Kazimierz Skorupski
Nie tylko o Prozach niecodziennych
Czesława Sobkowiaka
Pół wieku temu poznałem Czesława Sobkowiaka, kiedy przyjechałem do Wrocławia na studia polonistyczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Mieszkaliśmy kilka lat w domu studenckim „ITD” przy ulicy Pocztowej na Krzykach. Uczęszczaliśmy na zajęcia do instytutu na placu Nankiera. W czytelni biblioteki Ossolineum na pierwszym piętrze także czytaliśmy zakazane wtedy książki. Do dzisiaj trwa nasza przyjaźń. Od tamtego czasu Czesław wydał kilkanaście tomów poezji, dwa zbiory prozy i opublikował sporo tekstów krytycznoliterackich. Dorobek ma niebagatelny. Mam wszystkie jego książki. Czasami po którąś z nich sięgam. W pewnych tekstach odnajduję siebie. Nie tylko dlatego, że zostały mi dedykowane, ale ich liryczne narracje odnoszą się wprost do zdarzeń mojego życia, które od czterdziestu dwóch lat wiodę „na paryskim bruku”. Poetę z Zawady koło Zielonej Góry dwukrotnie tutaj gościłem, między innymi na promocji jego tomu poezji tłumaczonej na język francuski przez wybitnego tłumacza Krzysztofa Jeżewskiego. Pamiętam jego niezwykle interesujące spotkanie z młodzieżą szkolną i pedagogicznym gronem w Liceum Descartes w Montigny-le-Bretonneux, w którym przez kilkanaście lat prowadziłem pracownię teatralną. Uradowałem się, gdy zobaczyłem ponad dwieście dziewcząt i chłopców, którzy dobrowolnie zostali po lekcjach, aby zobaczyć i posłuchać poety z Polski. On recytował po polsku, ja czytałem francuskie przekłady Jeżewskiego. Po spotkaniu w ogromnej, szkolnej stołówce pachnącej szpinakiem, kilkudziesięciu uczniów zafascynowanych wierszami ustawiło się w kolejce, by nabyć tom Podziemne słońca (Soleils souterrrains) i otrzymać dedykację z autografem autora. Były też spotkania w największej księgarni w Montigny i w Domu Stowarzyszeń w Voisins-le-Bretonneux, zorganizowane przez miejscowe Stowarzyszenie Polaków, którego byłem prezesem. Włóczyliśmy się po Luwrze, Wersalu, Chartres, byliśmy w katedrze Notre Dame, wspięliśmy się na Wieżę Eiffla, spacerowaliśmy po Montparnassie, Montmartrze i innych dzielnicach Miasta-Światła. Czesław chłonął Paryż.
W wydaniu niektórych jego tomików mam swój skromny udział, co zostało odnotowane na stronach redakcyjnych poszczególnych tytułów. Ale wtedy, w 1972 roku, nie mogłem nawet przypuszczać, że ten skromny, nieśmiały młodzieniec z Zawady, niedostosowany do wielkomiejskiego rytmu i stylu życia, tak konsekwentnie będzie przez kolejne dekady realizował swoje twórcze powołanie, z którego pieniędzy na dostatnie życie raczej nie ma. Umiał się z tym pogodzić. I to podziwiam. W późniejszym czasie rozmawialiśmy o tym nieraz, na przykład, czy nie byłoby lepiej, gdyby został we Wrocławiu, gdzie życie literackie ma inny wymiar, jest bogatsze aniżeli w Zielonej Górze. Jednak on nie chciał zostać w nadodrzańskiej metropolii.
Wtedy był przed wszystkim poetą i nim pozostał. Od pewnego czasu metaforyczny i prozatorski opis świata jest jego udziałem. Od około 2000 roku Czesław zaczął iść – można rzec – dwoma równoległymi torami, poetyckim i prozatorskim. Oczywiście nigdy nie napisał żadnej powieści ani zbioru opowiadań. To go nie interesowało. Inny bowiem żywioł był dla niego ważny i nadal taki pozostaje. Jego świat wewnętrzny – obserwowany, postrzegany, przeżywany – nie zmienił się. Tylko forma owego przedstawienia została poszerzona. Poszerzona o krótkie zapiski z jego życia, które są różnej objętości: większe, mniejsze, a nawet kilkuzdaniowe.
