Detektywka i tajemnice Kołobrzegu
Marta Ruszczyńska, Diabeł i panna, Towarzystwo Miłośników Zielonej Góry „Winnica”, Zielona Góra 2023, 543 s.
Któż nie zna Kołobrzegu, słynnej nadmorskiej miejscowości? A któż go zna? – należałoby zapytać po lekturze debiutanckiego kryminału Marty Ruszczyńskiej. Kto zgłębił przeszłość, która osadziła się w przykrytych turystycznym werniksem warstwach przedwojennego Kolberga? Kto dotarł do jego mrocznych historii, biorących początek jeszcze w średniowieczu? Niewątpliwie dla czytelnika powieści Diabeł i panna nadbałtyckie miasto nigdy nie będzie już tylko wakacyjnym kurortem. Można również przypuszczać, że każdy, kto po przeczytaniu książki odwiedzi to miejsce, skieruje swe kroki do kołobrzeskiej katedry, by obejrzeć – a jeśli już widział, to aby zobaczyć raz jeszcze – znajdujący się tam obraz Cnotliwa niewiasta, ten wizerunek stanowi bowiem klucz do kryminalnej opowieści.
Malowidło temprą na desce, wykonane w 1494 roku przez nieznanego artystę, przedstawia młodą zgrabną kobietę w różowej sukni, której towarzyszą zagadkowe alegoryczne atrybuty: klucze umieszczone przy uszach, kłódka na ustach, broszka mająca kształt gołębia, wąż oplatający talię. W prawej ręce trzyma ona krzyż i wieniec, w lewej wrzeciono i dzbanek, a przy jej nodze znajduje się sokół. Najbardziej kontrowersyjnym elementem tego konterfektu są jednak stopy dziewczyny, mające kształt końskich kopyt. Bohaterka powieści, która jest równocześnie narratorką i porte-parole autorki, porównuje je do koturnów, jakie noszą dziś młode dziewczyny, zauważa jednak, że w średniowieczu takich butów nie noszono.
Fundatorem obrazu był Ivan von Coztenbach, rycerz zakonu krzyżackiego i można założyć, że widniejący na nim wizerunek niewiasty, na współczesnym odbiorcy „robiący nieco dziwne, a nawet przerażające wrażenie” (s. 365), odpowiadał jego mizoginicznym poglądom. Miał przestrzegać przed grzechem ciekawości i plotkarstwem. Dlatego końskie kopyta mogły oznaczać zachętę do deptania zła i grzechu, mogły też – z drugiej strony – symbolizować szatana, którym, jak w tamtych czasach uważano, była poszyta niewiasta. Nasuwały bowiem skojarzenia z diabłem, którego przedstawiano w ludzkiej postaci, ale z ukrytymi zwierzęcymi atrybutami, takimi jak rogi, kurza stopa czy właśnie kopyto. „W procesach o czary kobiety, którym stawiano podobne zarzuty, często oskarżano i piętnowano za rzekome kontakty z diabłem, a dowodem na to miały być jakieś cechy zwierzęce obwinionych, jak zdeformowane stopy, piętna oraz inne defekty urody” (s. 118) – czytamy w powieści.
Obraz, znajdujący się w kołobrzeskiej katedrze, próbowała odtworzyć w swoim szkicowniku Sabine Dickmann – dziewczynka, która w tajemniczych okolicznościach zaginęła w Kołobrzegu w maju 1937 roku. O tym wydarzeniu i o historii trwającego osiem lat śledztwa, prowadzonego przez matkę dziewczynki, dowiadujemy się z materiałów archiwalnych, które zamówiła u kołobrzeskiego antykwariusza zaginiona przyjaciółka narratorki, Elżbieta. Dlaczego Sabine zainteresował średniowieczny obraz? Czy zawierał ukrytą symbolikę, którą wykorzystywali w swojej działalności członkowie nazistowskiej grupy Neotemplum, do której prawdopodobnie należał ojciec dziewczynki? A przede wszystkim: co łączy tamto wydarzenie z przeszłości ze zniknięciem przyjaciółki? Ostatni raz widziano Elżbietę w dniu jej przyjazdu do Kołobrzegu, a główna bohaterka, która cieszyła się na wspólny pobyt w nadmorskim kurorcie, nawet nie zdążyła się z nią spotkać. Dlatego zgłasza sprawę na policję i równocześnie zaczyna prowadzić własne śledztwo, któremu towarzyszy seria nieoczekiwanych przygód.
