt, koła nabierały prędkości. Czekałem na właściwy moment, jeszcze trochę, niech naciśnie mocniej. Gdy uznałem, że chyba więcej nie da rady, że wykrzesał z siebie wszystko, co mógł – puściłem sprzęgło. Auto przystopowało i zaraz, po jednym obrocie wału zapyrkał. Kontrolka błysnęła czerwono i zgasła.
Jechaliśmy. Słońce kończyło swój pracowity dzień.

Tomasz Daiksler, Bielice, olej, płótno, 2007