Nie uprawia typowej fikcji, niczego nie wymyśla; mamy do czynienia ze zwartymi kawałkami jego autentycznych obserwacji, myśli, uczuć i opisów tego, co widzi, co robi, kogo spotkał, kto do niego wieczorem telefonował i o czym była rozmowa. Są one poniekąd pamiętnikiem codzienności, ale nie stricte pamiętnikiem czy dziennikiem. Raczej stanowią pretekst do snucia rozważań o bliskich sobie osobach, o pięknie natury, pasmach chmur na niebie, pracy w polu, w ogrodzie, ulubionym holenderskim malarstwie lub o przemijaniu. Są często refleksjami o sensie życia. Fascynacją i pochwałą istnienia. Są też w moim odczuciu zapisami poezji, pozostając ciągle prozą. Myślę, że w ten sposób, prostszy i zwyczajniejszy, zapisuje to, co ceni. W uprawianej prozie nie musi tak rygorystycznie w sferze znaczeń językowych wyrażać swoich wizji, czy definiować ich, co jest konieczne w wierszu.
O tym, że Sobkowiak do tego rodzaju nowej formy przykłada dużą wagę, świadczy fakt, że publikował swoje zapiski i nadal publikuje w kilku pismach. Od lat można je znaleźć w wydaniach „Pro Libris”, ale też pojawiały się w „Odrze”, „Autografie”, „Pegazie Lubuskim” „Aspektach”, a ostatnio w „Migotaniach”. W pewnym sensie jego dorobek jest znaczący. Tylko po części opublikowany w wydaniach książkowych. Do tej pory ukazały się jego dwa zbiory prozy: Rzeka powrotna (2013) i 10 lat później Prozy niecodzienne (2023). Pomiędzy tymi wydaniami można zauważyć znaczące różnice. W pierwszym tomie widać skupienie się na usilnym przywracaniu tego, co już minęło. I tylko w narracji literackiej można różne doświadczenia nakreślić, w jakimś stopniu nadać im kształt i ocalić, wbrew płynącej rzece czasu.
Sobkowiak niezwykle barwnie i wzruszająco opisał swoje dzieciństwo, doznania przyrody, obraz domu rodzinnego, sentymentu do mitycznego już Jaromierza – łąk, pól i innych realiów tak dla niego ważnych. (Ośmielam się zaproponować wójtowi Jaromierza, by sprawił, żeby szkoła w tej miejscowości nosiła imię autora Rzeki powrotnej i Próz niecodziennych. We Francji wiele szkół nosi imiona żyjących poetów). Pamiętam naszą podróż do Jaromierza. W drodze zatrzymaliśmy się w Klępsku przy drewnianym kościele, który olśnił mnie pięknem architektury, świetnie zachowanymi freskami i polichromią. W Jaromierzu poszliśmy do rodzinnego domu Czesława. Długo trzymał zaciśnięte palce na mosiężnej klamce drzwi wejściowych. Potem usiedliśmy przy studni, która niegdyś gasiła pragnienie ludzi i zwierząt. Pamiętam jesienny, zbutwiały zapach rzęsy na stawie. Poszliśmy na pobliskie pole, na którym odkryliśmy setki ogromnych dyń ozłoconych kolorem jesieni. W życiu nie widziałem podobnych gigantów; dynie miały 50-60 centymetrów wysokości i ponad metr średnicy. Zachowałem te obrazy na licznych zdjęciach przedstawiających Poetę w jesienno-dyniowym pejzażu. Sobkowiak nigdy nie sprowadził owych spraw życia i chłopięcych marzeń do kategorii narracji nurtu „wiejskiego”. Dość wyraźnie zapisał w Rzece powrotnej głównie swoje wtajemniczenie w wysokie formy kulturowe. Dla Czesława ogromne znaczenie miało to, czego zaznał w latach siedemdziesiątych we Wrocławiu. Zwłaszcza cenne i przejmująco piękne są przywołania z imienia i nazwiska kolegów, koleżanek ze studiów, profesorów (zwłaszcza Jacka Łukasiewicza, Janka Stolarczyka, z którymi był zaprzyjaźniony). Są to dłuższe teksty, świadczące o wrażliwości, ale i o dobrym zapamiętaniu realiów ówczesnego Wrocławia, w którym my wszyscy, wtedy młodzi studenci, dojrzewaliśmy politycznie, społecznie i mentalnie. Jeśli ktoś chce poznać duchowe wnętrze tamtego Sobkowiaka, powinien koniecznie ten zbiór przeczytać.
