Bogdan Nowicki
Macewy
Puchowa
Nic jeszcze nie zakłócało ciszy. Nawet wrony nie pokrakiwały – bezszelestnie machając skrzydłami, leciały gdzieś wysoko po niebie. Szyby zapalały się od słońca – ale całkiem cicho jak świece. Z fasad domów osypywał się tynk. Chrobocące krzaki wrastały w zmurszałe cegły. Powłóczysty poblask podwórza odsłaniałkoślawe, popękane sztachety, które na krawędziach, nasiąknięte wilgocią, robiły się zamszowe. W rozeschłych, sczerniałych okiennicach drgały drzazgi.
Czyjś cień wyszedł z sieni i zaczął smarować ośki w małym, drewnianym wózku. Obręcze kół były poobijane od kocich łbów. Oprószony popielatym kurzem Izaak Goldkopf zawsze miał skulone ramiona i zgarbione plecy. „Nu, to dla Jahwe – tłumaczył – coby tutej, we świecie dać Mu wiencyj miejsca”.
To był taki jego prywatny, osobisty cimcum. O zmierzchu, przy ogarku, grzebał drżącymi palcami w talmudycznej encyklopedii Erech Miln, więc uważał się za obeznanego w wierze przodków. Nawet uczniowie chederu spędzali u niego wolne od nauki chwile, pytając o to czy owo.
– Czy wiecie, co to jest wieczność? – zapytał kiedyś jeden z chłopców, zagryzając pszenną, słodką chałkę.
– Jest to dziesięć wiorst niczego – odpowiedział Goldkopf, szperając kciukiem w żółtej brodzie.
– A co to jest, w takim wypadku, to nic? – nie odpuszczał zadziorny młokos.
– Nic to jest zawsze i wszędzie – odparł starzec i mlasnął językiem, bo nagle przypomniał sobie o niedokończonym zapisie w księdze buchalteryjnej z dziennego utargu.
Kiedy rozdzwoniły się śpiewne kadencje dachowych ptaszków, wózek był już gotowy. Goldkopf wstał
i poszedł do pachnącego rumiankiem składu. W mrocznym wnętrzu znajdowały się wysokie, sięgające pod sam blaszany sufit, sterty miękkich, puchowych poduszek. Zapach rozgniecionego po kątach aromatycznego ziela przenikał je na wskroś. „W takiej wonności lepiej się śpi” – powtarzał klientom doświadczony sprzedawca, już bez zachęt i cmokań. Przeniósł osiem poduszek do wózka. Dzisiaj rano miał je dostarczyć dwóm rodzinom: Wajzelfiszom oraz Klopferdom. Bez marudzenia złapał za dyszel i ostrożnie wyjechał na uliczkę. Nad bramą wisiał wyblakły szyld: „Puch twój zuch. Skład puchowych poduszek. I. Goldkopf”. Niżej widniał obraźliwy napis, machnięty białą farbą: „Nie kupuj u robaczywego żyda”.
– Tfu!… A ja na to gwiżdżę sobie, czy dziś jakiś grosz zarobię! – sarknął sprzedawca i zanucił swoją ulubioną melodię.
Dzień budził się z letargu, co potwierdzały otwierające się okna na wszystkich piętrach kamienic. Ostry blask słońca w szybach zapowiadał upalne południe. Na czarnoszarych kałużach wysychał łopian. Zewsząd dochodziły dźwięczne głosy powitań, pozdrowień i pierwszych plotek, wypowiadanych śpiewnym, przejrzystym językiem jidysz. Nie było w nim mylnych znaków ani kwestii niedopowiedzianych do końca.
Wkrótce cała uliczka zaterkotała innymi wózkami, zmierzającymi na targ. I wtedy, gdy Goldkopf znajdował się tuż, tuż u jej końca, posypała się w jego kierunku długa seria z niemieckiego automatu. Chciał jeszcze osłonić swoje poduszki, ale przeszyty na wylot nie zdążył, osuwając się na bruk. Wokół unosił się
leciutki, gęsty, śnieżnobiały puch.
