Mucha

Katarzyna Czajkowska-Więcaszek

Mucha

 

Latam i bzyczę. Irytuję wszystkich dookoła swoją bezsensowną paplaniną. Siadam to tu to tam, próbuję wszystkiego. Chcę jakoś zwrócić na siebie ich uwagę. Ale nikt mnie nie słucha, nikt nie rozumie. A przecież też mam coś do powiedzenia!

Cały dzień żywię się resztkami z ich stołu. Czekam na okruch ciasta na deserowym talerzyku, kilka kryształków cukru niedoniesionych do filiżanki, ostatnią kroplę wina na dnie kieliszka… Och, jaka jestem piękna, gdy się w niej przeglądam. Mam takie wielkie oczy i smukłą tutkę. Zanurzam ją w czerwonym płynie i pociągam duży łyk. Upajam się nim, mąci mi się ten mały ciasny umysł, który niczego już nie ogarnia.

Co, do cholery, jest ze mną nie tak? Mogę być gdziekolwiek zechcę, zaanektować dowolny kawałek przestrzeni. Nikomu od tego nie ubędzie. Jestem przecież taka mała i tak niewiele potrzebuję. Może nigdy nie będę motylem, ale mam do dyspozycji te same zasoby. Mogłabym tak jak on spijać nektar z pachnących kwiatów. A tymczasem zawsze ląduję w gównie. Ciągle w tym samym gównie istoty niskich lotów, która mierzy zbyt wysoko. Upiłam się, dość tych bzdur! In vino veritas. Ale prawda boli, prawda zabija. Mam od tego ochotę na coś słodkiego. Muszę natychmiast zjeść coś słodkiego!

Latam, szukam, wściekam się, oszalała z namiętności. Chcę teraz, już zaspokoić ten głód. Ale właśnie posprzątali kuchnię. To znaczy ona, bo on jeszcze śpi. Wstała rano po imprezie i doszczętnie usunęła wszelkie ślady wczorajszego szaleństwa. Zatrzasnęła w zmywarce, spuściła do kanalizacji, wyszorowała odrażającym środkiem do dezynfekcji zmysłowych wspomnień. Gdzie okiem sięgnąć, sterylna pustynia.

A przecież tak świetnie się wczoraj bawiliśmy. Gadaliśmy, tańczyliśmy. Ja wreszcie wtopiona w tłum, obecna, choć niezauważana. W końcu zaakceptowana, a nie tępiona. Kręciłam swoje piruety pod sufitem, piłam z nimi wino, jadłam tort, włączałam się w dyskusje, wygłaszając własne prawdy jak inni. Co z tego, że nikogo to nie obeszło? I tak było miło. W takich chwilach mówi się byle co, byle mówić, byle być razem.

A teraz znowu tkwię po skrzydła w gównie. Jestem na głodzie, spragniona emocji, słodyczy. Sam na sam z nią, która co jakiś czas odwraca głowę i śledzi mnie tym swoim morderczym wzrokiem. Nic tu po mnie. Lecę do sypialni. Przelatuję jej jeszcze złośliwie tuż koło prawego ucha, bzycząc na całego. Wiem, jak ją to wkurwia, kiedy jest na kacu. Nie bez powodu wybieram akurat tę stronę. Bo ona właśnie bierze do prawej ręki nóż, co czyni ją całkowicie bezbronną po tej stronie głowy. Musi powstrzymać ten idiotyczny odruch oganiania się. Bo przecież mnie nie dźgnie. Co najwyżej mogłaby zranić siebie, a dla tego widoku mogłabym nawet umrzeć.

Nienawidzę jej za ten porządek, który nieustannie robi wokół siebie i innych. To nienagannie czyste pranie, bez śladu jakiejkolwiek, choćby tyciej plamki. Te pieluchy ściągnięte z juniora, zapakowane hermetycznie w foliowe worki, z których nie wydostanie się choćby molekuła zapachu. Te jej wyszorowane do białego blaty, pojemniki na żywność, płyny do dezynfekcji i zawsze pusty zlew. Kobieta terminator, kobieta morderca.

Traci kontrolę tylko wtedy, kiedy pije i tylko na krótki czas. Ale to też wkrótce się ukróci. Słyszałam wczoraj, jak mówiła przyjaciółce, że od dziś zaczyna detoks i przez miesiąc nie będzie pić alkoholu. Czyli mamy przechlapane. Nie wiem, jak ja to wytrzymam. Szczególnie, że akurat jestem na głodzie. Lecę sprawdzić, co u niego.

On jest inny. On jest piękny. Nawet jeśli się ode mnie ogania, robi to bez zapalczywości, jakoś tak delikatnie, jakby trochę od niechcenia. Czasem myślę, że w ten sposób ze mną flirtuje. Ale nie mam pewności, bo zwykle nie zwraca na mnie uwagi. Jest zawsze pochłonięty jakimś pasjonującym projektem. Całymi godzinami tkwi przed swoim laptopem i coś tam kreśli, projektuje. Lubię siadać mu na głowie albo na ramieniu, patrzeć i czekać, co z tego wyniknie. Na koniec powstają z tego piękne domy, o wiele piękniejsze niż ten, w którym mieszkamy. Dlaczego mając taki talent, idzie na taki kompromis? Co go tu jeszcze trzyma? Może ja…? Daję sobie tę odrobinę nadziei, bo ja z pewnością jestem tu jeszcze wyłącznie dla niego. Ale przecież jestem mobilna i bez zobowiązań. Mogłabym być z nim gdziekolwiek. No, może poza sauną, którą on uwielbia, a ja nieszczególnie.