Drugi „niepoetycki” tom to Prozy niecodzienne, pięknie opublikowany w wydawnictwie Akwedukt, funkcjonującym przy Klubie Muzyki i Literatury we Wrocławiu. Jest on obszerniejszy niż poprzedni; liczy396 stron. Najważniejszą różnicą jest, że pojawia się w nim realność, którą czerpie pełnymi garściami; najbliższa, doświadczana w bezpośrednim kontakcie. Zawsze bieżąca. Jest ona osadzona w czasowym „tu i teraz” – o poranku, w południe, wieczorem lub nawet w środku nocy. Zawsze lub prawie zawsze chodzi o aktualność, o bieżący stan świata dalszego i najbliższego, który jawi się w zasięgu oczu i ręki. Zewnętrzny i wewnętrzny. Już nie idzie tu o odtworzenie ani przepuszczenie istnienia przez pryzmat li tylko pamięci, czyli przez liryczne wspomnienie. Autorskim celem jest oddanie sedna sytuacji albo precyzyjnego obrazu nastroju i emocji.
Bardzo ważne jest innego rodzaju artystyczne świadectwo życia. Tu znajdzie czytelnik rozważania cywilizacyjne, myśli o poezji, o realiach pracy nad wierszem, o doskwierającym zimowym lub nocnym zimnie, o koszmarze wojny na Ukrainie, podmiotowej samotności, doznanej krzywdzie, sztuce malarskiej, o trudach codziennego życia, kupowaniu węgla, o rozmowach z przypadkowo spotkanymi ludźmi, o targowiskowym bogactwie owoców i warzyw, o oglądaniu wystawy malarstwa Bagińskiego, moralności, antycypowaniu śmierci, przemijaniu, ale także refleksje o własnym życiu. Wspaniałe są relacje o trudzie budowania domu rodzinnego tuż po ukończeniu studiów lub o przyjaźni z lubuskim poetą, Mieczysławem Warszawskim, poznanym w szkole średniej i o innych osobach.
Prozy niecodzienne to szeroka panorama osobistego życia, otwarcie własnego wnętrza przed drugim człowiekiem, przed czytelnikiem, którego Czesław dopuszcza bez autocenzury do osobistej intymności. W jakimś wymiarze jest to jego „księga życia”. Można ją czytać „nie po kolei”, otwierając przypadkowo różne strony. Właśnie często czytam ją na wyrywki. Zawsze ze wzruszeniem. Dlatego, że doraźnym tematom towarzyszy uniwersalna aura, jakieś istotne spojrzenie na życie i świat. Czasem w nieco podniosłym tonie. Nie wiem, czy książka zostanie doceniona, różnie z tym bywa… Jestem jednak przekonany, że powinna być zauważona jej „niecodzienność”, nie tylko w środowisku zielonogórskim. Myślę, że należycie doceniła książkę Inez Kropidło we wstępie do niej pt. Ogród ma rację. Poza tym publikacja prezentuje się niezwykle pięknie od strony edytorskiej. Liczę, że autor Powieści w odcinkach (debiut poetycki, 1974) wyda kiedyś kolejny tom swoich zapisków. Tego mu życzę.