Druciana
Tego dnia, gdy za wysokim murem kręciła się karuzela, a goje zajadali się watą z cukru, Samuelowi Feldgrasowi,
stojącemu pod rozłożystym klonem, przypomniał się dziwny sen. Śniło mu się, że morze wyrzuciło na brzeg wyspy trzydzieści pięć wielorybów. Próbowano polewać je wodą i kierować do morza, ale wieloryby nie okazywały chęci powrotu. Przeciwnie, napływało ich coraz więcej i osiadały na lądzie, skazując się na niechybną śmierć.
– Co to jest?… Co to znaczy?… – zrzędził do siebie zatroskany mężczyzna, licząc na swoim podwórzu
dziecięce, zużyte wózki.
W przeważającej większości były to prymitywne druciaki, z powyginanymi kółkami i wybitym oparciem. Nadawały się tylko do rozbiórki na części. Co tydzień przyjeżdżała po nie zdezelowana ciężarówka
i wywoziła poza getto.
Te znaczniejsze, z ceratowymi budami oraz wyściełane pluszem, stały przy dużym kaflowym piecu,
czekając na reperację. Ile dni miały tak parcieć? Tydzień? Miesiąc? A może rok?… Noce stawały się już zimne, więc przesiąkały rosą każdego ranka.
Często zaglądały do Feldgrasa chudziny w długich, pocerowanych płaszczach, objuczone garnkami,
krzesłami albo metalowymi drabinami.
Zdarzali się również i tacy z książkami, zupełnie potargani i roztargnieni. Pili z tekturowych szklanek
cienką herbatę i rozmawiali nienaturalnie głośno, jakby chcieli zabawić gospodarza. Byli niestrudzonymi
rzecznikami boskich liter.
– Język ma boskie źródło – prawił jeden.
– Ze świętych liter bierze się początek i życie człowieka, bo każda rzecz, która jest, bierze swoje istnienie wyłącznie z liter… – dodawał drugi.
– Jako to wiemy od Baal Szem Towa, co powtarzał we dnie i w nocy jeden psalmowy, cudowny werset
„Na wieki, Panie, słowo Twoje trwa w niebie”, co znaczy, że nawet teraz całe życie stworzenia jest Bożym
słowem – oznajmiał inny, podnosząc zropiały, wskazujący palec do góry.
Echo ich głosów długo odbijało nieme podwórze. Dostawali od Feldgrasa po czerstwej kromce i szli
dalej. A za nimi cień podartych chałatów. Pozostawała po nich jedynie naelektryzowana próżnia, w której
czas rozsypywał się, niby stos kartek ze starannie wykonanymi zdaniami.
– Ach, wy pejsaci… – pomrukiwał, kręcąc głową, sterany życiem rzemieślnik, pochylony nad grubą wiązką drutów, wystających z szopy. Potem przeliczał je i ważył, skrupulatnie zapisując w poplamionym kajecie ważne cyferki.
Zajęty rachunkami nie zauważył, jak na progu jego domu przysiadła samotna, młoda kobieta z białą
chustką na głowie i z szarym workiem na ramieniu.
Karmiła dziecko jeszcze wczoraj zwiotczałą piersią, w odrapanej poczekalni, czekając w kolejce po skąpą rację żywności, karmiła uparcie, przechodząc obok innych matek bezczynnie stojących i daremnie rozglądających się na boki.
– Jestem waszą sąsiadką, nazywam się Cirla Bauman, pożyczy mi pan któryś z tych dziecięcych wózków? – napomknęła wreszcie rozczochrana kobieta.
Feldgras spojrzał na nią badawczo, lecz nie potrafił z nikim jej sobie skojarzyć. „Pomylona” – pomyślał.
– Na dzień… lub dwa – westchnęła nieznajoma, wybałuszając posępne oczy.
– Tu nie lombard i to kosztuje – oznajmił obcesowo Feldgras, strzepując pył z rękawa.
– Chciałabym w nim powozić, chociaż trochę, mojego nieżyjącego Aronka…
Wtem podwórze jakby zastygło w jarzeniowym świetle. A z nieba zaczęły spadać niezliczone ilości jaskółek, które miały swoje gniazda pod drewnianymi okapami całej uliczki.
