Julia

Marcin Mielcarek

Julia

Sam do końca nie wiem, jak to się stało, że poznałem Julię. Byliśmy z dwóch różnych światów i, żeby doszło do ich zderzenia, nadarzyć się musiał niewyobrażalny fart, niemal porównywalny do Wielkiego Wybuchu. Ale tak się przecież ostatecznie stało, więc nie mam pojęcia, czy istnieje coś takiego jak przypadek, zrządzenie losu albo zapiski w księdze poczynione przez brodatego starca na chmurze. Zaczęliśmy chyba w barze albo na rockowym koncercie, albo gdzieś jeszcze indziej w tym stylu, bo tylko w takich miejscach bywałem. W każdym razie początek wyglądał tak jak przy każdej nowej znajomości – między mężczyzną a kobietą. Miała dziewiętnaście lat, farbowane na czarno włosy i świeże, żeby nie powiedzieć naiwne, spojrzenie na otaczający nas świat. Była pełna empatii i ciepła, ale swoją energię ogniskowała głównie w internecie, gdzie udzielała słownego wsparcia innym kobietom, uchodźcom, ofiarom rasizmu czy homofobii. Często pokazywała mi różne zrzutki dotyczące chorych zwierzaków i przeglądała schroniska, mówiąc, że najchętniej przygarnęłaby wszystkie te smutne kundle o martwych oczach. Nie pracowała, utrzymywali ją bogaci starzy, więc mogła skupić się na altruistycznych postawach i czasami na nauce. Na psychologię niestety jej nie wzięli, a po pół roku uczenia się coachingu przeszła na modny kierunek zwany gender studies. Ciągle powtarzała, że to najlepsza decyzja w jej życiu – ale kiedy o tym mówiła, zastanawiałem się zawsze, czy bardziej chce przekonać mnie czy samą siebie.

Znajomi odradzali mi spotykanie się z Julią, byli w tej kwestii bardzo uszczypliwi i mało konkretni. Mówili, że nie dam rady z nią wytrzymać, że to już inne pokolenie – a ja miałem przecież dwadzieścia pięć lat! Nie słuchałem ich, bo dobrze wiedziałem, że gadali tak ze zwykłej, tandetnej zazdrości. Mierziło ich pewnie to, że znalazłem taki cudowny kwiatek, a oni wieczorami mogli co najwyżej iść na randkę z Renią Rąsią. Julia prezentowała się olśniewająco, posiadała coś, co można nazwać klasą, bardzo rzadka sprawa – niespokojny duch zaklęty w formę niewysokiego, ponętnego ciała. Patrzyłem na nią, na jej ruchy i myślałem sobie, że trafiła mi się jak ślepej kurze ziarno. A co do tych cynicznych kumpli, to oni sami nie byli w żadnych związkach, więc mogli sobie gadać do woli – czytałem gdzieś artykuł o tym, że połowa młodych facetów nie posiada żadnego życia seksualnego, ale nie wiem, ile w tym prawdy, a ile fantazji autora. Chociaż musiałem przyznać, że widząc ich poczynania, byłem skłonny uwierzyć w taką tezę.

