Naturalna forma komunikacji ze światem. Z Jakubem Biko Bitką rozmawia Ewa Mielczarek

Naturalna forma komunikacji ze światem

Z Jakubem Biko Bitką rozmawia Ewa Mielczarek

 

 

Ewa Mielczarek: Jesteś już bardzo rozpoznawalnym artystą. Nie tylko w Zielonej Górze. Tę popularność przyniosły realizacje w postaci potężnych murali, które stały się swoistą mapą orientacyjną miasta. Znam ludzi, którzy umawiają się na spotkania przy „Rodowicz”, „Dudziak”, „Myślicielu” albo przy „Czterech Żywiołach”. Kiedy zrodził się pomysł na uprawianie wielkoformatowej sztuki malarskiej w przestrzeni publicznej?

Jakub Biko Bitka: Zawsze fascynowała mnie możliwość tworzenia dużych rzeczy przez człowieka. Pamiętam do dziś, że mając – zapewne – parę lat widziałem w telewizji, jak odbywało się rzeźbienie portretów prezydentów amerykańskich w skale. Nie wiem, czy to przez ten widok, czy po prostu instynktownie chciałem zmieniać świat wokół przez tworzenie. Pomysł z malarstwem wielkoformatowym ma swoje korzenie w graffiti. Jako młodzieniec miałem wymalowane ściany w pokoju. Potem bez pytania malowałem na ścianach na osiedlu – był to wyraz mojego buntu czy po prostu chęci bycia kimś innym w szarej postpeerelowskiej rzeczywistości. Z czasem takie działanie z farbą, w publicznej przestrzeni, stało się naturalną formą komunikacji ze światem.

Zajmujesz się także malarstwem sztalugowym. Podczas tegorocznej wystawy w Galerii Focus Mall prezentowałeś ekspozycję Biko – Obrazy nie ściany. Opowiedz o niej.

Ta przestrzeń ekspozycyjna w galerii handlowej to taki eksperyment spod szyldu Sztukarty.pl, czyli internetowej galerii malarstwa, którą stworzył Łukasz Chwałek. Oprócz moich i jego obrazów są tam też prace Jacka Milewskiego. W trójkę staramy się nakręcić takie niezależne przedsięwzięcie, gdzie artyści tworzący streetart mogą pokazać i sprzedawać swoje prace. W tej galerii odbyła się też moja indywidualna wystawa. Obrazy, które tam prezentowałem, powstały na przestrzeni ostatnich trzech lat, w nielicznych przerwach między tworzeniem murali. Są one dla mnie ważnym dowodem na to, że mogę eksplorować swoją własną ekspresję, intymność z dziełem po latach tworzenia murali, często na zamówienie. Nie są to płótna bardzo komercyjne, często zawierają pierwiastek mojego cienia, ukazują podświadome tajemnice i przypadkowe osobiste odkrycia, wynikają z czystej potrzeby tworzenia.

Tworząc wielkoformatowe dzieła na budynkach miejskich, upubliczniasz proces twórczy w sposób dosłowny. Już sam akt tworzenia dzieje się niejako na oczach przechodniów, obserwatorów. Gotowe dzieło jest dostępne dla każdego, kto znajdzie się w jego bliskości. Długo trwało, nim oswoiłeś się z tym odczuciem, czy też od początku nie miałeś z tym problemu?