– A, bierz ten… – warknął Feldgras, podsuwając kobiecie zupełnie ogołocony wózek, wózek z samego drutu.
Cicha
Nikt tutaj nie odważył się hałasować. Mówiono wyłącznie szeptem, a okna były pozaklejane gazetami. Nie
chodzono, raczej skradano się od bramy do bramy. Chyłkiem, żeby nie zwrócić niczyjej uwagi. Najczęściej
po resztki jedzenia, wygrzebywane pod ceglastym murem. Taiły się te wygłodniałe chudziny, wylęknione
spojrzeniem wdowich okien, czarnych, śledzących ich ukradkiem.
U Goldwaserów z pięciu osób w mrocznej izbie (a teraz z czterech, bo siedemnastoletni Moses przepadł gdzieś jak kamfora) jedna zawsze stała przy oknie. Czatowała, czy też nie dzieje się co groźnego. W małym
kółeczku wydartym z papieru widać było na uliczce tylko błąkające się głosy bez plecaków.
Zarośnięty, przedwcześnie postarzały, rudowłosy Dawid Goldwaser był medykiem; dawniej prowadził w mieszkaniu praktykę lekarską, lecz skończył z tym ze względu na bezpieczeństwo własne, a przede wszystkim rodziny. Więc zdjął z drzwi pozłacaną wizytówkę: „Medyk od chorób zakaźnych. Dawid Goldwaser”, żeby nie drażnić sąsiadów. Zaś wszelkie lekarskie imponderabilia sukcesywnie sprzedawał z bólem serca: szczypce, słuchawki, gumowe węże, szklane naczynia, menzurki, kuwety, bańki, stojące na półkach, ciemne buteleczki z lepkimi naparami i inne lecznicze mikstury.
Najbardziej było mu żal laboratoryjnej wagi do ważenia z dużą dokładnością niewielkich ilości substancji (do 200 g). Otrzymał ją w spadku po ojcu, Icchaku Goldwaserze, który sam popadał w coraz cięższą chorobę, lecz nie poddawał się, pragnął odkryć jej sens. Wtedy też ens morbi uzyskało dla niego status zatrucia życia duchowego, którego lekarzem mógł być tylko Bóg albo wybrańcy przez niego powołani.
– Choroba, synu, to proces naturalny i duchowy – powtarzał, mieszając w buteleczce dymiący roztwór.
– Nasienie konieczne w życiu, czynnik je konstytuujący, a nie godne odrzucenia corpus alienum.
Ponadto chorobową dolegliwość spowinowacił z działającym w naturze swoistym arkanum: szeregiem tajemniczych odpowiedniości roślinnych i mineralnych, mających właściwości lecznicze dla określonej przypadłości.
– Cały świat jest apteką, a Bóg najwyższym Aptekarzem – głosił ten doświadczony medyk z przekonaniem, ssąc kostkę cukru.
W grobowej ciszy nagle coś huknęło… To rozwścieczeni żandarmi z kamienicy naprzeciwko wyrzucili
z balkonu ogromną szafę, która uderzając w bruk, rozleciała się na kawałki.
Dawid Goldwaser mimowiednie przylgnął do zimnej, chropowatej ściany. Poczuł wsobie Urnagst – pierwotny lęk, zagubienie i bezsilność nie tylko wobec miejsca, w jakim się znajdował, ale również wobec sił
natury i niepojętego procesu własnego zanikania. Przylgnął do obojętnej, ceglastej powierzchni, a nie do
Boga, jak uczy mistyczna doktryna dewekut.
Rybia
Była taką uliczką tylko z nazwy, ponieważ ryb nie widziano tutaj od bardzo dawna. Gdzieś tylko pozostała woń morskiej soli na wietrzących się szmatach.
Jakub Cwajfus przedzierał się przez gęste zarośla, wyrosłe z popękanych chodników, z wiązką chrustu pod pachą – jego zatłuszczony chałat i spodnie zamieniły się w jeden strzęp. Dobrze pamiętał rozsypywane po stołach ryby; kłócił się wtedy ze sprzedawcami o cenę, gdy ci cierpliwie żuli tytoń, zeskrobując twarde łuski.
