Martyna Mościcka
Mój ojciec ma twardy głos
Załóżmy, że nie pamiętasz swojego dzieciństwa. Albo że twoje dzieciństwo było ciche, bardzo ciche, że twój głos pojawił się dużo później niż ty. A potem jeszcze długo topił się, nie umiejąc pływać. Przez lata twoja twarz nabrała dorosłych kształtów, ciało stało się zniekształconym rejestrem przeszłości. Lubisz je, coraz bardziej przypomina ciebie. Twoje słowa w końcu napełniają się tlenem. Żyją. W dzień twoich czterdziestych urodzin gałęzie drzew w ogrodzie zwisają ciężko nad ziemią, jakby chciały upaść i odpocząć. Wybiegasz przed dom. Masz coraz więcej siły i coraz mniej czasu. Słońce zagląda ci w oczy, mrużysz powieki, naciągając mocno na czoło daszek sportowej czapki. Teraz możesz powiedzieć wszystko, wydobyć z siebie każdy szczegół, ale z każdą chwilą coraz bardziej uchodzi z ciebie pewność, że to wszystko kiedykolwiek się wydarzyło. Chcesz mówić szybko, zanim twoje słowa zaczną się od ciebie oddalać. Twój głos rośnie, rozsadzając ci gardło. Jest jak wsadzona do wody łodyga oszalałej rośliny. Jej zakończenie boleśnie wwierca się w dno żołądka. Ból zalewa wnętrze twojego domu, nie masz gdzie wracać. Ale nie krzyczysz, nigdy nie krzyczałeś. Przetrwasz, zawsze ci się udawało. Zawsze, aż do teraz. Leżysz na ziemi, wilgotna trawa ugina się pod twoim ciałem. Wiesz, że to wszystko, o czym chciałbyś teraz krzyczeć, mogłoby być piękne, gdyby było inne.
Przez całą podstawówkę mieszkałeś z rodzicami w dużym, piętrowym domu pomalowanym na biało. W dzielnicy, w której latem zdychały gawrony. Ich ciała spadały na wasze podwórko, leżały tam przez następne dni, tworząc czarne, wypukłe koła na wypłowiałej trawie. Nad ptakami unosił się ruch owadów. Podwórko stawało się cmentarzem ze świeżo przystrzyżonymi krzakami. Za ogrodzeniem był plac zabaw z pordzewiałymi drabinkami. Co jakiś czas jakieś dziecko, zeskakując z huśtawki, łamało sobie nogę, a potem przybiegał ojciec albo matka takiego dzieciaka i zabierali go na pogotowie. Ty nigdy nic sobie nie złamałeś, nigdy się z nikim nie bawiłeś, zazwyczaj obserwowałeś innych. Nasłuchiwałeś, stojąc za oknem.
Pierwszego dnia wakacji po skończeniu drugiej klasy podstawówki leżysz na nieodkurzonym dywanie w swoim pokoju na piętrze. Oglądasz powtórkę muzycznego talent show w małym telewizorze wiszącym wysoko na ścianie. Prowadzący ma poczerwieniałą twarz, jego oczy rosną, układając się w formę zdziwienia. Z każdym ruchem na jego czarnej koszuli przybywa białego pyłu. Wydaje ci się, że jest na coś chory. Twoje łokcie szurają po szorstkim dywanie, gdy przesuwasz się lekko na boki, zastanawiając się, jaka choroba wydobywa się z człowieka przez głowę, osadzając się bielą na ramionach. W twoje uszy wlewa się płacz. Dobiega falami z podwórka, wznosi się do sufitu, powolnie zsuwa się po ścianach, po chwili znowu rośnie. Siłą ugiętych łokci przeciągasz ciało do balkonowego okna, czołgając się po podłodze. Przy siatce stoi mały chłopiec. Krzyczy coś niezrozumiałego, przekładając dłonie między druciane kwadraty ogrodzenia, wskazując palcem na martwego ptaka, leżącego przed wejściem do altanki obok waszego domu. Za chłopcem stoi kobieta, w ręce trzyma czerwone, dziecięce wiaderko. Dziecko zaczyna drżeć, kobieta próbuje wziąć je na ręce. Wiaderko wypada jej z dłoni i mocno dotyka ziemi. Twój oddech osadza się na szybie, jest ciepły i lepki, gładzisz go delikatnie palcami. Telewizor zaczyna powoli gasnąć, jakby nie miał już siły zagłuszać płaczu i wtedy ręka ojca osiadła ciężko na twoich ramionach. Chodź ze mną pozbierać zdechłe gawrony z podwórka – mówi wibrującym głosem, jakby zabierał cię na jakąś daleką wycieczkę, śliniąc przy tym swój kciuk, żeby otworzyć foliową, czarną