Jednak po czterech miesiącach coś się popsuło, rozleciało jak karciany domek, chociaż nie powiedziałbym, że stało się to nagle i że żyłem w sielance. Nasz związek od samego początku gnił. Gnił, aż spleśniał i nie nadawał się już do spożycia. Także pewne symptomy, że nic poważnego z tego nie wykujemy, dostrzegłem już bardzo wcześnie. Pierwsza randka odbyła się tradycyjnie w restauracji, ale wyszedł z tego miłosny trójkąt. Ja, ona i jej telefon. Nie potrafiła odkleić się od niego nawet w takim momencie, chociażby na kilka minut. Zignorowałem to, bo zaślepiała mnie jej uroda. Druga podejrzana sprawa to jej początkowy zachwyt na wiadomość, że jestem pisarzem – właściwie to ona mnie tak nazwała. Kiedy okazałem się daleki od takiego Remigiusza Mroza, bo z pisania wpadało raczej kieszonkowe, jej zainteresowanie tym, co robię, drastycznie spadło. Różniliśmy się właściwie wszystkim: podejściem do życia, systemem wartości, wyznawaną filozofią. Jej ogromny entuzjazm, jakim obdarzała innych ludzi, kontrastował z moją postawą introwertyka. Chodziła na różnego typu marsze za i przeciw, kiedy mnie takie rzeczy w ogóle nie interesowały, bo nie byłem ani za, ani przeciw. Wymagała mnóstwa atencji, chciała być gwiazdą, zdobyć za wszelką cenę sławę, chociaż nie robiła w tym kierunku nic ciekawego. Największym kontrastem między nami było jednak to, że Julia chciała zbawiać świat, kiedy mi świat totalnie zwisał. Dlatego od samego początku byliśmy skazani na porażkę. Mimo to trochę przy sobie trwaliśmy, bo chyba oboje dostrzegaliśmy w tym jakieś zalety. Małe, może puste, ale zawsze zalety.

Po trzech tygodniach zaczęła u mnie przesiadywać, a po miesiącu już normalnie zostawała na całą noc i dzień. Oczywiście podczas tego waletowania ani razu nie zajęła się domowymi pracami, nie wyniosła śmieci, nie zmyła nawet cholernego kubka, z którego przed chwilą piła kawę. Starałem się z nią o tym porozmawiać, i to nawet kilka razy, ale wynikały z tego jedynie kłótnie, w których zrównywała mnie z patriarchalnym entuzjastą niewolnictwa – często używała właśnie takiego zlepka słów i nie pytajcie, co to miało właściwie znaczyć. Dałem więc sobie spokój, przecież nie musiała tutaj nic robić. W końcu to ja wynajmowałem tę kawalerkę, przerobioną z pomieszczenia po starej suszarni, znajdującej się na samym szczycie wielkopłytowego wieżowca. Kiedy rok temu się tutaj wprowadziłem, całe wnętrze wyglądało ohydnie – brudne, odrapane ściany, zniszczone meble i panele, cieknący kran, drewniane okna z łuszczącą się farbą oraz inwazja karaluchów. Teraz był dzień do nocy, chociaż często zastanawiałem się, jak zareagowałaby na poprzednie warunki moja śliczna księżniczka. Siedziałem kiedyś w budowlance, a obecnie pracowałem w trzyosobowej firmie oferującej usługi alpinistyczne, więc fizyczną pracę zjadałem na śniadanie. Srogo zapieprzałem na tych wysokościach przy wycinaniu gałęzi, czyszczeniu dachów czy wchodzeniu do kominów. Nie mogłem narzekać, bo wypłata się przecież zgadzała. Stać mnie było na mieszkanie w pojedynkę, na tę namiastkę wolności. Oczywiście jako reprezentant klasy robotniczej stanowiłem dla Julii powód do wielu nieśmiesznych żartów. A o odrobinie szacunku mogłem sobie tylko pomarzyć.

Wróciłem któregoś wieczora po dziewiętnastej, styrany i śmierdzący, marząc tylko o długim prysznicu i śnie. Drzwi były otwarte, a Julia siedziała w moim jedynym pokoju i oglądała jakiś durny serial – dorobiła sobie klucze bez mojej zgody, ale machnąłem na to ręką. Kiedy tylko znalazłem się w środku, wyskoczyła do mnie jak pies zerwany z łańcucha. Przyłożyła telefon do mojej twarzy, pokazując mi jego zawartość.

– Zobacz – powiedziała przejęta – ten chłopak zbiera na operację zmiany płci za granicą i zamiast kasy leje się w necie hejt. Pomyślałam, że napiszę mu coś miłego, dodam otuchy. No i przelałam mu też dwie stówy na jego zrzutkę…

– Aż dwie? – zapytałem zdziwiony.

– Tylko dwie.

– A co na to rodzice?