Obecnie mijali go oberwańcy w brudnych, podartych łachach, w butach z odstającymi podeszwami.
Ich miny były wyjątkowo spokojne, tępe, nieobecne. Truchła, koszmarne widziadła, zasłaniające słońce
chmurą emocjonalnego popiołu.
Skręcił w mroczny, wąski zaułek; wytężył słuch, aby upewnić się, czy wokół nie słychać jakichś podejrzanych dźwięków. Przekonawszy się, że wszystko jest w porządku, ruszył stromym zboczem do maleńkiego składu drewna. W nim na kupie chrustu nieruchomo siedział Chaim Szmot, przewiązany grubym, suplastym sznurem. Na rozprutych szwach jego rękawa tańczyły plamki światłocienia.
– Wyłaź ze mnie. I walczmy. Nie chcę mieć cię w sobie. Wychodź, tchórzu, wychodź, niech ci się przyjrzę – mamrotał z przekonaniem, to rozszerzając, to zwężając źrenice.– Ale ty drżysz, śmiejesz się, boisz się
i miotasz we mnie, kiedy znajduję się w pustce. W pustce drogi zwijasz się w kłębek i siejesz we mnie trujące mlecze…
Z jego długiego czarnego płaszcza co chwilę wysnuwały się białe, rytualne nitki.
– Tyle mam… – powiedział Cwajfus, przerywając natchniony monolog starca.– Nawet nie można zdobyć końskiej kupy na rozpałkę – dodał.
Pogrążony w wewnętrznej walce mężczyzna wyszedł z transu. Karcąco spojrzał na intruza.
– Najważniejsze to przetrzymać zimę. Już teraz trzeba robić zapasy – stwierdził autorytarnie, macając
zeschłe, kruche gałązki. – Nu, kiepsko… Lichota! – westchnął i pokręcił głową.
Potem wyjął jeden patyk, włożył między zęby i przegryzł na pół.
– Lipa, a nie opał, sama lipa! – stwierdził i bezradnie wzruszył ramionami. – To nawet nie jest rosochaty,
ino stary, ślepy jeleń, a jego jakby rogi nie sięgają o… nawet największego palca.
– Przynajmniej trochę, dla Estery – poprosił skonfundowany Cwajfus i zagryzł dolną wargę.
– Nu, to żadyn interes – jęknął starzec i powoli wstał.
Wziął skromną wiązkę i rzucił na stertę chrustu. Powłócząc nogami, podszedł do nieheblowanych desek w głębi magazynu, odstawił je i otworzył niskie, metalowe drzwi. Zapachniało pleśnią, wilgocią i ziemią.
Następnie do małego, brezentowego worka, który zdjął z bocznej ściany, nasypał trzy garście obierzyn.
Długo się zastanawiał, zanim dorzucił jeszcze dwa zupełnie zmarszczone kartofle, z wijącymi się twardymi, bladymi kłączami. Głośno westchnął zrezygnowany.
– Nie Rybia, ale ulica Obierkowa, Obierkowa… – zaintonował w drodze powrotnej Cwajfus zadowolony z tego, że będzie mógł zrobić żonie zupę.
Krawiecka
Nie nadążano już z uprzątaniem mumii. Zeschłe, pokurczone zwłoki leżały na chodniku lub pod bramami, odarte z ostatnich szmat. Mojsze Knefelblum naszywał potem te skrawki wytartego, szorstkiego materiału na przynoszone mu do reperacji ubrania. Robił to do późnej nocy przy cuchnącym łojem ogarku. Przygnębiało go uczucie nieuleczalnego poniżenia.
Niegdyś jego krawiecki zakład słynął z najwykwintniejszej galanterii: rękawiczki, torebki, wstążki, koronki, pozłacane szwy i lansowane w chałatach srebrne niteczki. A teraz co, łata do łaty, i na to jeszcze następna łata. Na zapleczu zaś, na szerokich półkach lśniły bele bawełny, dlatego odwiedzały go same eleganckie damy i panowie, niuchając, co w modzie piszczy.
– Pan nie stworzył człowieka gołego, lecz wytwornie odzianego – mawiał Knefelblum do swoich klientów, którym na widok jego towarów wyskakiwały rumieńce na policzkach.