Tworzenie na oczach przechodniów nigdy nie było dla mnie problemem. Za to wgląd w to, jak dzieło będzie oddziaływać i czym ma emanować, to już inne zagadnienie. Musiałem przekroczyć swoje obawy, zaufać procesowi. Mówi się, że sztuka to oswajanie się z nieznanym, tajemnicą. Ja nabrałem pewności dość szybko, jeśli chodzi o technikę, ale potrzebowałem oparcia wynikającego z dojrzewania osobistej koncepcji tworzenia. Malując bardziej klasycznie, na przykład robiąc szkic, potem podmalówkę, potem nakładając kolejne kolory, nie czułem, że zostawiam widzowi i sobie dostęp do procesu, było to dla mnie trochę martwe. Brakowało mi pewnej energii, jak podczas tańca albo sztuki walki z farbą, która przebijałaby się przez końcowy efekt. Koncepcja mojego podejścia do procesu malowania opiera się na zauważeniu dzieła jako odzwierciedlenia kolejności pewnych etapów porównywalnych do przebiegu życia. Najpierw działam jak dziecko albo dzikus, nieświadomie zaznaczając gestami powierzchnię, którą maluję. Obserwator może myśleć, że próbuję zniszczyć ścianę albo płótno. Następnie mój powtarzalny proces zakłada nadanie takiemu chaosowi pewnego logicznego porządku przez użycie kątów prostych, linii poziomych i pionowych, tworzy się rodzaj matrycy i podstawy kompozycji – to jakby odzwierciedlenie następnego etapu dzieła-życia, wprowadzenie
porządku jest jak wejście w dorosłość. Następnie kończę, nakładając jakąś liryczną warstwę obrazu inspirowaną fotografią lub kolażem. Ten etap odzwierciedla opowiadanie potomkom pewnej historii lub obserwacji z mojego życia. Takie podejście daje mi pewność co do integracji wewnętrznej. Jednak co do odbioru dzieła przez otoczenie, to zawsze będę skazany na dozę niepewności.

Zdarza się, że absolwenci uczelni artystycznych narzekają na brak przygotowania do wejścia w profesjonalne działania, które zapewnią im byt materialny. Czy UZ dał ci podstawy i możliwości działania zawodowego w przyszłości?

Myślę, że poprzednia odpowiedź ukazuje, że studiowanie pomogło mi zrozumieć i poczuć, co w tym tworzeniu jest ważne. Jestem wdzięczny, że mogłem studiować na UZ i poznać postawy innych dojrzałych artystów i wykładowców, takich jak Zenon Polus, Radek Czarkowski, Leszek Knaflewski, Wojtek Kozłowski, Ryszard Woźniak, Jan Berdyszak i wielu innych. Czas studiów bardzo wpłynął na moją twórczość, pomimo że nie udało mi się zdobyć statusu artysty stricte galeryjnego – zgaduję, że to dlatego, że podczas studiów nie zajmowałem się w ogóle marketingiem sztuki, a raczej jej kontemplacją i koncepcjami. To, że mogę utrzymać rodzinę dzięki malowaniu, wynika z umiejętności wyjścia do ludzi w czasie, gdy malarstwa ściennego w Zielonej Górze było mało. Często myślę, że był to szczęśliwy przypadek – to, co mnie fascynowało w tworzeniu, znalazło grunt w komercyjnym działaniu. Była w tym też determinacja, żeby nie iść do „zwykłej” pracy. Pierwsze dziecko urodziło nam się zaraz przed dyplomem. To była dodatkowa motywacja, aby stać się zawodowym muralistą. Przez czas studiowania wykonywałem już wiele zamówień i czułem, że mam fach w ręku, miałem pewne poczucie bezpieczeństwa i mogłem je oferować mojej młodej rodzinie. To taka sytuacja spowodowała krystalizację mojego sposobu na życie. Mogłem próbować iść w stronę sztuki tzw. galeryjnej, ale było mi to nie po drodze. Zawsze lubiłem wydeptywać własne ścieżki.

Sztuka murali, zwana przez niektórych uliczną, to nie tylko upiększanie miejskiej substancji. To – w moim mniemaniu – odkrywanie artystycznej wizji poprzez wyobraźnię, ekspresję, obnażanie często bardzo intymnych emocji. Mam rację?

Jest różnie. Teraz zdecydowana większość artystów streetart inwestuje raczej w płytkie powielanie wymyślonego znaku czy pamperka, mając za priorytet rozpoznawalność przez powtarzalność, to zagłusza tworzenie czegoś głębszego. Osobiście staram się, żeby w każdej mojej pracy – czy to na graffiti jamie, czy podejmując się zamówienia, czy malując obraz – był jakiś „przemyt” czegoś uniwersalnego, większego ode mnie. Oprócz procesu, o którym opowiadałem wcześniej, próbuję zawrzeć coś oryginalnego, coś, co zaskoczy mnie samego, jakąś tajemnicę albo zagadkę. Jest też dzisiaj ogromne ciśnienie na upiększanie i upamiętnianie za pomocą murali, ale tak naprawdę jest bardzo mało możliwości wypowiedzi osobistej na dużych ścianach, która nie byłaby obwarowana opiniami, sugestiami, wymogami. To stąd pojawiła się u mnie potrzeba swobodnego malowania obrazów i pewnie dlatego często są one niewygodne.