– A co z nimi? Wiedzą, że przecież mądrze gospodaruję hajsem i nie przepieprzam na głupoty. A poza tym jak ładnie poproszę, to mi zawsze coś przeleją, więc luz.

– No to w porządku.

– Wiesz co? Przecież ty też mógłbyś się dołożyć. Jak myślisz?

– Raczej nie, dzięki.

Popatrzyła na mnie tak nieprzyjemnie, tak zjadliwie. Jej zielone oczy zapłonęły nienawiścią, robiąc się jeszcze większe niż zwykle. Znałem to aż za dobrze. To spojrzenie wyglądało zawsze tak samo, kiedy w jej mniemaniu zachowywałem się niepoprawnie, jak buc, robol i prostak.

– Nie masz w sobie za grosz empatii – fuknęła ze złością i wróciła na kanapę.

– Ty masz jej za nas dwoje, kochanie – rzuciłem, zaglądając do lodówki.

Szkoda tylko, że brakuje ci tych wszystkich altruistycznych uczuć, kiedy wracam głodny i styrany po robocie, pomyślałem zrezygnowany. Zamknąłem pustą lodówkę, westchnąłem ciężko i zerknąłem na Julię. Podwinęła nogi i przeglądała swój smartfon, nieświadomie przygryzając kolorowe paznokcie. Śmieszny widok. Wiedziałem, że spędziła tak cały dzień – napisała mi rano, że źle się czuje i nie idzie na wykłady. Często tak robiła. Nie chodziła na uczelnię i zostawała w domu przed telewizorem czy kompem. Właściwie to zrozumiałem któregoś dnia, że ona nie posiadała zainteresowań, takich prawdziwych zainteresowań, bo przecież scrollowania Instagrama albo zarywania nocek z kolejnym serialem Netflixa nie można liczyć. Nic nie robiła, autentycznie nic ją nie interesowało, nic, co w pewien sposób człowieka ubogaca, rozwija w takim czy innym stopniu, kierunku. Była pod tym względem jak metal. Twardy, zimny, obojętny metal.

Czułem piekielny głód, więc ostatecznie zamówiliśmy pizzę. Zawsze tak się kończyło – że to ja musiałem zamówić coś do jedzenia. Na szczęście jadła tyle co ptaszek, więc zawsze jakiś plus.

Innego dnia, bez zapowiedzi, przyprowadziła do mnie swojego kolegę ze studiów. Patryk miał na imię, wyróżniał się przepraszającym tonem głosu i wyglądem strasznej pierdoły. To nie jego wina, wiadomo, ale nie potrafiłem spojrzeć na niego sympatycznie – kolejny porażający przypadek społecznej inżynierii nad istotą męskości. Siedziałem sobie przy laptopie, słuchałem zapętlonego Where did you sleep last night Nirvany i starałem się napisać kilka sensownych słów, kiedy to usłyszałem zgrzyt w zamku i otwierane drzwi. Jak burza wpadli do mojej sypialni i salonu w jednym, wpakowali bez słowa przepraszam.

– Weź się ubierz i wyłącz ten staroć – oznajmiła z dezaprobatą. – Mamy gościa.

Siedziałem w samych gaciach, bo ten dzień postanowiłem spędzić na całkowitym luzie. No i poza tym byłem u siebie. Ubrałem się jednak bez słowa sprzeciwu. Oni puścili coś w telewizji i zaczęli gadać, ale kiedy tylko wyszedłem z łazienki, momentalnie zamilkli. Bezrozumny szum telewizora tylko potęgował nienaturalną ciszę. Poczułem się jak intruz we własnym domu. Poszedłem do kuchni, a oni znowu zaczęli swoją gadkę.

– Patryk, chcesz piwo? – krzyknąłem, bo chciałem być miły.

– Patryk nie pije alkoholu – oznajmiła za niego. – To niezdrowe i boomerskie.

– To sam się napiję.

– Ty też mógłbyś przestać tyle pić. Uśmiercasz sobie szare komórki.

