Dobranoc moja Ameryko! (fragment powieści)

Marek Krukowski

Dobranoc moja Ameryko!
(fragment powieści)

Pragnę dopłynąć do teraźniejszości, ale przeszłość wciąż mnie zasysa.

Pomiędzy punktem wieży ratuszowej a punktem nieczynnego komina połyskuje przędza jeszcze jednej śmierci.

Dowiedziałam się o niej właściwie ze śpiewu miejskich ptasząt, że gdzieś na antypodach istnienia zmarł
mój ojciec, który wiele lat temu zmielił się na menela. Osiadł na mieliźnie prowincjonalnej mieściny, całe dnie spędzając na balkonie drugiego piętra gomułkowskiego bloku, obmywany przez fale słodkiej bezczynności, leniwie popijając tanie owocowe kupione za miedziaki wyżebrane od własnej matki.

Noc jednak przynosi inne obrazy. Śnię mój ostatni sen o ojcu.

Stoję w kuchni wypełnionej słońcem po sam sufit. Czyżbym znów miała siedem lat? Rozpoznaję mysi
ogonek i tę amerykańską sukienkę przeplecioną złotą nitką.

Ponownie jestem nad wyraz grzeczna, dobrze ułożona, niezmiernie uważająca, nieco przelękniona: proszę, dziękuję, przepraszam.
Dygam z niebywałą gracją, unosząc rąbek sukienki.
Jestem wzorowa i sprawia mi to szaloną przyjemność.

Poznaję również to mieszkanie na czwartym piętrze jednego z trzech wieżowców przy alei Wojska Polskiego. Nasze ostatnie wspólne tuż przed rozwodem.

Jak tutaj cicho. Słońce brzęczy w pustej szklance pozostawionej na stole; kropla błyszczy u ujścia kuchennego kranu.

Niesłyszalne promienie dotykają mojej skóry. I kurz niesłyszalnie osiada na meblach w dużym pokoju.
Ale jego już tutaj nie ma.
Kogo?
Ojca.

Zanim wyparował, nauczył mnie dwóch rzeczy: jazdy na rowerze i ruchu figur szachowych. Moim zdaniem to dość, aby wspominać go z niejakim sentymentem. W każdym razie mateczka rozwiodła się z nim na tyle prędko, że nie zdążył w mojej pamięci naprodukować złych wspomnień.
Romcia, bohaterka!
Raz zaczaił się pod moją szkołą. Było to jesienią, a ja właśnie zaczęłam uczęszczać do pierwszej klasy.

Jakaś podekscytowana koleżanka wyszeptała mi na ucho, że przyszedł mój tatuś. Tak mnie to zaskoczyło i przestraszyło zarazem, że ukryłam się w łazience. Długo mi zajęło, zanim odważyłam się wyjść przed szkolny budynek. I faktycznie, ojciec stał pośrodku dziedzińca, lustrując kręcące się tam dzieciaki. Kiedy
w końcu i mnie ujrzał, westchnął z ulgą, ale i z nagle zbudzoną irytacją. Bez słowa zaciągnął mnie do swojej zielonej skody. Jakoś nie potrafiłam wystarczająco się ucieszyć na widok tatusia. Nie potrafiłam dość radośnie się uśmiechnąć. Wręcz przeciwnie, spuściłam wzrok i wbiłam go w moje malutkie paznokcie. Zestrachu cała się kruszyłam na siedzeniu pasażera.
– I czego tak się boisz? Przecież to ja! Wciąż jestem twoim ojcem. Zawsze nim będę!
Wiem.
Nigdy o tym nie zapomnę.
Tylko proszę cię o jedno, nie przyjeżdżaj więcej pod moją szkołę.
Sen się rozgałęzia. Stoję przed tamtym wieżowcem. Dziwna pustka tej godziny w samo południe.
W piaskownicy wiatr hula bezgłośnie. Skąd ta cisza? Może wszyscy dorośli są w pracy, a dzieci w szkole
albo w przedszkolu. Tylko ja zaplątałam się tutaj przez przypadek. W tę ciszę.