Sztuka, którą uprawiasz, wymaga nie tylko talentu, inwencji twórczej, ale całej logistyki przedsięwzięcia. Wybór miejsca/obiektu, w którym planujesz stworzyć mural, uzyskanie zgody (architekt miejski?) na lokalizację, przygotowanie projektu. Podejrzewam, że te wymienione (z pewnością niekompletne) działania są żmudne i wymagają ogromnego nakładu czasu i sztuki negocjacji… Opowiedz o tym, proszę.

Zazwyczaj zostaję zaproszony do realizacji muralu i – całe szczęście – nie muszę przechodzić drogi „załatwiania” ściany. Projekt należy do najtrudniejszego etapu malowania muralu. Przy większej liczbie ludzi decydujących o tym, czy projekt przejdzie, czy nie, zaczynają się schody. Dlatego chętniej podchodzę do projektów dla prywatnego zleceniodawcy, który daje mi wolną rękę. Chociaż i w takim przypadku czasem okazuje się, że moja wolna ręka może być pod ścisłym nadzorem. Całe szczęście widzę trend spadkowy takich sytuacji i zwiększenie zaufania do mnie jako artysty. Samo malowanie, szczególnie wysoko na rusztowaniu albo podnośniku, to dla mnie czysta przyjemność walki z materią. Dźwiganie wiader, chodzenie po drabinach, walka z chłodem lub upałem, to jest jak siłownia. Bez tego nie stanę się silniejszy.

Po tych przygotowaniach, akceptacji stosownych urzędów przystępujesz do konkretnego działania. To też, podejrzewam, nie jest łatwe. Począwszy od bardziej czy mniej sprzyjającej pogody, zamontowania specjalistycznego rusztowania, przygotowania podłoża (wyrównanie ewentualnych nierówności, uszczerbków w strukturze muru), naszkicowania zarysu muralu… Myślę, że jest nieskończenie długa lista składowych tego procesu.

Schemat powstawania muralu czy obrazu jest podobny. Po otrzymaniu zdjęć i wymiarów ściany i opisu zamawiającego (to mogę być ja sam, jeśli maluję dla siebie) najpierw poddaję się procesowi wewnętrznego przetwarzania wizji, pomysłów, następnie wykonuję bardzo uproszczone luźne szkice, szukam inspiracji w nieskończonym albumie internetu, a potem obrabiam to w Photoshopie, tworząc cyfrowy projekt. Do przenoszenia projektu używam różnych metod – rzutnika, siatki czy tzw. doodle grid. Ta ostatnia technika opiera się na nałożeniu cyfrowo na podkład z luźnych form przedstawienia, aby zachować proporcje. Maluję zazwyczaj za pomocą wałka gąbkowego, który daje wiele możliwości pracy.

Spodziewam się, że tworząc mural, pokonujesz kolosalną ilość kilometrów… W pionie i poziomie.

Tak. Stąd moja dyscyplina codziennych, porannych ćwiczeń, aby wzmocnić ciało.

Biorąc pod uwagę fakt, że twoje dzieła skazane są na różnorodne warunki atmosferyczne, trzeba używać wysokiej jakości materiałów, które zapewnią długą żywotność muralowych obrazów. Są zapewne bardzo kosztowne.

Tak, to nie są tanie rzeczy.

Stworzyłeś sporo realizacji. Najwięcej pisano o muralu poświęconym Maryli Rodowicz, Urszuli Dudziak, narożnemu malowidłu na budynku Europejskiej Szkoły dr Rahn. Która jest ci najbliższa, najważniejsza?