– Tak, ale tylko te najsłabsze.

Przewróciła oczami i odchrząknęła, kiedy przysiadłem się do nich. Patryk wyglądał na zdenerwowanego, ale on w sumie wyglądał tak za każdym razem, kiedy go widziałem. Podejrzewałem, że na coś cierpi, może coś z głową, ale nigdy o to nie zapytałem. Posiadałem takt, którego właśnie często brakowało Julii. Jak teraz, kiedy poprosiła mnie, abym gdzieś wyszedł, najlepiej na długo, bo oni chcą w spokoju porozmawiać.

– Jak chcesz porozmawiać sobie z kumplem na intymne tematy, to idź do siebie – oznajmiłem i pociągnąłem z butelki, chcąc dodać słowom odpowiedniej mocy.

– Przecież wiesz, że u mnie w akademiku nie ma warunków. Moja współlokatorka to idiotka – syknęła.

– Moja chata, moja twierdza. Nigdzie nie idę.

Wbiła we mnie swój wężowy wzrok, ale się nie ugiąłem. W końcu wyszli, a słodkie kochanie wyglądało na strasznie zirytowane moim zachowaniem. Nawet mnie nie pożegnała, wychodząc. No przecież, że powinienem się wynieść z własnego mieszkania, nie? Szkoda tylko, że mnie też odechciało się na tamten wieczór wszystkiego i nie wróciłem już do pracy nad pierwszą książką.

Największa kłótnia, jaka między nami zaistniała, miała miejsce pod koniec tych czterech zwariowanych miesięcy. Julia przyszła do mnie, całkiem zapłakana, więc oczywiście starałem się ją pocieszyć. Szybko jednak z płaczu przeszła w autentyczny gniew. Chodziło o zaliczenie semestru, nie dawała sobie rady z połową przedmiotów i przez kilka minut ujadała na wykładowców. Dobrze wiedziałem, że to z lenistwa ma kłopoty z nauką, ale nie chciałem o tym głośno mówić.

– Nie masz nawet pojęcia, jaki to ciężki i ważny kierunek – oznajmiła zmęczonym głosem.

– Nie wiem, nie studiowałem go – przyznałem oschle.

– To ci mówię przecież. Zakres pojęć jest ogromny. To jest trudniejsze niż studia lekarskie, serio ci mówię.

– Nie powiedziałbym.

– Że co niby?

Ten jej opryskliwy ton, kiedy ośmieliłem się powiedzieć coś nie po jej myśli, ten cholerny wzrok, mający sprawić, żebyś czuł się jak gówno. Jeżeli tak zachowywała się wobec tych biednych profesorów, to nie dziwię się, że miała problem. Siejemy i zbieramy, prawda stara jak świat.

– Czyli co? Uważasz, że niby jakieś gówno studiuję, tak? – zaatakowała.

– Nie powiedziałem tego.

– Przecież sam jesteś po humanie, więc kto tu gówno studiował, no nie?

– Przecież nic nie mówię.

– No to nie mów.

Dopiłem resztkę piwa z butelki, spojrzałem na nią, a potem wziąłem tę butelkę i w przypływie rozdrażnienia rzuciłem nią o ścianę. Szkło posypało się po całym pokoju. Chwyciłem Julię za podbródek i patrząc prosto w jej oczy, powiedziałem wciąż w miarę spokojnym głosem:

– No to powiem, ale nie wiem, czy zrozumiesz. Dlatego słuchaj uważnie. Nic mnie te twoje studia nie obchodzą, rób, jak uważasz, twoje życie. Ale jeżeli chcesz znać moje zdanie, to powiem ci, że jako Zachód idziemy nie w tym kierunku, co trzeba. Kiedy my głupio badamy, czy są dwie, cztery czy pięćdziesiąt płci, to Chińczycy w tym czasie opracowują nowe napędy kosmiczne, systemy odsalania morskiej wody i tworzą sztuczne słońce, by pozyskać nielimitowaną energię. Dlatego uważam, że twój kierunek nie jest wcale taki trudny i istotny, jak może ci się wydawać.