Dawniej było inaczej, trzymałam się raczej na dystans, uważałam, aby nie rzucać mu się w oczy. Wzdychałam do niego platonicznie, ale nie liczyłam na wzajemność i przywiązanie, bo to przecież człowiek. Aż pewnego razu, zupełnie niespodziewanie zwrócił się do mnie bezpośrednio, kiedy przycupnęłam na skraju klawiatury i gapiłam się w ekran, olśniona doskonałością i rozmachem jego wizji. Wydawał się z niej bardzo dumny i może potrzebował podzielić się z kimś tym uczuciem. „I co, podoba ci się?” – spytał odwracając się nagle w moją stronę. Wtedy wszystko się zmieniło.

Oniemiałam z zachwytu i wrażenia, że mnie zauważył i że interesuje go moja opinia. Przez moment trwaliśmy w tym milczeniu, brzemiennym w niedopowiedziane uczucia, a ja czułam, jak powietrze wibruje między nami od tego ekscytującego napięcia. Ale zaraz przyszła ona i kazała mu wyrzucić śmieci. Wyrzucić śmieci! Nawet nie zerknęła na ekran.

On posłusznie ruszył za nią, a ja zostałam sama, cała skąpana w blasku otwartego laptopa. Nie zablokował go, co oznaczało, że mi ufa. To wtedy pierwszy raz dopuściłam do siebie myśl, że może jednak jestem jego muzą. Spróbowałam spojrzeć na siebie jego oczami. Ujrzałam siebie lśniącą w ledowym świetle ekranu, z opalizującym odwłokiem i transparentnymi migoczącymi skrzydłami. Mała czarodziejka, która przylatuje z przestworzy, aby przynieść mu natchnienie. Czy rzeczywiście tak mnie widział? Czy to tylko ja pragnęłam zaistnieć tak w jego oczach?

Ale było już za późno, żeby się opamiętać. Przyglądałam się temu pięknemu domowi na ekranie i marzyłam, że kiedyś on zaprojektuje taki specjalnie dla mnie. I uciekniemy tam razem od tej wyjałowionej ze smaków i zapachów jędzy. Dom, w którym zawsze na stole będzie chleb i masło. I słoik miodu. Po śniadaniu on nie będzie go od razu zamykał, żebym ja mogła w ciągu dnia siadywać na brzegu odłożonej wieczkiem do dołu zakrętki, sączyć słodycz i wspominać te poranne spędzone razem chwile.

Mogłabym mu też pomóc wychować ich dziecko, gdyby z jakiegoś powodu wolał zabrać je ze sobą. Bzyczałabym mu do snu, łaskotała w stópki, asystowała przy przewijaniu. Szczególnie, kiedy zrobi kupę. Uwielbiam to, a ona nie znosi.

Może to dziś jest właśnie ten dzień, kiedy on w końcu powie dość. Kiedy nie zniesie kolejnego detoksu, kolejnej kwaśnej jak cytryna miny. Może wreszcie spakuje walizkę, a ja wymknę się niezauważona przez uchylone okno i będę czekać na niego w samochodzie. Lecę go obudzić, namówić do ucieczki.

Szybko wylatuję z kuchni, ale biorę zbyt szeroki zakręt za filarem przy schodach, przez co obijam się o jedno z ramion nowoczesnej lampy pod sufitem. Lampa jest okropna, wielka i czarna, o sześciu długich, chudych, rozcapierzonych jak u pająka odnóżach. Wolę staroświeckie jasne abażury, na których wyraźnie widać moją ekspresję twórczą – niesymetryczne wzory z małych czarnych kropek. To nagłe zderzenie z cudzą rzeczywistością trochę mnie oszałamia. Mam wrażenie, że tracę jasność celu i kierunku. Ale zaraz odzyskuję równowagę, wzlatuję wzdłuż schodów w górę. Latam chwilę po korytarzu, szukając właściwych drzwi. Nigdy nie pamiętam, które to. Oby nie były zamknięte. To te. Są lekko uchylone. Po cichu wślizguję się do środka.

Widzę go, przykrytego kołdrą do połowy. Leży na plecach z ramionami rozrzuconymi nad głową. Oddycha spokojnie, a od tego unosi się miarowo jego nagi, delikatnie owłosiony tors. Ma lekko rozchylone usta i gęste potargane włosy. Są dłuższe niż zwykle u mężczyzn i trochę pokręcone. Ciemne pukle rozsypały się na poduszce, niektóre wiją się wokół szyi i dotykają ramion. Przysiadam na kołdrze. Nieruchomieję. Wpatruję się w niego jak zahipnotyzowana. Czuję, jak wzbiera we mnie pragnienie. Chcę zanurzyć odnóża w jego włosach, pieścić skrzydłami jego szyję, przysiąść w kąciku ust, wpić się w nie i sączyć ciepłą słodycz tej tak ponętnie zmaterializowanej czerwieni.

Stoję na brzegu marzenia, które jak przewrócona szklanka lemoniady rozlewa się na stole plamą kuszącej słodyczy. Marzenia, które za chwilę stanie się rzeczywistością. Wystarczy zrobić jeden ruch, podfrunąć trochę bliżej. Ale przedłużam tę chwilę, delektując się nią do granic wytrzymałości. Bo to jest właśnie najpiękniejsze w marzeniach – ten długo wyczekiwany moment przejścia, spełnienia. Jestem szczęśliwa, że wreszcie wiem, czego chcę i że mam to na wyciągnięcie kończyn. Bo było tu cały czas, czekało tu właśnie na mnie.

Rozmarzona, rozmotylona, tracę czujność i nie słyszę kroków podstępnie skradających się od wpółotwartych drzwi. Nagły i niespodziewany ból. Krótki oślepiający błysk. Gwałtownie umieram z miłości pod ciężarem kuchennej ścierki.