Kuba Kapral
Mokra plama
Od piątku plama, w jaką zamienia się ojciec, powiększa się w zastraszającym tempie. W tygodniu jest to plama nieduża, niezbyt wilgotna, taki ciemniejszy placek na ścianie za krzesłem, na którym ojciec jada obiady. Ale w piątek plama robi się większa od telewizora, jest też wyraźnie mokra. Tapeta wybrzusza się, żylaste zacieki ruszają ku podłodze. Walczę z wielką chęcią, by tego dotknąć, chociażby widelcem, z którym się nie rozstaję, ale mama kategorycznie zabrania, mówiąc, że ojcu może stać się krzywda. Myślę, że w nocy ktoś jednak plamy dotyka, ponieważ w sobotę rano spory płat tapety zwisa smętnie ze ściany.
Walczę z wielką chęcią, by oderwać ten zwisający skrawek, ale mama kategorycznie zabrania, mówiąc, że może stać mi się krzywda. Można tylko patrzeć: rozpulchniony tynk przypomina starego kalafiora z poczerniałymi różyczkami. Wyciekające stamtąd brudnomleczne strużki nie docierają do podłogi, tylko rozpełzają się na dwie strony, tworząc zarys postaci z zaciśniętymi pięściami. Wygląda to niesamowicie, ustawiamy krzesła naprzeciw ściany i całą sobotę spędzamy na obserwowaniu plamy, podjadając z kuchni resztki wczorajszej ryby i chleb z margaryną. Mama nie siada z nami, stoi w drzwiach, wycierając dłonie w ścierkę.
Pod wieczór plama ożywa. Tynk, który od jakiegoś czasu coraz bardziej pęczniał, przez co – mamy wrażenie – zaraz z krzykiem odpadnie, zaczyna się w sobie zapadać. Bąble spłaszczają się, najpierw te w środku, potem te na obrzeżach. Przed dobranocką plama robi się wklęsła i, zdaje się, dość sucha. Podchodzimy bliżej, ja na czele, potem maluchy i na końcu mama, której wahanie wisi w powietrzu.
Wyciągam ku plamie widelec, ale ręka zastyga w połowie drogi. Nie mogę nic zrobić. Moje ciało jest jak z kamienia, tylko głową mogę ruszać. Oglądam się na mamę, ale ona stoi tyłem. Płacze albo śmieje się w rękaw fartucha, trudno powiedzieć, w jadalni jest ciemnawo, jedyne światło wpada przez niedokładnie zasłonięte okno, za którym wszyscy dobrze i źle wykształceni ludzie, z ich dobrze i źle wykształconymi rodzinami, z ich dobrze i źle wypełnionymi dokumentami, szykują się do snu.
Patrzę na plamę: w samym jej środku jest lejkowate wgłębienie, w którym coś się rusza. To coś próbuje przekopać się przez osypujący się tynk. Postanawiam, że jeżeli pojawi się tam oko, nawet jeśli będzie ludzkie, to zwariuję. Próbuję wyobrazić sobie, jak to jest, kiedy się zwariuje, ale jedyne, co przychodzi mi do głowy, to, że można wreszcie się wyspać i że koło łóżka jest szafka nocna, na której stoi… Wtedy wypuszczam z ręki widelec.
Jest to stary, wysłużony, ale piękny sztuciec, z duszą, jeśli można tak powiedzieć. Nieduży, jakby w dziecięcym rozmiarze, lecz ciężki, solidny, z perłową rączką zdobną w bladoniebieskie kwiatki albo siniaki i z bardzo ostrymi zębami, które nieraz wbijają mi się w udo, szczególnie jeśli za długo siedzę w jednej pozycji.
Nie dane mi jest, przepraszam, mu… Nie dane jest mu upaść na podłogę. Jakaś dłoń przechwytuje widelec w locie i zaraz wypuszcza. Kolejna pojawiająca się znikąd dłoń przechwytuje go i wypuszcza. I kolejna, i kolejna. Obliczam, że zanim dosięgnę celu, minie druga, trzecia w nocy, a wtedy powinienem być już dawno w łóżku.
I faktycznie jestem. Z zimnym widelcem w gardle. Muszę leżeć nieruchomo, żeby nie wbijał się w krtań, oddycham ostrożnie, przez otwarte usta. Chce mi się płakać z ulgi, ponieważ kara nie jest tak straszna, jak się spodziewałem. Czuję wdzięczność, może nawet do kogoś, kto stoi przy łóżku. Walczę z wielką chęcią, by obrócić głowę, ale wtedy stanie mi się krzywda. Widzę tylko zarys postaci z zaciśniętymi pięściami. Leżę spokojnie, wiem, że widelec rozpuści się pod wpływem ciepła, jedyne, co mnie martwi, to, że znowu się nie wyśpię. Jest to jednak takie przyjemne zmartwienie, połączone z ulgą, że już właściwie po wszystkim, że teraz będzie już tylko dobrze.
Niedziela jest słoneczna, mroźna i niemal nieskończona. Podłoga w jadalni lśni, czysta i wypastowana. Krzesła wróciły do stołu, maluchy bawią się w kącie moimi starymi zabawkami. Plama na ścianie jest znowu niewielka i sucha, właściwie prawie jej nie widać. Podobnie rozdarcie tapety – trzeba zbliżyć głowę do ściany, by dostrzec łączenie. Puchnę, pęcznieję z dumy, nie każdy przecież może pochwalić się ojcem, który potrafi tak doskonale zreperować ścianę, na którą wszyscy dobrze i źle wykształceni ludzie, z ich dobrze i źle wykształconymi rodzinami, z ich dobrze i źle wypełnionymi dokumentami machnęli ręką.
