Iwona Agnieszka Zielska
Młode
Obserwując ten tumult, wrzaski i jęki, siepanie tomahawkami, ciosy nożami i zwykłe okładanie pięściami, czuję, że jestem tym kosmicznie zmęczona. Patrzę niby od kilku godzin, ale wiem, że oni zaczęli już o świcie. To nie pierwszy dzień ich walki, nie pierwsza bitwa w tej wojnie, nie pierwsza wojna u podnóża tych starych gór. Nadal nie umiem objąć bezmiaru tego barbarzyństwa i okrucieństwa, dociec motywacji, zrozumieć czegokolwiek, co – może – pomogłoby mi to oglądać. Może nawet mogłabym komuś kibicować? Jednak nie ogarniam, wygląda, jakby po prostu robili to dla samej satysfakcji takich zmagań. Brzydzi mnie to i odpycha, zamiast więc ingerować, próbować im coś podpowiedzieć, staram się teraz znaleźć jakiś inny wątek, odszukać jakiś pomniejszy element tej zawieruchy, coś co pozwoli mi skupić uwagę bez odrazy. I wtedy odnajduję jego.
Bezszelestnie odbija od brzegu. Zręcznie zanurza wiosło u samego trzonu, aby wchodziło w granatową toń miękko i gładko, jak w topiony tłuszcz. Zwinnie obraca nadgarstek i pióro ustawia prostopadle do nurtu rzeki, uzyskując maksymalny opór wody. Napina się teraz każdy mięsień jego muskularnego ramienia i z pewnością też te poprzeczne – rzeźbiące jego tors i plecy. Pewnie tak, choć nie widzę, bo nosi skrywającą korpus skórzaną kamizelkę, która nie tylko chroni jego pierś, ale też służy za płaski plecak, umożliwia schowanie rzeczy niewielkich, a cennych. Muszę przyznać, że prezentuje się zjawiskowo. Jego skóra lśni od potu i blasku srebrnej poświaty nieprzysłanianej żadną chmurką. Niebo jest czyste i nic nie przeszkadza mi widzieć. Detale tego stroju podkreślają jego zdecydowanie i skuteczność, jest funkcjonalny, ale nie brak mu wyjątkowej klasy, jakości i zwykłego, ziemskiego piękna. Teraz bezgłośnie wysuwa z wody wiosło z prawej strony czółna, lekko przenosi je nad dziobem i powtarza tę samą zręczną sztukę ze strony lewej. Prawa, lewa, prawa, lewa… I nic nie słychać, żadnego plusku, żadnego łoskotu, ani razu nie uderza wiosłem w burtę. Sunie po Tugaloo River, jakby to był wiosenny czy letni obłok, pozornie bez wysiłku, bez trudu, bez niespodzianek. Przewiduje każde spłycenie i każdy wpół zanurzony konar. Zręcznie je omija, manewrując wiosłem jak sterem.
Patrzy na wprost, nieomal nie porusza głową. Rzuty okiem na brzegi są błyskawiczne i w żaden sposób nie zmieniają jego postawy ani rytmu wiosłowania. Nie jest już wojownikiem. Nie jest nawet wioślarzem. Jest mistykiem, medytującym w ruchu. Perfekcyjnie zsynchronizowawszy oddech z ruchem, przypomina mi wahadło mistrzowsko wyregulowanego zegara. Ale on odmierza nie tylko czas, także odległość. Choć dla niego to właściwie to samo: wie, że dziś musi płynąć szóstą część dnia, nim dobije do brzegu, inaczej nie umie określić dystansu, jaki mu przychodzi przepłynąć pod osłoną nocy. Spieszy się, chce dopłynąć jak najdalej, nim to młode zacznie mu sprawiać kłopot.
