Elżbieta Kościucha-Wieczorek
Lipa, czyli opowieść lip(c)owa
Przy ulicy, jakieś ponad 160 lat temu, prawdopodobnie wtedy, kiedy powstał dom, posadzono lipy. W ten sposób powstała przepiękna, malownicza lipowa aleja, przeplatana gdzieniegdzie platanami, która towarzyszyła nam od dzieciństwa. W jej cieniu z przyjemnością bawiłyśmy się jako małe dziewczynki. Drzewa były schronieniem dla ptaków i owadów. Ludziom dawały ożywczy chłód w gorące dni, a ich gęste listowie stanowiło naturalne schronienie przed deszczem.
Kiedy dorastałyśmy, krąg ulubionych miejsc się rozszerzał, ale lipowa aleja należała do tych najważniejszych. Zbierałyśmy kwiaty, wonne w jakiś subtelnie wyrafinowany sposób, dający wrażenie przyjacielskiego ciepła, a w jesienne chłodne dni nic tak nie smakowało, jak zaparzona z nich herbata. Słomkowy napar zapachem przypominał gorące lipcowe słońce. Od drzewa do drzewa, wolnym krokiem wracałyśmy z pierwszych randek, odprowadzane przez chłopców aż pod drzwi. Tą samą drogą, w pełni lata odszedł nasz tata. Wreszcie – po latach nauki, z dala, wracałam nią do domu. Lipy i platany były niemym świadkiem mojego ślubu, a następnie towarzyszyły przybyciu na świat moich dzieci.
Jedna z lip była wyjątkowo duża, rozłożysta i piękna! Rosła tuż przy parkanie mojego ogrodu. W myślach nazywałam ją czarnoleską, bo tak tylko wyobrazić sobie mogłam drzewo, pod którym Kochanowski odpoczywał i któremu poświęcił niejeden utwór.
Moi synowie odkryli, że pod jednym z konarów, który nisko pochylał się na stronę ogrodu, znajduje się tajemne przejście, a za nim powstała naturalna zielona altana. Taki wspaniały, ogromny, zielony parasol, który sięgał prawie do ziemi. Uwielbiali to miejsce! Z przyjemnością się w nim kryli, niewidoczni od strony parkanu i drogi oraz osłonięci zielenią od ogrodu.
Pewnego razu ktoś przyniósł wiadomość, że będą wycinać lipy. Nie mogłam w to uwierzyć. Jak to wycinać? Tak po prostu? Padł argument, że są już bardzo stare, wewnątrz suche i mogą zagrażać pojazdom na drodze. W takim razie spokojna byłam o „nasze” drzewo, bo ono akurat pochylało się do ogrodu, a więc w przeciwną stronę. Poza tym w ogóle nie wyglądało na chore czy wewnątrz suche!
Przeraźliwie smutno zrobiło się przy naszej alei. Najpierw poprzycinali konary, a potem, jedno po drugim, usuwano pnie drzew. Zostało jedno – to ulubione moich dzieci.
A jednak – pod ostrze piły, jako ostatnia, trafiła nasza lipa… Nie upilnowałam jej… Stało się to dokładnie wtedy, gdy musiałam wyjechać na dwa, trzy dni. Gdy wróciłam do domu, zobaczyłam tylko potężny pień, a na nim żywiczne krople, jak łzy. Następnego dnia pojawiły się spienione soki. Miało się wrażenie, że się gotują, aż kipiały… Nie miały jednak czego zasilać. Wraz z nimi uszło życie. Lipa płakała, a ja razem z nią.