Milena Dudzińska
Moje imię zaczyna się na K
(fragment)
Prolog
Stukot jej krwistoczerwonych szpilek rozbrzmiewał jednostajnym rytmem wśród wszechobecnego paryskiego zgiełku. Kroczyła przed siebie na tyle dumnie, na ile była w stanie. Mogła pojechać metrem, a teraz zapomniała już o powodzie, dla którego nie wybrała tej opcji. Wody Sekwany uderzały o wybetonowane brzegi, niosąc ze sobą przyjemny powiew bryzy.
Chyba powinna zająć się pisaniem. Tak, powinna wykrzesać z siebie na papier choć odrobinę treści. Tylko od czego miała zacząć? Może od tego mężczyzny, który właśnie siłował się z rowerem przypiętym do drzewa kilkanaście metrów od niej? Mogłaby mu przypisać jakąś historię, w całości zapewne nieprawdziwą, lecz pełną nadziei i pasji. Mogłaby uznać, że spieszy mu się niezmiernie i jak na złość, nie może sobie poradzić z odpięciem kłódki. Może jego żona cierpi katusze z powodu jakiejś nieznanej choroby, a on heroicznie przemierza rowerem zaułki paryskie w poszukiwaniu starej zielarki, co powiadają, że leczy dotykiem. I ta zielarka, być może, mogłaby być Bożą personifikacją, choć schowana w ciasnej klitce pod rzędem schodów. Mężczyzna w wichurze i deszczu pędziłby chodnikiem wzdłuż rzeki na pomoc swej lubej, z bezradności roniąc łzy mieszające się z kroplami z nieboskłonu, uderzającymi w niego z siłą tysiąca pięści. Kobieta zaś, leżąca na wznak ledwo dychając, modliłaby się przerażona do Boga o ratunek i zbawienie dla małżonka, co to poświęcał swe zdrowie i życie dla jej dobra wyłącznie. A uczucia jej tak silne, towarzyszące składanym modłom wzmagałyby ich moc nawet stukrotnie. I wtedy, nagle, niespodziewany zwrot akcji. Błagania dotarłyby do adresata niezwłocznie, prosto do ucha malutkiej staruszki zamieszkującej ciasną klitkę pod rzędem skrzypiących schodów. Powiadało się o niej, że potrafiła leczyć dotykiem zaledwie opuszka małego palca.
Jednak facet wyprostował się raptownie, odrzucił w bok kłódkę i z uśmiechem pełnym samozadowolenia spoglądał na rower, jak gdyby to była wielka nagroda wygrana na loterii po dziesięcioleciach co poniedziałkowej złudnej wiary w moc zdrapek Lotto. Po chwili dopiero dziewczyna dostrzegła staruszka, usiłującego nieudolnie dobiec w to samo miejsce. Niestety stare kości nie pozwalały mu nawet na trucht, przez co jedynie szedł krokiem z lekka przyspieszonym, wołając coś w eter. Słowa wylatywały z jego ust, lecz wiatr rabował je całkowicie z sensu. Odlatywał on gdzieś w korony przydrożnych platanów i zostawał tam, gdzie usłyszeć go mogły jedynie ptaki. I ewentualnie dachowy kot.
Dopiero gdy człowiek z kłódką, a raczej już bez, wsiadł na rower i odjechał w pośpiechu z prędkością nie gorszą niż maratończyk Tour de France, zrozumiała, że sprzęt ten wcale nie należał do niego. Krępy staruszek przystanął zziajany pod drzewem, opierając dłoń o pień, o który jeszcze kilka chwil wcześniej stała oparta jego własność. Nie była pewna, czy urojenia przejęły kontrolę nad jej umysłem, czy kiedy westchnął, naprawdę dostrzegła szklące jego oczy łzy. Stał tak dobrych kilka chwil, a jej zrobiło się go tak niesamowicie żal, że niemal zapłakała. A może to też jej się tylko wydawało? Bo może ten człowiek sam był złodziejem, albo zwyczajnie złym człowiekiem i spotkała go zasłużona kara? Ale może on teraz nie mógł udać się czym prędzej do malutkiej zielarki zamieszkującej ciasną klitkę pod rzędem schodów, o której się mówiło, że leczy dotykiem, żeby pomóc żonie cierpiącej katusze? A może wcale tak nie było.