Zaglądam nad jego lśniącym, naprężonym ramieniem na dziób, gdzie pod osłoną sklepienia burt ułożył zawiniątko ze śpiącym niemowlęciem. Małe nadal śpi, nic nie wie o mijającym czasie, kolejnych, pozostawianych daleko w tyle, cyplach i zatokach, o niezmierzonych ilościach przepchniętej nadludzkim wysiłkiem wody. Lekkie kołysanie czółna i szum wody o burty działają kojąco na młode, wzmacniają, pogłębiają i wydłużają jego sen. Przyglądam się temu, co wystaje z powijaków, choć wystaje niewiele, ale nie umiem nie dostrzegać tego, co widzą oni: ułożenie cieniuchnych brwi i kresek zespolonych par rzęs w kolorze smoły podkreśla krągłość polików, a do tego ten zadarty nosek i zwinięte w pączek ustka. Tak, oczywiście, że jest to urocze, nie mam jak temu zaprzeczyć. Ludzkie młode, gdy śpi, przykuwa uwagę i wywołuje rozrzewnienie. Napojone naparem z tarczycy i gniecionego maku zmieszanego z miodem może prześpi całą drogę – na to właśnie liczy Milczący Kruk, który wolałby stanąć oko w oko z obudzonym niedźwiedziem, niż musieć uspokoić płaczące młode. Właściwie to mu się nie dziwię, sama też bym nie wiedziała co robić. Czym innym jest patrzeć, jak one to robią, a jednak czym innym musieć samej radzić sobie z krzyczącym niemowlęciem.
Mija noc, już za połową, a Milczący Kruk nadal płynie. Jego ruchy są już słabsze i płynie wolniej, ale nadal nieomylnie za każdym razem trafia wiosłem w toń, a nie w burtę. Nadal czółno sunie bez plusku, niezauważone przez sarny i kozły. Żaden człowiek siedzący tyłem do wody, nawet tuż nad jej nurtem nie domyśliłby się, że ktoś go mija. Zobaczą go dopiero ci, którzy wypatrują podróżujących wodą. Zwiadowcy powiadamiają się pohukiwaniem, które Milczący Kruk zna i dobrze rozpoznaje. Wie, że gdy dobije do brzegu, to zanim wyciągnie czółno na ląd i wyjmie zeń niemowlę, będą już przy nim.
I, oczywiście, są. Kilkadziesiąt długości konia od brzegu, sześciu rosłych wojów tworzy szpaler, którym ma przejść Milczący Kruk i w który za chwilę, od drugiego końca, wkroczy brat wodza i jego żona. Byli uprzedzeni, a może jest to część jakiejś umowy? Gdyby Milczący Kruk nie miał ze sobą niemowlaka, nikt by mu nie wyszedł na spotkanie. Wojownicy po prostu poprowadziliby go do osady, a jeden zostałby przy łodzi. Kobieta odbiera powijaki z rąk strudzonego wioślarza i oddala się w kierunku wigwamów. Gospodarz zaś zagrodziwszy drogę, stoi na silnie wbitych w ziemię nogach i splata przedramiona na piersi, by zacząć zadawać przybyszowi pytania. Milczący Kruk tłumaczy, szeroko gestykulując, więcej robi min i wymachów, niż używa słów. Nietrudno jest mi się domyślić, że wycięto mu język. Przekaże więc tylko część tej trudnej i mrocznej historii. Jednak najwyraźniej słów wcale nie trzeba, dzieje się to, co miało się stać: dziecko trafia do mamki, a Milczący Kruk siada przy na nowo rozniecanym niskim ognisku i otrzymuje czarkę z mocnym aromatycznym naparem.
Obserwuję ich od wieków i nadal nie rozumiem praktyk wokół ludzkich młodych. Często traktują je jak największy skarb, hucznie celebrują ich pojawianie się na świecie, nie szczędzą wysiłków, by się nimi opiekować, chronić i rozwijać. Szczególnie oddane są im kobiety, które potrafią całe swoje życie ukształtować tak, aby ich młode były najwyższą wartością, najważniejszym celem i jedyną radością. Widuję oczywiście ludzkich samców, którzy zajmują się młodymi, ale zazwyczaj odnoszę wrażenie, że te zachowania, trudy i wysiłki wkładane są dla wyższej, nadrzędnej wartości, która wiąże się z kobietą, która owo młode wydała na świat. Ich samice zaś potrafią to hodowanie uprawiać jak religijną praktykę, z najwyższym oddaniem i w najgłębszej prawdzie i zgodzie ze sobą.