Lecz teraz strach było wyjrzeć na uliczkę, gdzie pałętały się jedynie zawszone widma, blade jak wosk. Toteż
dawny mistrz krawiecki upadał na duchu, w poczuciu pełnej beznadziei, z boleśnie pulsującą żyłką na czole.
W dodatku z zewsząd wciąż dochodziły pokrętne komunikaty, jak zajęcze tropy, i okrutne, natrętne pogłoski o zupełnej likwidacji nawet tego, co jeszcze pozostało. W najwyższej cenie były zaś: chleb sitkowy, tytoń, spirytus i zapałki, a nie udrapowane tkaniny.
Pewnego słonecznego dnia w zakopconą szybkę krawieckiego zakładu zapukał sędziwy mężczyzna,
a potem wszedł do środka, w słodkawy zaduch gałganów.
– Witam! Tyś jest Mojsze Knefelblum, co szył ubranie dla mojego Natanka, kiedy po raz pierwszy szedł do chederu? – zapytał nieznajomy z poświstem niewydolnych płuc. – Ja, Abram Oksenberg, mam do ciebie ważną sprawę…
Krawiec zdjął druciane okulary, wbił grubą igłę wceratę na stole ispojrzał na obcego, który miał spuchniętą, fioletową twarz.
– Tylu ich było… Kto zapamięta – powiedział i przygryzł wargi w smutnym milczeniu.
– Przyniosłem chałatowe płótno, zrobisz z niego płaszcz dla mojego syna – wysapał Oksenberg i przysiadł na zydlu obok drzwi, wycierając zmiętą chustką pot z czoła.
I wtedy nagle wiatr zdmuchnął z podwórza całą aureolę dmuchawców nad jego głowę.
– Od pokoleń Knefelblumowie zajmują się szyciem odzieży na miarę – oznajmił krawiec. – A gdzie miara? – zapytał, strzepując z siebie nitki włochatymi dłońmi.
– O tam…
Po chwili wyszli razem za, wyślizgany przez lata stopami klientów, gładki próg.
Przy szczerbatych schodkach stała dwukołowa, drewniana platforma: na niej leżał zgięty szkielet, co
stopił się z jasnym światłem wielkich okien.
Kancelaryjna
Na peryferiach splądrowane kamienice dogorywały brakiem mieszkańców. Tłum ludzi, którym nie udało się
dostać na plac Arbeitsamtu, czekał uwylotu ulicy na parowóz z towarowymi, klekocącymi pustką wagonami.
Lejzor Wajsman, dawniej zajmujący się sprzedażą kapeluszy pilśniowych, zrobił prawie cyrkowego szusa z wychodka do ciemnej sieni i zwichnął sobie nogę.
Kulejąc, dotarł po skrzypiących schodkach na pierwsze piętro, do mieszkania biuralisty, Berka Sztajna, którego wywieziono do Treblinki przed rokiem.
W środku cuchnęło obierkami, myszami i gnijącym papierem. Stosy gazet, dokumentów, szarych teczek
przewiązanych sznurkiem piętrzyły się od podłogi po sufit, tworząc osobne, olbrzymie terytoria zapuszczonej
kancelarii. Ze środka szpalt od czasu do czasu wylatywał siwy dymek – zapach rozkładającej się celulozy. Ściany
isufit wybrzuszyły się pod naporem zakisłego powietrza. A na zawilgoconych kartonach porobiły się bąble pleśni.
Wajsman pochwycił drąg, stojący przy futrynie i zaciągnął okno kotarą. Pomroczniało. Kuśtykając, zakradł się do drugiej izby, z widokiem na ślepe podwórze. Znajdowały się w niej prycza, szafki, pucołowata szafa, komódka, a na stoliczku – zmatowiałe, pęknięte lustro. I znowu poupychane po półkolistych wnękach pożółkłe papierzyska. Wszędzie walały się to wklęsłe, to rozdęte pudła. Na zrudziałych deskach
podłogi gniły rozdziawione pantofle z pomponikami.