Tytuł Diabeł i panna można interpretować na wiele sposobów. Pierwsze skojarzenie odsyła do wspomnianego obrazu z kołobrzeskiej katedry. Zawarty tam wizerunek, parokrotnie przywoływany, jest leitmotivem powieści i zarazem zapowiada jej zaskakujące zakończenie. Z obrazem łączy się też rozwijany tu wątek feministyczny. Patriarchalna wymowa malowidła stanowi punkt wyjścia do refleksji na temat losu kobiet, które w czasach wyżej wspomnianego Ivana von Coztenbacha oskarżano o czary i palono na stosie. Historia męskiej obawy przed kobietą powtarza się dzisiaj, przekonuje autorka, dlatego obraz z XV wieku „nagle i dość przewrotnie odsłania swoją kulturową aktualność w naszych czasach” (s. 541). O tej aktualności zaświadcza między innymi relacja między bohaterką a prowadzącym śledztwo policjantem, Adrianem Bukackim, który jako stróż porządku reprezentuje porządek patriarchalny i z lekceważeniem odnosi się do pomysłów Joanny.
Imię, które Marta Ruszczyńska nadaje głównej postaci, pojawia się, wolno przypuszczać, nieprzypadkowo. Jest aluzją do bohaterki powieści Joanny Chmielewskiej – powieściopisarki, która stworzyła w polskiej literaturze kryminalnej wyrazistą postać samodzielnej, niezależnej kobiety detektyw. W Posłowiu autorka powie o Chmielewskiej, że w okresie królowania powieści milicyjnej na nowo zdefiniowała powieść kryminalną
i „dzięki ironii tchnęła w nią nowego ducha”. Odświeżyła też język polskiego kryminału, zabarwiając go solidną dawką humoru, o czym przypomina bohaterka Diabła i panny, klnąca ulubionym cytatem z Chmielewskiej: „O kurcze pieczone w odwłok uparcie kopane”.
A innym prototypem „detektywa w spódnicy”, parokrotnie przywoływanym w powieści, jest postać Jane Marple, będąca wzorem także dla Chmielewskiej. Bohaterka kryminałów Agathy Christie, inteligentna i wścibska, pomimo wieku sprawna i odważna, rozwiązała mnóstwo zagadek kryminalnych, z którymi nie potrafili sobie poradzić zawodowi detektywi. I również w jej ślady idzie główna bohaterka, która na podstawie podsłuchanej rozmowy, przypadkowego spotkania, a przede wszystkim intuicji i logicznego kojarzenia faktów wyciąga bardzo interesujące wnioski – przez aspiranta Bukackiego traktowane jako „wymysły wariatki sfrustrowanej po stracie przyjaciółki, która ubzdurała sobie, że jest jakąś panną Marple”. Bez wątpienia detektywkę, która zgłębia „diabelską” zagadkę, sporo łączy z „panną detektyw” stworzoną przez Christie – i również w tym kontekście można odczytywać tytuł.
Kreacja Joanny Barskiej nawiązuje do różnych, nie tylko kobiecych, wzorców, a jednym z ważniejszych odniesień jest tu postać inspektora Maigret, którym kierowały niezawodna intuicja i przekonanie, podzielane również przez bohaterkę, żeby nie rezygnować desperacko ze śledztwa, jeśli coś nie idzie tak, jak powinno i żeby cierpliwie, i spokojnie czekać. Powieściowa Joanna, bohaterka i narratorka w jednej osobie, to jednak w pierwszym rzędzie alter ego autorki: literaturoznawczyni specjalizującej się w literaturze XIX wieku i prowadzącej badania nad powieścią kryminalną. Marta Ruszczyńska nie zaciera tropów autobiograficznych, przeciwnie: z powieści dowiadujemy się na przykład, że bohaterka musi na jakiś czas zawiesić detektywistyczną działalność i „uregulować dydaktyczne zaległości, przepytać studentów oraz zamknąć egzaminami rok akademicki” (s. 254) i że przerwy w śledztwie wypełnia czytaniem „kilku kryminałów, w tym powieści wciąż trzymającego czytelnika w napięciu, i wcale niestarzejącego się Georges’a Simenona” (s. 233). Wiedza literaturoznawcza i towarzysząca jej świadomość metagatunkowa tworzą ramę sytuacyjną, która niejako bierze w nawias to, co się wydarza w planie fabularnym. Joanna patrzy zatem na siebie jak na bohaterkę thrillera, która – przybywając do hotelu o wdzięcznej nazwie Arkadia – znalazła się w miejscu, przypominającym „Czerwoną oberżę” z powieści Balzaka; wydarzenia, w których uczestniczy, nasuwają jej skojarzenia z bohaterami i sytuacjami znanymi z literatury i filmu. Znajdziemy tu np. odniesienia do Psychozy Hitchcocka, filmu Frantic Romana Polańskiego, powieści dla młodzieży, jaką jest Pan Samochodzik i templariusze, powieści milicyjnej Plan wilka Tadeusza Starosteckiego czy autorów, bez których trudno byłoby dziś myśleć o powieści kryminalnej: Stiega Larssona, Umberto Eco, Dana Browna, innych.