torbę. Przydeptujesz w korytarzu tył swoich ulubionych adidasów i wychodzisz do ogrodu, trzaskając balkonowymi drzwiami. Na chwilę mocno przywierają do futryny, a potem huśtają się bez godności. Stajesz nad gawronem, jego przekrzywiony dziób wywierca dziurę w ziemi, oczy wskazują niebo. Wygląda obrzydliwie, gorzej niż zaschnięte, psie gówno. Zaciskasz ręce na łopacie, zamykasz oczy i długo nie możesz się ruszyć. Przez twoje ramię przebiega ostre szarpniecie, twoje ręce są znowu puste. Otwierasz oczy, ojciec związuje zawartość worka i znika za domem. Biegniesz, przecinając podwórko. Mocno wciskasz stopy w ziemię, spoglądając przez lewe ramię w stronę siatki, dziecka już nie ma. W pokoju czeka na ciebie ojciec. Nic się nie stało – mówi, machając ręką przed swoją twarzą, jakby chciał odgonić niewidzialną meszkę. Jego słowa wnikają pod skórę, gryzą. Jest cię teraz mniej, połowa.
Tamtej nocy sen nie przychodzi pod twoje zaciśnięte powieki. Ciemność spływa po ścianach, kłębiąc się na dywanie. Obok domu przejeżdżają samochody, przesuwając rosnące cienie mebli po ścianach. Zawijasz ciało w kołdrę, powietrze jest lepkie, przesiąknięte potem. Myśli mają ostre czubki, łatwo przebijają się przez głowę, jakby były igłami wbijanymi w oko. W dzień igły przybywają parami, jedna igła jest zbyt mała dla ludzkiego oka. W nocy każda igła, nawet najmniejsza może zabić człowieka, gdy ktoś próbuje zasnąć. Lewą ręką ocierasz mokry strach z czoła, zaciskasz go w pięści, zasypiasz. Płyniesz łódką, która zaczyna tonąć, woda przepływa przez twoje dłonie, potem wlewa się do wnętrza, stajesz się przezroczysty, głośno krzyczysz. Twój ojciec podnosi cię z podłogi, gdy dotyka twoich włosów palcami, jego ciało odskakuje, jakby coś ugryzło go w rękę. Wychodzi z pokoju, a ty jeszcze długo słyszysz, jak szeroki strumień wody mocno rozbija się o zlew w łazience. Przeczesujesz palcami włosy, są mokre, ale nic w nich nie znajdujesz. Rano wszystko wygląda tak samo. Twój ojciec milczy, badając cię znajomym wyrazem oczu. Gdy odwozi cię do szkoły, jego palce są jasne i zdrowe. Mocno oplatają kierownicę, jakby w każdej chwili mogły ją zgnieść. Jesteś pewien, że to wszystko tylko ci się śniło.
Byłeś chudym dzieckiem, a twój ojciec nie lubił, gdy zostawiałeś coś na talerzu. Mówił, że któregoś dnia wiatr powyrywa ci nogi, albo że nie urośniesz i nigdy nie staniesz się mężczyzną. W weekendy, gdy jedliście obiad przy okrągłym stole w salonie, często krzywił się, patrząc na ciebie, jakby w brodę nieustannie gryzła go mucha. Mielił przy tym każdy kawałek jedzenia dokładnie między zębami. Jadł łapczywie, czasami obok jego talerza na stole pojawiały się tłuste plamy z mięsa. Wpadał w nie łokciami, potem jego skóra błyszczała w tym miejscu. Tłuszcz tworzył mięsistą wypustkę, zsuwał się po ręce, zatrzymując się gwałtownie na nadgarstku. Po pewnym czasie mama zaczęła rozkładać pod jego talerzem dodatkową, plecioną podkładkę, żeby tłuszcz nie wsiąkał w pożółkły, koronkowy obrus. Po obiedzie zwijała ją w rulon i wrzucała do pralki. Przy jedzeniu nigdy nie rozmawialiście. Po obiedzie ojciec był zmęczony, odchodził od stołu pierwszy, szurając krzesłem. Kładł się w salonie, zajmując całą powierzchnię kanapy. Lubił zasypiać przy włączonym telewizorze, wiadomości o wojnach i śmierci pomagały mu zasnąć. Trzymając głowę nad swoim talerzem, obserwowałeś, jak resztki obiadu robią się zimne. Czasami znudzony rozgniatałeś zimne ziemniaki zewnętrzną stroną dłoni, nasłuchując równego oddechu ojca. Twoja matka odzyskiwała głos, gdy ojciec zasypiał. Nie jedz, jeśli nie chcesz – mówiła cicho, wycierając ręce o materiał sprawnego fartucha. Jej słowa unosiły się przy ścianach, gdy budził się twój ojciec, znikały.