Nagle zjawia się moja nieistniejąca babcia, tamta, sprzed lat, w trwałej ondulacji i w plisowanej spód-
nicy. Gwałtownie chwyta mnie za wątłe ramiona i wykrzykuje:

– Gdzie się podziewałaś? Wszędzie cię szukam! W kuchni woda leje się z sufitu. To u sąsiadów musiała
pęknąć rura. Jeśli konstrukcja nasiąknie wodą, to wieżowiec może się przełamać i runąć! Rozumiesz, co do
ciebie mówię? – I potrząsa mną, a w jej oczach dostrzegam autentyczne przerażenie. Drżącą ręką wciska mi
klika monet. – Masz tutaj parę złotych, leć do mlecznego i kup sobie ruskich pierogów i kompotu… – W jej głosie nuty zawahania. – Kup wiśniowy albo truskawkowy, albo jaki tam będzie. No już! Nie stój tak! Biegnij! I czekaj tam na mnie, nigdzie się stamtąd nie ruszaj.

Czuję w ustach jej strach. Chcę jej powiedzieć, że to cudownie móc ją zobaczyć wśród żywych, i to

w tak doskonałej formie, w trwałej ondulacji i pachnącą różanym kremem! Ale ona nie zważa na moje za-
chwycone spojrzenia, znika za rogiem wieżowca wraz z łopotem zielonych plis.

Mleczny bar Piast wibruje od ciszy i światła.
Kupiłam pierogi i kompot.
Moje krótkie nóżki zwisają z krzesła i dyndają swobodnie. Prawie nikogo. Tylko słońce.

Pierwszy kęs ruskich rozczarowuje, rośnie w ustach ponad miarę, napełnia mnie smutkiem i czymś ziemistym, nie do przełknięcia, więc żuję i żuję. Uwięziona w tej czynności, przecież nie wypluję na talerz.

Rozglądam się zlękniona i natrafiam na ufiołkowane oczy pani za kasą, oczy uważnie wpatrzone we mnie,
śledzące moje dziecięce poczynania, które z pewnością muszą się przerodzić w jakieś małe świństewko,
a przynajmniej w przewinienie godne, jeśli nie cielesnej kary, to słownej reprymendy.
Więc żuję ten farsz o konsystencji ziemi. Żuję i czekam na zbawienie. I ono następuje.

Do baru wchodzi moja mamusia, ta dawna, dwudziestoparoletnia, w zachwycającym kostiumie (spód-
nica i żakiet z poduchami w stylu lat osiemdziesiątych) przywiezionym z Ameryki. Materiał lejący się, w chabrowym kolorze, intensywnie wiosennym. Oczywiście, że mamusia wygląda w tym komplecie jak hollywoodzka gwiazda. I oczywiście, że jest najpiękniejsza ze wszystkich mam. Porusza się tak lekko, uśmiecha się tak promiennie, jej oczy są rozsłonecznione, jej włosy emanują własnym światłem. Jak dawno… jak dawno
temu… w moim serduszku na nowo zakwitają fiołki i róże, a wszystkie one są dla niej, dla mojej mamy, do
której podbiegam w trzech podskokach i tonę w jej objęciach. Tonę coraz głębiej, na drugą stronę snu. Słodko
odurzona zdołam jeszcze zapytać spomiędzy chabrowych fałd:
– Czemuś ty tam w ogóle poleciała?
– Ale już jestem. Jestem i nigdzie się nie wybieram.
W moim śnie budzę się na placu zabaw pomiędzy wieżowcami. Wchodzę na huśtawkę i zaczynam się
huśtać coraz wyżej, coraz prędzej, aż do nieba, aż do samej odbitki, której gwałtowne szarpnięcie wywołuje mrowiący ucisk w dołku, jakby chciało mi się sikać, ale jednak to nie to. Metalowy stuk odbitki niosący się delikatnym wstrząsem przez całe ciało i kondensujący się w podbrzuszu.

Jeszcze. I jeszcze raz. Stuk. Znów się udało. Prawie mnie wyrzuciło jak z katapulty.