Dlatego główna bohaterka zjawia się w podwójnej roli: detektywki, prowadzącej śledztwo i znawczyni kryminału, prowadzącej opowieść na temat jego odmian i struktury, kierunków rozwojowych gatunku, wypierania powieści kryminalnej przez reportaż, roli kulinariów w literaturze tego typu itp. I trzeba przyznać, że w obu tych wcieleniach jest równie atrakcyjna, a splatające się wątki – kryminalny i nadbudowany nad nim metakryminalny – na równi wciągają czytelnika. Lekturę powieści można z powodzeniem polecić nie tylko miłośnikom detektywistycznych zagadek, ale też tym, których frapuje literacka kuchnia. Zainteresowani pisarskim warsztatem znajdą tu wiele cennych wskazówek, a także… przepis na nowoczesną powieść kryminalną.
Znajomość reguł, jakimi rządzi się literatura kryminalna, przejawia się też w refleksji autotematycznej – w Posłowiu Ruszczyńska określa swą powieść mianem w quasi-kryminału, w którym dochodzi do mieszania się gatunków i łączenia narracji eseistycznej, obyczajowej i sensacyjno-kryminalnej „Czytelnik nie powinien też zapominać – pisze – że jest to kryminał ironiczny, a ironia i nostalgia to dwa wektory rządzące światem tej powieści” (s. 541). Oprócz ironii, dodajmy, klimat powieści tworzy łagodny humor, najczęściej przywoływany, by zaznaczyć dystans do kryminalnego wątku, jak np. w zdaniu: „Następnego dnia obudziłam się dość późno i, jak skonstatowałam, nikt mnie nie zamordował” (s. 102). A innym jeszcze sposobem dystansowania się wobec detektywistycznej akcji jest budowanie narracji za pomocą zdań typu: „Dzień od rana sączył się dość leniwie jak kawa w moim starym i pamiętającym lepsze czasy ekspresie marki Bosch” (s. 227).
W ten sposób do rozwiązania zagadki zbliżamy się niespiesznie, powoli, a po drodze, zanim wszystko się wyjaśni, zostajemy wciągnięci w inne opowieści – nie tylko o literaturze, ale też o typach labiryntu, stylu romańskim, budowie katedr, krajobrazie nadmorskiego miasta, templariuszach, procesach o czary itd. Najciekawsza jest tu jednak opowieść o Kołobrzegu – mieście, które za fasadą turystycznego kurortu skrywa nieznany podziemny świat pełen tajemnic. Tworząc jego wizerunek, Ruszczyńska nawiązuje do modnego w XIX wieku gatunku powieściowego, jakim był romans tajemnic i książki Tajemnice Paryża Eugeniusza Sue. Każde miasto – pisze – posiada swoje tajemnice, a szczególnie takie jak Kołobrzeg. „Dawny Kołobrzeg legł w gruzach podczas marcowej ofensywy, a miasto, jakie znamy, powstało na nowo, jak zresztą wiele takich miast w powojennej Polsce, zwłaszcza tu, na zachodzie, na ziemiach, które po wielu wiekach wróciły do Polski. Tylko że to było już zupełnie inne miasto, a szczątki tamtego przedwojennego pruskiego Kolbergu z nazistowską historią można już jedynie znaleźć na fasadach niektórych zabytków, w murach katedry oraz starych budynków z czerwonej cegły. No i jeszcze w antykwariacie, gdzie trochę pamiątek się zachowało, a były to książki, zdjęcia, obrazy oraz litografie z tamtych lat” (s. 52-53). Ale nie tylko o tego typu tajemniczość chodzi. Kołobrzeg jest również miastem na poły realnym, na poły widmowym, na co wpływa nadmorska aura. Bałtyk, zauważa pisarka, oddziałuje magnetycznie i inaczej niż ciepłe morza południowej Europy, ma w sobie „coś urzekająco tajemniczego i jednocześnie mrocznego” (s. 42). To odczucie wzmacniają sny, towarzyszące bohaterce – senne imaginacje, które odrealniają rzeczywistość, zaburzają orientację.