I być może, ale tylko może, nie powinna zwracać na niego uwagi i jak każdy inny przechodzień ostentacyjnie zignorować dziejącą się na jej oczach tragedię ludzką, minąć biedaka obojętnie i zapomnieć po pięciu minutach całkowicie o jego istnieniu. Tylko czy byłaby w stanie to zrobić? Nim rozpoczęła w ogóle rozmyślania na ten temat, jej nogi jakby usłyszały wewnętrzne rozterki i same podjęły nieodwracalną decyzję, że należy ją stamtąd niezwłocznie zabrać. I tak właśnie zostawiła staruszka samego, nie oferując ani pomocnej dłoni, ani nawet opuszka małego palca. A kiedy tylko ten zniknął jej z oczu, razem z nim w jej pamięci rozpłynęły się wymyślone na jego temat historie. Nim zdążyła wyjąć z torebki notes i zapisać choć skrawek pomysłu, uleciał on cały z wiatrem, lądując gdzieś między koronami platanów, wśród niemych krzyków, z dala od ludzkich uszu.
***
Styczniowe powietrze wydawało się szczypać mrozem jej policzki i uszy, choć temperatura nie spadała tu przecież poniżej zera. O mało nie zapomniała, dokąd zmierzała, kiedy wspinała się po schodach, oddalając się coraz bardziej od tajemniczej rzeki. Mimo że znajdowała się w samym środku wielkiego miasta, miała wrażenie, że kryły się tam tysiące sekretów, pochowanych między falami jak w katakumbach. Niedostrzeganych przez nikogo, lecz czasem częściowo wyciąganych na powierzchnię przez ciekawskie oczy. Coś w wodach Sekwany zdawało się do niej przemawiać niezrozumiałym szeptem.
Jednak odgoniła te myśli, otulając się szczelniej futrem i przyspieszając kroku. Było już prawie południe, musiała się pospieszyć. Doszła do wniosku, że nie ważne jak szybko pobiegnie, nie zdąży na czas. Nie miała również ochoty na niszczenie nowych szpilek, toteż odnalazła najbliższą miejską hulajnogę. Urządzenie zagrało skoczną melodyjkę, kiedy włączyła aplikację. Po chwili przemierzała już Rue de l’Université z trzy razy szybszą prędkością. Czuła się jak żywa reklama firmy Lime, gdy mijając turystów wjeżdżała na jezdnię. Nie potrafiła zrozumieć, kto z własnej woli odwiedzał Paryż zimą. Uważała to za całkowite marnotrawstwo pieniędzy, bo o tej porze roku miasto kusiło bardziej do samobójstwa niż zwiedzania malowniczych krajobrazów. Choć może tylko ona odnosiła takie wrażenie.
W końcu dotarła na miejsce trzy minuty przed dwunastą. Zaparkowała hulajnogę i przytruchtała pod wejście do kamienicy tuż obok Panteonu. Ogromna budowla wydawała się spoglądać na nią oceniająco i z politowaniem, kiedy przemierzała okalający ją plac. Mogła pokusić się o stwierdzenie, że było to jedno z jej ulubionych miejsc i właśnie rozmiary Panteonu budziły w niej dziwny spokój. Gdy siadywała na kamiennych ławkach, całkowicie skąpana w cieniu rzucanym nań przez te niebotycznie wysokie ściany, mogła poczuć, że jej małe życie, porównywalne do jej ogólnej maleńkości widocznej w tym miejscu, wcale nie było aż tak poważne. Przechadzała się tam, żeby przypomnieć sobie o tym, jak bardzo nieznacząca była jej egzystencja. Jak szybko przeminie i popadnie w zapomnienie oraz jak bardzo każde z jej zmartwień nie miało najmniejszego znaczenia. Mogłoby się to wydawać komuś tragicznie przykre, ale jej nie trapiły te myśli. Nikogo nie informowała o powodach swojego specyficznego uwielbienia do mauzoleum. I może dlatego właśnie plac ten zawsze pełen ludzi wydawał się jej paradoksalnie miejscem prywatnym. W jej odczuciu budynek rozpościerał nad nią niewidzialne dłonie chroniące ją przed całym złem tego świata i uśmiechał się doń przyjaźnie za każdym razem, gdy jej stopa stawała na Rue Cujas.
Wyobrażała sobie wtedy, że razem z nią kroczyli tamtędy jedni z najwybitniejszych pisarzy świata. W zależności od samopoczucia były to przeróżne osoby. Dostojewski, Sylvia Plath, Virginia Woolf, Camus czy Jane Austen. Przechadzali się wraz z nią, bez celu. Panteon był jedynym miejscem, które pozwalało jej poczuć choć ćwierć grama przynależności do społeczności, w której tak bardzo pragnęła dostać stałe członkostwo. Tego dnia budynek nie rzucał jednak bezpiecznego cienia na plac, słońce nie oświetlało jego strzelistej kopuły, a spokój wyparował jakby bezpowrotnie. Wolała nie dać tej myśli rozgościć się w jej umyśle na dobre. Gdyby stało się to gdziekolwiek indziej, nie przejęłaby się zbytnio. Ale tutaj? Panteon nie mógł stracić dla niej swego uroku, co by się nie działo. A przecież nie działo się nic. Dla niej jednak właśnie toczyła się śmiertelna rozgrywka o jej żywot. Tego dnia utożsamiała się jak nigdy z Franzem Kafką, tak jak niegdyś on pragnęła spalić wszystkie swoje prace i nie pokazać ich nigdy na światło dzienne. Jednak kroczyła przez plac sama. I nawet przypadkowi ludzie, którzy zwykle zasiadali na ławkach lub błądzili po placu, gdzieś zniknęli. Jakby budynek wiedział, do czego miało dojść, i postanowił ukarać ją zupełną samotnością. Ona zaś nie potrafiła zdecydować, czy ją to bardziej cieszyło, czy dobijało. Bo w końcu jej porażka miała nie mieć publiki.
