Męcząca samotność

Męcząca samotność

Marek Krukowski, Jamimoje, MK, Zielona Góra 2019, 269 s.

Pomysł i wola napisania tej recenzji zrodziły się w barze i dla tych, którzy uważają, że to raczej kiepskie miejsce do literackich uniesień, z miejsca powiem, że Hemingway w swoim późnym okresie każdy kolejny dzień zaczynał od picia rumu w tego typu lokalach. Wielu przecież uważa go za literackiego boga, więc teoretycznie coś tam ciekawego może urodzić się w takiej prymitywnej lokacji jak bar. Oczywiście późny Hemingway to nie wczesny Hemingway, a picie ostatecznie doprowadziło go do włożenia sobie w usta dwururki. W każdym razie nie będzie o Amerykaninie, a o Polaku, chodzi mi o lokalnego artystę – dobre słowo w tym przypadku – Marka Krukowskiego i jego książkę pod tytułem Jamimoje.

Od momentu przeczytania powieści do zabrania się za napisanie tych kilku słów upłynęło wiele wody w zielonogórskich toaletach – i w wielu innych miejscach rzecz jasna też. Długo nie mogłem uporządkować myśli, mijały tygodnie i nic nie wpadało mi do głowy. Jak to ugryźć? Od czego zacząć? Ostatecznie wyszło tak, że usiadłem i wziąłem się po prostu do roboty – zamiast gadać, zacząłem działać; czyli jak prawdziwy, toksyczny facet.

Jamimoje, jamimoje, ja mi moje… O co tutaj właściwie chodzi?

Powieść ta jest tak gatunkowo głęboko i mocno piękna, jak za piękność uchodzi Monica Bellucci czy Scarlett Johansson. A że piękno dla zwykłych zjadaczy chleba jest na ogół niedostępne, to lektura Jamimoje nie przypadnie do gustu większości ludzi. I to mało ważne. Bo to nie jest pisanie dla większości ludzi, stwierdzam, że ono prawie w ogóle nie jest dla szerszego grona odbiorców. Jest przede wszystkim dla siebie, sobie. Żaden to zarzut, a może nawet postawa godna podziwu – ten brak sztucznej potrzeby zaimponowania masom w XXI wieku.

Powieść mamy podzieloną na dwie główne części – czyli wydającą się autobiograficznym pisaniem część pierwszą rozbitą na Ja, mi i moje oraz drugą część nieposiadającą konkretnej literackiej formy (Gombrowicz by się pewnie uśmiechnął). No właśnie powieść, to też nie jest zbyt dobre słowo dla określenia tej skonkretyzowanej na 269 stronach twórczości Marka Krukowskiego. Nie mamy tutaj narracji fabularnej, jakiegoś uporządkowanego ciągu przyczynowo-skutkowego, nie dostajemy jednego, głównego bohatera, prowadzącego nas przez kolejne strony. Oczywiście to wrażenie trochę złudne, bo nawet niezbyt wprawny czytelnik – jak ja – szybko zrozumie, że większość postaci, tych postaci narracyjnych, to w rzeczy samej autor. Rozbity duchowo bohater, jedna osoba, której pragnienia, myśli, obawy, nadzieje i marzenia zawarte są pod różnymi imionami czy sytuacjami – Marianna, nigdy nienarodzony brat, dramat grany przez małżeństwo. Nietrudno zrozumieć, że w Jamimoje Marek Krukowski obnaża przed nami siebie całego. Albo chce, żebyśmy myśleli, że to robi. Efekt jest ostatecznie taki sam. Pełny obraz człowieka. Człowieka samotnego. Bo to w głównej mierze opowieść o bolesnej, męczącej samotności.

Językowo samo pisarstwo stoi na bardzo wysokim poziomie, jest to uczta dla lubujących się w głębokich, zróżnicowanych i nieoczywistych metaforach czytelników. Krukowski zawiera w swojej powieści także ciekawy obraz Zielonej Góry i opisując ją, nie boi się przyznawać do życia na prowincji. Tam, gdzie ja dostrzegam jedynie nudny beton, on widzi coś znacznie ciekawszego dzięki swojej wyjątkowej, estetycznej wrażliwości. No właśnie, owa wrażliwość jest istotnym elementem Jamimoje. Świat wykreowany nie należy oczywiście do upiększonych i cudownych, jest szary i zwykły, ale jednocześnie posiada w sobie pewną subtelność – pomimo używania momentami mocniejszych słów. Ważne jest to, że pomimo homoseksualnych wątków przewijających się od pierwszych stron, utwór ten nie jest żadnym manifestem. Ta normalność pewnych faktów, zwyczajność życia geja w małym mieście jest czymś naprawdę wyjątkowym – bo właściwie przecież tak powinno to wyglądać, no nie?

Książkę czytałem, leżąc na ciepłej plaży w Niechorzu, pijąc piwo i opalając się na bolącą czerwień. Zajęło mi to dwa dni i chociaż nie była to lektura przyjemna i lekka, czasami nawet filozoficznie błądząca – nie oszukujmy się, nie zakładałem przecież, że to pospolite czytadło – to dziwię się, że jest o niej tak cicho. Teoretycznie tego typu powieść przy dzisiejszych prądach powinna się wybić gdzieś dalej, wyżej. To przecież pisanie piękne, metaforyczne i zawiłe, jak by nie patrzeć dotyczące uciśnionej mniejszości. Gdzie się, do cholery, podziała w tym przypadku ta cała wolna prasa i media? No gdzie?

Marcin Mielcarek