Uwagę sprzedawcy przykuło wiadro, wypełnione nie wodą, lecz rozmiękłymi rękopisami. Wyjął je, wygładził, usiadł na taborecie i zaczął przeglądać. Zawierały one imiona i nazwiska członków Rady gminy wyznaniowej żydowskiej, przekreślone czarnym tuszem. Po chwili czytał na głos:
– Symcha Goldsztajn, bezpartyjny, prorządowy przewodniczący.
– Chil Wajnberg, syjonista, zastępca przewodniczącego.
– Jankiel Ajzenman, kupiec, ortodoks.
– Abram Bajnerman, felczer, ortodoks.
– Abram Cwajjgman, szewc, bezpartyjny.
– Chaim Flichtentraj, krawiec, sympatyk ortodoksów.
– Moszek Lederman, robotnik, mizrachista.
– Szoel Rozenfeld, kupiec, syjonista.
– Berek Sztajn, biuralista, mizrachista.
Wajsman ciężko westchnął i przymknął powieki. Przypomniały mu się kupki odciętych pejsów, leżące na rozkopanym placu, pomiędzy zetlałymi tobołkami. Błyszczały w słońcu tłustawą czernią. Co chwilę wiatr porywał je wysoko, pod samo niebieskie sklepienie, które stawało się podobne do starego tałesu, z powiewającymi nitkami cyces.
Topografów
O tę uliczkę toczyła się sąsiedzka walka. Krzyki, wyzwiska niosły się po wnętrzach rabowanych domów. Zdarzało się, że jeszcze trumna, sklecona z cienkich desek, nie została wyniesiona z izby, a już na progu szarpali się i tarmosili ci, co chcieli zająć to miejsce. Każdy wymachiwał rękami, wyważał drzwi i przez zagrzybioną, cuchnącą sień wpychał się do środka.
Na klockach w piwnicy siedzieli bladzi chasydzi. Ich podarte chałaty pęczniały murszeniem, wszędobylską wilgocią. Z ich czół zwisały grube frędzle sadzy. Ogarek pomrugiwał w kruchych szybkach okrytych mgiełką, jaka przedostawała się tutaj w porze deszczu. Była to wilgoć zatęchła, mocno grzęznąca w ubraniach, zasychająca szramą na wychudłych policzkach.
W kącie kiwał się Chaskiel Elimelech, puszczający z nozdrzy pisknięcia, wydostające się z zapadłej piersi śpiewne głoski – od tych dźwięków trzeszczały cegły, koliste żebra półek z cudem uratowanymi świętymi
foliałami.
– Jestem stroicielem liter. Lampiony w mojej głowie huśta wiatr. Trzaska światło. Więc kołysze mnie skóra
powiek, gdy idę ścieżką krawców Pisma, że konieczność to wiara każdej rzeczy. A światu podpowiadam, że
jest zupełną przypadkowością, podwójnym haftem wyszywanym w sobie i obok siebie wbrew własnej woli. Dopóki nie spotkam Jego, zza płachty zapadającego zmierzchu, duszącego pyszną krtań w pisk zamszowego dźwięku… – cicho intonował starzec wpusty przedsionek zużywających się samogłosek i spółgłosek.
Na górze w wyziębionej izbie, gdzie czuć było mokrym tynkiem, piec ociekał stearyną, na żeliwnych
okuciach robiły się grube narośla sadzy, a komin zatykała breja popiołu, siedział Mendel Fisz, gapiący się
w niski belkowany strop.
– Nie wiem… Nie wiem, jak pani pomóc. To wszystko dzieje się szybko, za szybko… – powiedział zrezygnowany topograf, stukający ołówkiem, w rozłożoną na blacie stołu mapę.
Czarnowłosa kobieta, w grubym, męskim, granatowym płaszczu z trudem powstrzymywała spazmatyczne jęki. Przestępowała z nogi na nogę lub niecierpliwie pocierała dłonie w rękawiczkach z cienkiej, żółtej skóry.