Przystanęła dokładnie pod wejściem. Drzwi biblioteki wydawały się prychać na nią z pogardą. Malowane na granatowo drewno pachniało jeszcze z lekka farbą, choć od malowania minęło już kilka tygodni. Wejście od strony Place du Panthéon było niepozorne jak na tak dostojny przybytek. Nie dekorowały go żadne zdobienia czy znaki. Jedynie niezbyt wyróżniające się gzymsy odejmowały mu – według niej – brutalizmu, choć właściwym stylem architektonicznym był tam neorenesans. Zwyczajne, chociaż dość spore, drzwi tkwiły jak każde inne w ścianie, sąsiadujące z nimi okna posiadały swoich bliźniaków wpuszczających do korytarzy światło dzienne co kilka metrów. Po nienaturalnie głębokim wdechu odważyła się nacisnąć klamkę.
Ciężko było jej samej sobie wyjaśnić, co spodziewała się zastać w środku. Tłum szyderców wyśmiewających ją wniebogłosy? Ochroniarza, który nieomylnie zwęszył podstęp, proszącego ją niezbyt uprzejmie o opuszczenie placówki? Własną zawiedzioną na każdej możliwej płaszczyźnie matkę? Nie była pewna, czy jeszcze pamiętała jej twarz. I nie była też pewna, czy było jej z tego powodu choć trochę przykro.
Ale za drzwiami nie powitała jej ani jedna, bynajmniej żywa, dusza. Nie pozostało jej nic jak westchnąć ze zrezygnowaniem i ruszyć przed siebie w kierunku sali owalnej. Im dalej zapuszczała się w głąb biblioteki, tym wydawała jej się mroczniejsza. Było to nieco niepokojące, bo przecież nieraz już odwiedzała to miejsce. Przekonywała się uparcie, że koniecznie musi zjawić się na ogłoszeniu wyników, i że nic, ale to absolutnie nic jej przed tym nie powstrzyma. Nawet ona sama.
W końcu odnalazła odpowiednie pomieszczenie. Weszła po cichu, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi i usiadła prawie na samym tyle. Rozległe owalne sklepienie było na samym szczycie przeszklone grubymi szybami, które teraz pozwalały tłumionym przez chmury promieniom minimalnie przynajmniej rozświetlić stojące pośrodku drewniane stoły. Pod ścianami ustawiono obszerne regały, po brzegi wypełnione różnego rodzaju książkami, z których każdą zdobiła elegancka skórzana oprawa. Sala sama w sobie szczyciła się pokaźnymi rozmiarami, jednak większość miejsca zajmowały podłużne ławy, ustawione rzędami sięgającymi od ściany do ściany. Przed dziewczyną siedziało kilka innych osób, wszyscy rozsypani po siedzeniach jak rozrzucone przez niesforne dziecko zabawki. Uczestnicy wciąż się schodzili. Kierowali się do przodu, by zająć miejsce jak najbliżej prowizorycznej sceny. W rzeczywistości był to zwyczajnie skrawek podłogi, gdzie odsunięto ławki, żeby zrobić miejsce dla kobiety ogłaszającej wyniki. Minuty mijały, jednak ta wciąż stała odwrócona do publiczności bokiem i rozmawiając z jakimś mężczyzną, żywo gestykulowała. W jednej dłoni trzymała drewnianą tabliczkę z przyczepionymi doń kartkami papieru. Najprawdopodobniej były to wyniki, które lada moment miała ogłosić wszem i wobec.
Dziewczyna w tym czasie pogrążyła się całkowicie we własnych myślach. Wpatrywała się tępo w rażącą zieleń bibliotecznej lampki stojącej na jej stole. Taki sam klosz zdobił każde miejsce. Kiedy stary zegar ścienny wybił dwunastą piętnaście, wyrwała się jak oparzona z letargu, a jej głowa poszybowała w górę. Ubrana w krwistoczerwoną suknię dama prezentowała się niezwykle dostojnie. Przeszło jej przez myśl, że nawet zbyt dostojnie jak na taką uroczystość. Jej gęste, ciemnobrązowe włosy spływały kaskadami na odkryte ramiona i plecy, okalając idealnie szczupłą twarz.