Szczerze, to każda ma coś osobistego. Projektując mural dla Urszuli i Maryli, inspirowałem się zagadnieniem drogi życiowej artysty. Jej różnych etapów. Jest to coś, nad czym często sam kontempluję. Jeśli chodzi o mural ze słoniem na budynku szkoły Rahn, to użyłem tam wizerunków dzieci, między innymi moich własnych. Ten zabieg wykorzystuję już od wielu lat, właśnie żeby poczuć osobiste połączenie z treścią muralu. Czuję, że utrwalam życie osób dla mnie najbliższych. Muszę przyznać, że najbardziej osobisty mural, jaki udało mi się wykonać, to ten na Stołczynie w Szczecinie dzięki szczecińskiemu programowi muralistycznemu. To obraz ukazujący moją żonę w ogrodzie i mnie, mało widocznego, malującego na podnośniku.

Odwracając pytanie – która z dotychczasowych prac była najtrudniejsza do realizacji?

Nie mam chyba takiej. Łatwiej mi znaleźć pewne trudności. Na przykład mróz, podczas którego kończyliśmy zbiornik dla Accolade w Kisielinie albo ogrom powierzchni przy największej realizacji na zbiornikach przy ul. Chmielnej. Pamiętam też obawy przy odbiorze muralu do kościoła w Wilkanowie. Czasem też największą trudnością jest rozłąka z rodziną przy natłoku zamówień, daleko od domu. To są dla mnie trudności.

Fundacja Bezpieczne Miasto to organizacja będąca wsparciem dla twoich działań. Opowiedz, proszę, w jakiej formie służy pomocą.

Nie współpracujemy już z tą fundacją, ale była bardzo ważna nie tylko dla naszego rozwoju jako uczestników graffiti jamów przez nią finansowanych, ale dla całego zielonogórskiego środowiska streetartu. Dzięki pomocy prezesa, pana Zbyszka Bartkowiaka, mieliśmy zapewnione ściany, farby, a nawet kiełbaski na grilla. Udało się też pod jej szyldem wydać trzy albumy o zielonogórskim graffiti i zorganizować wiele wystaw. To dzięki niej powstał zielonogórski, coroczny festiwal graffiti Green Jam, teraz obsługiwany przez naszą fundację Kolabo, którą założyliśmy razem z Łukaszem Chwałkiem.

W Zielonej Górze odbywają się przedsięwzięcia, które uświadamiają, jak ważna jest estetyka miasta i jak wielki jest wpływ przestrzeni miejskiej na jej mieszkańców. Na przykład Wielkie Graffiti Jam czy Green Jam. Wraz z innymi doświadczonymi graficiarzami prowadziłeś na nich warsztaty. Opowiedz o tej sferze swoich aktywności.

Wspólne malowanie na jamach jest niezwykłą frajdą. Ma w sobie pierwiastek buntu i szaleństwa, i nie zawsze jest dobrze odbierane przez całość społeczeństwa. Dla mnie to wielka życiowa przygoda, pozwalająca na spotkania z przyjaciółmi. Niektóre przyjaźnie mają już ponad dwadzieścia lat. To daje poczucie przynależności do tego kreatywnego plemienia. Zdarza się, że jestem najstarszym uczestnikiem i daje mi to do myślenia.

Wiem, że cenisz sobie twórczość Łukasza „Waek” Chwałka. Intensywnie współpracujecie. Są jeszcze inne postaci ze środowiska graficiarzy, o których chciałbyś wspomnieć?

Trochę się ich nazbierało. Zawężając do lubuskiego, to tak: Baza, Datow, Unik, Chois, Rome, Fogi, Nikson, Tula, Kwazor, Saike, chłopaki z NOC i z OC, i ci, którzy już odeszli – Ybzho i Jutke.

Na koniec naszej rozmowy spytam o plany na przyszłe realizacje. Czy masz jakieś muralowe marzenia, a może zamysły, które nie są związane ze sztuką wielkoformatową?

Największe marzenie to ogarnięcie swojej działalności tak, żeby mieć większą przestrzeń na rodzinę i na osobistą sztukę we własnej pracowni. Uspokojenie życiowej zadymy i spokojne tworzenie nowych dzieł.

Oby udało się spełnić te marzenia. Dziękuję za rozmowę.