– Pamiętam, że moja córeczka, Ryfka, była bardzo chora, dostała jakąś brodawkę i zakażenie krwi… Poleciałam z nią do szpitala, ale po drodze posypały się salwy karabinowe, strzelano gdzieś tu, niedaleko domu. Szybko zbiegłyśmy do piwnicy, w której sufit nie był zrobiony z betonu, lecz z ziemi. Leżałyśmy tam ze strasznie, strasznie obszarpanymi staruszkami. I pamiętam ten zapach kartofli… I nagle pojawiły się dwie siostry, takie zakonne z dużym wiklinowym koszem, tłumaczyły mi, że jest wielkie niebezpieczeństwo, więc zabiorą Ryfkę do klasztoru… Na początku nie mogła usiedzieć w tym koszu, bo słoma przeszkadzała jej oddychać, ale obiecałam, że kupię jej większą lalkę, więc trzymając paluszkami zatkany nos, uspokoiła się. Moje pięcioletnie dziecko… – Tutaj kobieta przerwała, po chwili jej płacz zamienił się w cichy szloch.
– A zatem musi być w klasztorze – zawyrokował Fisz i dostał nerwowego tiku pod lewym okiem.
Łkająca kobieta przytaknęła głową.
– Wie pani jakiego?…
– Nie, nie zapytałam w tej całej panice…
Fisz zerknął na celofanowe okienko pod sufitem, które było mocno zaparowane: w środku znowu brakowało powietrza. Potem pochylił się nad mapą, przeszukując czubkiem ołówka topograficzną okolicę.
– W pobliżu znajdują się dwa żeńskie zakony, zajmujące się ratowaniem dzieci żydowskich. Tu. I tu…
Następnie wyjął z kieszeni mały kawałek kartonu i coś na nim zapisał.
– Proszę, ma pani adresy… u nich trzeba się dopytywać – polecił, mierzwiąc palcami rudozłotą brodę.
– Ojojoj… Ojojoj! Dziękuję… Ogromnie, ogromnie – zakwiliła z radości kobieta, chcąc przytulić swój mokry, zalany łzami policzek do pomarszczonej twarzy topografa.
Ten grzecznie powstrzymał ją gestem ręki, a gdy uradowana matka wybiegła na podwórze, wszedł po
wąskiej drabinie pod sufit i otworzył klapę lufcika.
Kamienna
Tego dżdżystego dnia wśród pozostałych mieszkańców getta powstała niebywała panika. Do wielu uliczek
wkroczył oddział Litwinów z opaskami: J.V.B. Juden vernichtungs batalion na rękawach.
W jednym z przykamienicznych baraków, przerobionym na prowizoryczną pralnię, żeliwne pokrywki podskakiwały, wypuszczając kłęby pary. W przysadzistych garnkach, roztytych od gorącej czerwonej blachy, pęczniała bielizna. Z drewnianego sufitu ciurkiem kapała skroplona woda. W misach stygły powykręcane koszule. Obok nich, na zydelku, siedziała podstarzała bieliźniarka, Sara Debora Rajzla, i wielką chochlą mieszała szare mydło w glinianym garncu.
Ostrożnie, bardzo powoli, podszedł do niej mały, kosmaty Jakubek, z woreczkiem kolorowych guzików na ramieniu.
– Jestem zmęczony, głodny i śpiący… Daj kromkę – poprosił, lekko sepleniąc. – A ja dam ci to. – I wyjął
z mieszka kilka dziurawych krążków.
Skóra płatkami złaziła z jego wyziębionych rąk.
– Po co mi knefle, gdy gołych ludzi kijami tłuką? – odfuknęła Rajzla, pocierając szmatką zbrużdżone czoło.
– Wliź tam w kącie do skrzyni, może cię nie znajdą – dodała, namydlając na szerokiej, blaszanej tarce bieliznę.
Kątem oka widziała w oknach ruszające się cienie. Bezpańskie psy gryzły się o wykopane kości. Staruszka pomyślała o mężu i o tym, że on na szczęście nie musi już na nic patrzeć, ponieważ smagłego Ezro
Rajzie udało się pochować na kirkucie – teraz zdewastowanym i rozkradzionym przez szabrowników zwyrzeźbionych inskrypcjami macew, służących obecnie do utwardzania placów i dróg.
– Niech dusza jego związana będzie w węzełku życia – westchnęła bieliźniarka, cupnąwszy zmęczoną
myślą między stertą pamięci a usypiskiem szarych kamieni.