– Witam państwa serdecznie! Mamy dziś zaszczyt ogłosić zwycięzców naszego dorocznego konkursu literackiego – rozbrzmiał dźwięczny głos wydobywający się z pomalowanych koralową szminką ust. Makijaż ten nijak nie pasował do reszty jej prezencji.
Kobieta przez kilka minut zachwalała organizatorów oraz fundatorów przedsięwzięcia, później opowiadała jeszcze coś o historii biblioteki, ale dziewczyna niespecjalnie wsłuchiwała się w jej słowa.
– Dobrze, a teraz, bez zbędnego przedłużania, witam wszystkich uczestników naszego konkursu i zapraszam na ogłoszenie zwycięzców! – Dotarło w końcu do jej uszu, gdy już myślała, że przemówienie będzie trwać do jutra.
Publika widocznie się ożywiła, wszyscy wyprostowali się na swoich krzesłach, pochylając się nieznacznie w stronę mówiącej. Zaczęto odczytywać poszczególne kategorie. Poezja, dramat. Padały różne nazwiska i ludzie z różnych kątów sali wstawali podekscytowani na nogi, podchodzili pospiesznie, żeby odebrać upominkową nagrodę i serdeczne gratulacje oraz dyplomy. Ona zaś siedziała ukryta w tyle, schowana w cieniu rzucanym przez jeden z niebotycznie wysokich regałów. Miała nieodpartą nadzieję, że któraś z leżących na nim ksiąg dostanie nóg i postawi dwa kroki w przód, wychyli się poza krawędź półki z głuchym hukiem spadnie idealnie na jej głowę. A w ślad za nią pójdą kolejne, aż regał całkiem opustoszeje, a ona zniknie zakopana pod stertą nikogo zapewne nieinteresujących, zapomnianych przez świat dzieł. Jednak to się nie stało.
– Proza! – krzyknęła zamiast tego prowadząca, wypalając jej tym samym dziury w bębenkach usznych. Jej głos już wcale nie wydawał się melodyjny, raczej rzężący i skrzeczący niczym cherlanie chorej na ptasią grypę mewy.
– Nicolette Rouanet! – oznajmiła.
W tym samym momencie malutka blondynka w długim beżowym płaszczu i białej koszuli, która siedziała stosunkowo niedaleko, wstała i potruchtała podekscytowana do przodu. Z niedowierzaniem słuchała składanych w jej stronę braw i gratulacji, kiwając co chwilę głową.
Kiedy w końcu usiadła na jednym z pobliskich krzeseł, a kobieta w czerwieni rozpoczęła podziękowania, Karmen przełknęła ciężko ślinę i zaczęła gorączkowo rozglądać się po sali. Inni uczestniczy powoli zbierali się do wyjścia, wstawali ze swoich miejsc, ściągali z oparć kurtki i płaszcze. Ona jednak trwała w zawieszeniu, w jakimś nagłym przypływie niemożności poruszenia się choćby o centymetr. Była w stanie jedynie obserwować pozostałych, jakby ją złapał jakiś uporczywy paraliż i nie chciał puścić. Blondynka uśmiechnięta od ucha do ucha i wyraźnie z siebie dumna przechodziła w pobliżu skocznym krokiem. Samozadowolenie aż wypływało przez pory jej skóry. Karmen poczuła w brzuchu znajome uczucie zazdrości. W jakim celu właściwie tam przyszła? Żeby się dobić własną porażką i przypomnieć sobie, jak bardzo jej w życiu nie wychodziło? Nie potrafiła przestać się jej przyglądać i musiała przybrać bardzo nietęgą minę, bo gdy Nicolette mimochodem zerknęła w jej kierunku, skrzywiła się momentalnie lekko speszona. I to podziałało na Karmen jak kubeł lodowato zimnej wody. Blondynka opuściła salę, a ona jakby bez udziału świadomości wstała i zaczęła zakładać na ramiona futro. Dopiero wtedy przypomniała sobie, że nie miała nawet najbardziej błahego powodu, żeby mieć nieznajomej cokolwiek za złe. Miałaby prawo do zazdrości, gdyby choćby pokusiła się o nadesłanie swojej pracy. Gdyby miała tyle odwagi, żeby wystartować. Ale nie miała. To było jak przygotowanie na koszmar. Gdyby kiedyś odważyła się wysłać swoją pracę, co miało nikłe szanse na powodzenie, musiała być przygotowana na przegraną. Na swój najgorszy lęk. Sposób, który wybrała, chyba nie najlepiej to odzwierciedlał.