Bywa jednak, może równie często, że kobieta tego trudu nie podejmuje. Pozbywa się dziecka lub nie dopuszcza do jego pojawienia się na tym ich groteskowo uroczym świecie. Kobiety posiadają nadzwyczajną umiejętność decydowania o życiu i śmierci, o jego celowości lub nieprzydatności. Decyzje o życiu młodych podejmują naturalnie i samodzielnie, czasem błyskawicznie i niemal odruchowo, a czasem w długich cierpieniach wypełniających niekończące się miesiące katorżniczych nocnych rozważań. Gdy zdecydują o odrzuceniu młodego, zawsze taka śmierć pozostaje w nich i naznacza blizną na duszy. Często blizn jest więcej niż na ciele ich walecznych mężczyzn. Zaś każde urodziny stają się kolejnym ciężarem dorzucanym do wszystkich innych, które kobieta wcześniej niosła. Po prostu i to poniesie dalej…
Noc ma się ku końcowi, gdy zauważam jakieś poruszenie wśród wigwamów. W centralnym punkcie gromadzą się kobiety, jest wśród nich i żona brata wodza, która właśnie opuściła wigwam szamana, i nawet żona samego wodza, jest mamka z nowo przybyłym niemowlęciem i kilka innych starszych kobiet. Od niedogasłego ogniska przynoszony jest ogień i zapalana jakaś fajka. Kobiety siadają w kręgu, a na jego szczycie siedzi mamka kołysząca młode. Żona brata wodza coś opowiada i tłumaczy, trzymając w ręku jakiś totem i żywo nim potrząsa. Kobiety skłaniają głowy, a ta, która ma tu najwyższą pozycję, wstaje, omiata spojrzeniem krąg i odzywa się. Odbiera niemowlę mamce i uważnie mu się przygląda, a następnie oddaje zawiniątko mamce i żąda rozwiązania powijaków. Ogląda je raz jeszcze, zadając przy tym jakieś pytania mamce. Później pyta o coś siedzące w kręgu kobiety, ale one nie zabierają głosu, jakby milczenie i spokojny wzrok coś zatwierdzały. Coś, co jest czegoś końcem i początkiem. Żona wodza oddaje niemowlę i gdy mamka zawija go starannie w powijaki, żona brata wodza rozpala kadzidło. Krąg spowija teraz biała mgła, spod której przebija niski monotonny śpiew i widzę, że podchodzą do zawiniątka i przykładają doń dłonie. Trwa to dłuższą chwilę, a śpiew ich to narasta, to przycicha, by wreszcie ustać jak ucięty ostrym indiańskim nożem do skalpowania. Pada jakieś jedno słowo, wypowiedziane głośno i dobitnie, a następnie zostaje ono powtórzone przez wszystkie kobiety:
– Attakullakulla! – Oto młode zostało nazwane i jest od tej chwili członkiem plemienia.
Coraz słabiej ich widzę, wszystko traci ostrość, wraz ze stopniowym i bezdyskusyjnym przejmowaniem władzy nad planetą przez słońce. Będę musiała się usunąć, ale obrzęd i tak dobiegł już końca. Znów zadecydowały o życiu i śmierci, nazwały i naznaczyły. Jego losy, dobrostan i cierpienia na długi czas będą w pełni zależały od tego, co właśnie się odbyło, a co mogłam podglądać tu z góry.
Oni wierzą, że tu wśród chmur mieszka jakiś ich bóg. Że steruje ich losami, ma swoją agendę na ich życie, może decydować o życiu i śmierci. Też coś! One przecież sobie z tym doskonale radzą, nie potrzebują żadnego boga do tego, by podpowiadał im, jak mają ważyć się losy kolejnych pokoleń. A tu, na górze jestem po prostu ja, choć teraz już taka blada, że nie mogą mnie dostrzec, aż do kolejnego wschodu dziś wieczorem.