Julia wyrwała mi się i podniosła z kanapy. Przez chwilę wyglądała jak tygrysica gotowa rozszarpać tętnicę swojej ofiary. Wiedziałem, co się kroi, ale i tak nie zdążyłem zareagować. Rzuciła się na mnie i swoimi kolorowymi hybrydami rozorała mi prawy polik.

– JAKI TY, KURWA, JESTEŚ OGRANICZONY! TY GŁUPI GNOJU! TY SZOWINISTO PIERDOLONY! JEBANY FASZYSTO TY! JESTEŚ NIC NIEWARTYM CHUJEM! JESTEŚ TOTALNYM ZEREM!

Szybko jednak złapałem ją za nadgarstki i przytrzymałem. Nadal wyrzucała mi najgorsze świństwa i starała się bezskutecznie wyrwać. Kiedy nabrała śliny i splunęła mi prosto w twarz, uznałem, że starczy na dziś tego dobrego. Postawiłem ją przed drzwiami i powiedziałem, że ma spadać. Użyłem dokładnie tego w miarę delikatnego słowa.

– Wyrzucasz mnie? – zapytała z przerażeniem w oczach.

– Tak. Oddawaj klucze – oznajmiłem twardo.

– Nie.

– Oddaj klucze do mojego mieszkania, nikt ci nie mówił, że masz prawo posiadać własną parę.

Zrobiła to, ale zamiast dać mi do ręki, rzuciła nimi w głąb mieszkania. Potem odwróciła się na pięcie i trzasnęła drzwiami. Nie odzywała się przez trzy dni. Po tych trzech dniach zadzwoniła, że chce do mnie przyjść się rozmówić. Zgodziłem się ciekaw konfrontacji.

Kiedy weszła, starała się zachować poważną minę. Jak zwykle wyglądała świetnie, ale jednak trochę inaczej. Pomyślałem o róży, która zaczyna powoli więdnąć. Nadal piękna, nadal posiadająca swój czar, ale już wiedziałeś, że koniec jest bliski, że niedługo się rozsypie. Usiedliśmy w kuchni, zapytałem, czy napije się herbaty. Odmówiła.

– Kiepsko to zniosłam, wiesz? Tę naszą kłótnię – zaczęła cicho, tak smutno, że prawie zrobiło mi się jej żal. – Jestem na to zbyt wrażliwa, podchodzę zbyt emocjonalnie. Prawie nie spałam w nocy, odpuściłam uniwerek. Miałam czarne myśli, przez moment chciałam się pociąć, odebrać sobie życie. Wiedziałeś, że ludzie wrażliwi, inteligentni częściej popadają w depresję? Że mają ciągoty samobójcze? Chyba tego nie zrozumiesz…

– Jasne – skwitowałem.

Spojrzała w okno, właściwie to na okno, wiedziałem, że nie patrzy przez nie, tylko na nie. To dziwne, ale tak właśnie robiła. Często patrzyła, ale niczego nie widziała.

– Właściwie to przyszłam tylko na chwilę, porozmawiać – oznajmiła pewniejszym głosem. – Wiesz, że do siebie nie pasujemy? Że musimy zerwać? Myślałam o tym przez całe trzy dni, o tym, co powiedziałeś i czuję, że musimy zerwać. Wiesz o tym?

– Też mi się tak wydaje – przyznałem, ale nie czułem żadnego żalu czy rozczarowania. Zupełna obojętność.

– Wiesz, jaki mamy problem? Taki problem, którego nie da się przeskoczyć?

– Jaki?

– Ja jestem jak piękny ptak, pełen energii, życia. Wypełnia mnie otwartość, radość i zrozumienie. Ptak, który chce latać, wzbijać się wysoko, pod samo słońce. A ty jesteś po prostu jak taki ogr. Najchętniej zaszyłbyś się w tej swojej norze i zapijał uprzedzenia do świata kolejną butelką piwa.