Dobrze, że nie jesteś piegowatym maminsynkiem – powiedziała kiedyś twoja mama po jednej z porannych kłótni z ojcem. Podobno to były pierwsze słowa, jakie powiedział, gdy zobaczył cię po urodzeniu. Nie wiesz, jak długo utrzymywał się w przekonaniu, że małe dzieci mogą mieć piegi. Pamiętasz, że mama siedziała wtedy na podłodze z głową przyklejoną do przykurczonych kolan, jej ramiona rytmicznie podnosiły się i opadały. Patrzyła na ciebie, a ty udawałeś, że śpisz. Od tamtej pory bałeś się bycia piegowatym maminsynkiem. Najbardziej przerażało cię to, że właściwie zawsze nim byłeś. Co jakiś czas zauważałeś u siebie pojedyncze piegi, ale na szczęście nauczyłeś się to wszystko ukrywać. W czasie gdy inne dzieci zastanawiały się, kim chcą zostać, ty próbowałeś przetrwać, milcząc o tym, kim tak naprawdę jesteś.
W liceum nie miałeś dziewczyny. Twój ojciec średnio raz w tygodniu opowiadał ci o tym, jak przejeżdżając obok osiedlowego sklepu, widział jednego z twoich kumpli idącego za rękę z jakąś ładną dziewczyną. Za każdym razem, gdy to mówił, ulatywało z ciebie powietrze. Chciałeś się gdzieś schować, ale miałeś wrażenie, że wszystkie kryjówki na świecie są już zajęte. Gdy byłeś w trzeciej klasie liceum, wydarzyło się coś dziwnego. Dziewczyna, na którą kilka dni wcześniej gapiłeś się przez całą imprezę urodzinową kuzyna, zaprosiła cię na swoją studniówkę. Kiedy cię o to zapytała, odwracając się do ciebie w kolejne dni na szkolnej stołówce, trzymając w dłoni pustą, plastikową tacę, pomyślałeś, że coś z nią nie tak albo że cię z kimś pomyliła. Do dzisiaj pamiętasz jej długie, blond włosy opadające powoli na ramiona, jak plastry miodu na chleb, była piękna. Kiedy twój ojciec zobaczył was razem, jego plecy się uniosły. Potem tak prawdziwie poklepał cię po ramieniu. Wtedy pierwszy raz w życiu pomyślałeś, że masz tyle samo siły, co on. Wiedziałeś, że ta dziewczyna musi zostać twoją dziewczyną, inaczej ojciec kolejny raz pomyśli, że wszystko spieprzyłeś.
Na studia wyprowadziłeś się z domu. Znalazłeś dziewczynę, nie była obiektywnie ładna, w dodatku miała piegi i nosiła obszerne swetry. Łączyło was coś, czego twój ojciec nigdy by nie zrozumiał, a ty nigdy mu o niej nie powiedziałeś. Wkrótce potem twój ojciec zaczął chorować. Najpierw jego ciało nie nadążało za ruchami, potem zaczął zapominać. Często w tamtym czasie nazywał cię swoim tatą. Z każdym miesiącem było go coraz mniej, a ty zaczynałeś czuć się przy nim coraz lepiej. Gdy umarł, byłeś dziwnie zagubiony. Przez kilka dni nie mogłeś wydobyć z siebie głosu. Wrócił, gdy trumna twojego ojca dotknęła ziemi. Wtedy zacząłeś brzmieć wyraźniej, jakby twoje słowa miały inne źródło. W końcu miałeś wystarczająco siły, żeby powiedzieć wszystko, ale jeszcze wtedy nie byłeś pewien, czy świat będzie chciał słuchać twojej wersji tej samej historii.