Całymi godzinami potrafiłam się tak huśtać wraz z moją przyjaciółką, Pauliną. Szłyśmy w zawody: która pierwsza do odbitki, która szybciej dotknie nieba!

I teraz znów huśtałyśmy się razem, ramię w ramię. Zerknęłam na tę wysoką, szczupłą blondynkę o nie-
zwykle delikatnej, wręcz przezroczystej cerze, pod którą rozbiegały się zygzaki błękitnych żyłek. Paulina od-
powiedziała mi zuchwałym uśmiechem, a ja w jednej chwili odgadłam przyszłość: już za parę lat wyjedzie do Warszawy, skończy studia na SGH, zostanie główną księgową w dużej firmie, spłodzi dwójkę rezolutnych blondynów i będzie wiodła udane życie wraz z jowialnym mężem w podwarszawskim jednorodzinnym domu w szeregowej zabudowie na strzeżonym osiedlu za szlabanem. Uf!

Wzmógł się chłodny wiatr. Niebo granatowiało pod dotknięciami ciemnych palców zmierzchu. Uniosłam oczy w kierunku okien naszego dawnego mieszkania na czwartym piętrze. Dobrze wiedziałam, że nie mogę tam wrócić. Okna emanowały późnowieczorną poświatą. Przez pokoje przepływały głębinowe
ryby o wymyślnych kształtach podobnych do tych, jakie strach przyjmuje czasem w dziewczęcych sercach.
– Nie możesz tam wrócić – powiedziała spokojnym głosem Paulina. – Lepiej huśtajmy się dalej.
– Ale robi się późno…
– To nic. Która pierwsza do odbitki! – rzuciła mi wyzwanie i stanęła na siedzeniu huśtawki, więc po-
szłam w jej ślady. Przykucnęłam i wyprostowałam się, wprawiając huśtawkę w ten hipnotyzujący wahadło-
wy ruch, któremu instynktownie się poddałam. W tył i w przód. W tył i w przód. Delikatny przysiad i gwałtowny wyprost jak napięta do granic wytrzymałości struna. Niezmordowanie płynęłam poprzez gęstniejący zmierzch, napędzając lot huśtawki sprężeniami i rozprężeniami chudego ciała. A wieczorny wiatr znów zaplatał mi włosy i rzucał całe pasma na twarz, łaskotał w oczy, łaskotał w serce. Obejmował mnie w pasie i pieścił odsłonięte kolana, bo choć to niedorzeczne, to huśtałam się w tej odświętnej, amerykańskiej sukience przetkanej złotą nitką. Coraz wyżej i wyżej!

Huśtawka wydała z siebie metaliczny stukot jak twardy pocałunek, który katapultował moje ciało w nocne powietrze. Leciałam szerokim łukiem nad placem zabaw. Upadłam z wysoka, w szorstki żwir, w którym zaryłam prawym kolanem, zdzierając skórę aż do krwi, mięsa i jeszcze głębiej.
– Chodź ze mną, moja mama zajmie się tobą, przemyje ranę. – Usłyszałam głos Pauliny.
Jej mama… Piękna, postawna blondynka o jasnym spojrzeniu, moja dobra wróżka, która już wkrótce
pożegluje poprzez morze barwy ciemnej krwi.

Tajemne, podmorskie, kobiece ingrediencje są jak syreny, ich podwodny śpiew dziesiątkami zasysa kobiety w głąb rubinowego morza.

Takie huśtawki, jak w czasach mojego dzieciństwa, już nie istnieją.
Sen wibruje i łuszczy się.
Rana na kolanie zasklepiła się, pozostawiając ledwie widoczną różową bliznę. Mieszkanie na czwartym
piętrze zamknęło okna emanujące upiorną poświatą. Mój ojciec wyparował z balkonu na drugim piętrze gomułkowskiego bloku. Babcia została spopielona na diamentowy pył. Zachwycające stroje matki przy-
wiezione z Ameryki dawno wyszły z mody i z jej szafy, udając się nie wiadomo dokąd.