Popatrzyłem na nią i uśmiechnąłem się blado, niemal niewidocznie. Z napięciem na twarzy oczekiwała tego, co powiem. Złapałem ją za leżącą na blacie dłoń, uścisnąłem czule.

– Może i masz rację co do mnie, mała – oznajmiłem. – Ale zrozum, że ty wcale nie jesteś taka słodka i dobra, jak sobie wyobrażasz. Patrzysz na świat przez podwójne różowe okulary. To twój najcięższy grzech.

– Nie rozumiem.

– Kiedyś zrozumiesz, Julia. Ale to będzie bolało.

Po kilku minutach wyszła, wyszła na zawsze. Nie poczułem ulgi, nie poczułem złości ani tęsknoty. Wybyła z mojego życia i nie miało to znaczenia. Od tamtego czasu spotkałem ją może dwa razy w towarzystwie Patryka, ale nie wyglądali na parę. Julia tylko przefarbowała włosy na zielono, nic więcej się w niej nie zmieniło.

Oczywiście, jakiś czas moi szczerzy koledzy mieli ze mnie ubaw, ale wszystko przecież mija. Uznali, że dostałem lekcję od życia. Pewnej soboty siedziałem z jednym z nich w barowym ogródku. Piliśmy zimne piwo i gadaliśmy o głupotach, trochę o robocie, starając się zabić czas, zanim to czas dopadnie nas na amen. W pewnym momencie szturchnął mnie w ramię i powiedział:

– Ej, to nie ta twoja Julka czasem?

Przyjrzałem się dziewczynie, o której mówił. Nie. To nie była ona. Wyglądała podobnie, niemal identycznie jak ona, ale nie była Julią. Nie była nią. Na szczęście.

– Właściwie to one wszystkie są do siebie, kurwa, podobne – skwitował mój ziomek.

Uśmiechnąłem się, ale jakoś kwaśno, jakby opowiedział mi nieśmieszny żart. Miałem nadzieję, że się mylił. Że te wszystkie one, młode, dzielne, próżne, ambitne, waleczne, naiwne, z kolorowymi włosami, z kolczykami w nosie, z rewolucją na ustach – że one wszystkie koniec końców nie są takie same, że całe pokolenie Julii nie jest homogeniczną, seryjną produkcją. Bo jeżeli tak…

Nie miałem ochoty tam dłużej siedzieć, nie miałem ochoty już pić, więc wstałem, przeprosiłem mojego kumpla, zapłaciłem w barze i zostawiłem mały napiwek kelnerowi. A potem poszedłem wzdłuż ruchliwej ulicy, poszedłem dalej. Naprawdę nie miałem ochoty na nic. Szedłem w poszukiwaniu czegoś, nie wiem czego właściwie. Może czegoś, co mogłoby przede mną uchylić rąbka tajemnicy, zmotywować do realnego działania, do czegoś ważnego. Ludzie wymijali mnie z wrogością w spojrzeniu. Całkiem to zrozumiałe, przecież kroczył między nimi nikomu niepotrzebny dziś przeżytek, relikt starych czasów, przedstawiciel toksycznego wymiaru człowieka. Uprzywilejowany biały facet heteroseksualnej orientacji, noszący jeansy i koszulę. Winowajca wszelkich wojen oraz śmierci Jezusa, propagator niewolnictwa, czart XXI wieku, przeciwnik kobiet, wróg publiczny numer jeden, najgroźniejszy drapieżnik planety i przeterminowany produkt wieków z możliwymi genami neandertalczyka. Mający już swoje bezpowrotne pięć minut, wciąż jednak niegotowy oddać pałeczkę komuś nowemu.

Nie zatrzymałem się już nigdzie. Z obojętnością ominąłem lokal, do którego zabrałem Julię na pierwszą randkę. Szedłem powoli przed siebie, ciesząc się wolnością i dobrą pogodą, bo jutro podobno miał padać deszcz. Jutro i pojutrze. Do końca tygodnia.