W swojej opowieści o Kołobrzegu pisarka sięga do początków miejscowości, która zaistniała już w VII wieku jako osada słowiańska, jednak interesują ją głównie losy nazistowskiego Kolbergu. Przedwojenna i wojenna historia jest kanwą fabuły, osnutej wokół dziejów mistyczno-okultystycznej nazistowskiej organizacji o charakterze masońskim, która działała w mieście. Zakon Nowych Templariuszy, inaczej Neotemplum miał dziedziczyć tradycję różokrzyżowców i przechowywać tajemnice zakonu templariuszy. Znaczącą rolę odgrywa w tej historii, ale też w całej powieści, Bornholm, traktowany przez członków Neotemplum jako mityczna wyspa Thule. To tutaj tajne stowarzyszenie starało się ukryć dokumenty dotyczące swojej działalności i prowadzić poszukiwania skarbu templariuszy. Czy tak było? Czy istniała nazistowska grupa tworząca Nowy Zakon Templariuszy i czy jej istnienie miało związek ze zniknięciem małej Sabine, a po latach – przyjaciółki Elżbiety? „Może to moja wyobraźnia powołała do życia wszystkie te postacie należące już do porządku przeszłości. W końcu każde miasto to przestrzeń zamieszkiwana i kształtowana przez żywych i umarłych, a ja tylko ten świat ożywiałam” (s. 530) – zastanawia się Marta Ruszczyńska i oczywiście ma rację. Nawet jednak jeśli wszystko, o czym czytamy w powieści, jest tylko tworem wyobraźni, to niewątpliwie takiej, która fascynuje i każe zaglądać za fasadę nadmorskiego miasta. Na nowo odkryć miejsce – do tego właśnie zachęca autorka.
Diabeł i panna to niezwykła opowieść o mieście i zarazem nostalgiczny, ironiczny i erudycyjny kryminał, w którym znajdziemy wszystko to, co gwarantuje ciekawą lekturę, czyli – jak z humorem podsumowuje swe dzieło pisarka – „Bornholm, freski, templariusze, archiwa, naziści z Neotemplum w Kolbergu, zbrodnia z przeszłości, obraz Cnotliwa niewiasta, a na dokładkę czarownice palone hurtowo na stosach” (s. 283). Książkę warto jednak polecić nie tylko ze względu na sensacyjne wątki, które zgrabnie splatają się w kryminalną fabułę. Oprócz nich pojawia się tu coś, czego dotąd nie było w kryminale lubuskim: metanarracja zawierająca solidną porcję wiedzy kulturoznawczej i historycznoliterackiej. Co istotne, w tej metanarracji, snutej przez profesorkę Uniwersytetu Zielonogórskiego, nie ma nic z akademickiego wykładu, a około kryminalne rozważania, mające dygresyjny charakter, okazują się niekiedy ciekawsze niż zagadka zniknięcia Elżbiety. Tym wreszcie, co wyróżnia Diabła i pannę, jest kreacja bohaterki, a w jej osobie – pierwszej lubuskiej detektywki, nazwanej przez autorkę „przewrażliwioną starą wariatką, która naczytała się kryminałów i postanowiła zabawić się w detektywa w spódnicy” (s. 25). Miejmy nadzieję, że ta zabawa to dopiero początek przygód Joanny Barskiej, bo debiutancka powieść Marty Ruszczyńskiej to książka, która nie tylko dostarcza dobrej rozrywki, ale też budzi apetyt na ciąg dalszy.