Jan Lech
Lebhaft
– Drodzy, poproszę cztery punkty do opisu naszej lektury. Od głównej tezy, podstawowej treści tekstu do jego najbardziej powierzchownej warstwy. Jak to ustawicie? Co tutaj jest na pierwszym planie? Janku, spróbujesz? – Magda oparła się na blacie i zgięła lewą nogę w kolanie.
– Nie wiem, czy na pewno dobrze zrozumiałem. – Bardzo chciałem rozumieć. – Mamy powiedzieć, o czym jest ten tekst?
Magda odpowiedziała delikatnym uśmiechem.
– Tak, od najważniejszych do najmniej ważnych treści. Może pokażę na przykładzie: czytaliśmy Ethical Guidelines for Anthropological Research przygotowany przez Association for Social Anthropology. Mamy tam różne punkty, sugestie, wskazówki, ale co jest najważniejsze? To nie zawsze znajdziemy w treści, czasem musimy wyjść poza niego. Na pierwszym miejscu moglibyśmy postawić na przykład – zgodnie z tytułem – „wskazówki, jak prowadzić badania terenowe”. Czy to jest najważniejsze w tym tekście? Chyba niekoniecznie. A teraz wyjdźmy poza treść. Dlaczego ten kodeks powstał? Dochodziło do różnego rodzaju przekroczeń tego, co ASA uznało za podstawowy korpus etyki badawczej. Pamiętacie problem z Malinowskim? Spędził wiele lat na Trobriandach, opisał całą strukturę społeczną w taki sposób, jakby ten system naprawdę go fascynował. A potem, po jego śmierci, opublikowano Dzienniki. Nazywał w nich Trobriandczyków dzikusami, którymi można tylko gardzić, skarżył się na ich smród, naiwność, prymitywność… To pokazuje rozdźwięk między osobistym wrażeniem badacza a faktycznym efektem jego pracy. Tylko pomyślcie, że jeśli w miejscu Malinowskiego byłby taki antropolog, jak bohaterowie drugiej naszej lektury o Antropologach z karabinem na ramieniu, to mogłoby się skończyć bardzo brutalnie, co najmniej jak w filmie Cannibal Holocaust. Znacie?
– Ja znam. – Podniosłem głowę i intensywnie wpatrywałem się w jej oczy. Nie odwróciła wzroku.
– Polecam tylko tym, którzy mają mocne nerwy. Ale to tylko przykład, który pokazuje, że nie „wskazówki, jak prowadzić badania” stanowią właściwy rdzeń kodeksu ASA, tylko „znaczące przekroczenia etyki badawczej”. Nazwijmy to w skrócie: „wykroczenia”. Bez wykroczeń nie byłoby kodeksu. To jest nasz punkt pierwszy. Drugi trudno przetłumaczyć na język polski, ale po angielsku brzmiałby: integrity. – Zapisała to słowo obok cyfry na tablicy. Marker płynął pod jej gładką ręką. – To rodzaj etycznej postawy, którą ten tekst promuje. Nadal jesteśmy jeszcze poza treścią kodeksu! Następnie musimy zauważyć, że ten kodeks powstał w ramach pewnej organizacji. Nazwijmy to: „instytucjonalizacja”, bo przecież chodzi o pewną instytucję, która dyktuje warunki. „Wskazówki” są dopiero na czwartym miejscu. Rozumiecie? – Zegar tykał z milczącym zaciekawieniem. – To może teraz spróbujesz, Janku? Ten sam proces z tekstem Kaniowskiej Antropolog z karabinem na ramieniu.
– Dobrze. Autorka pokazuje, jak bardzo szkodliwa jest nauka poddana naciskom politycznym. Najważniejsze jest „upolitycznienie”. Na drugim miejscu „instytucjonalizacja nauki”, czyli właśnie integrity, o którym decyduje środowisko naukowe, jak powiedzieliśmy przed chwilą. Na trzecim „wykroczenia”, a na czwartym „wskazówki”, czyli jak zareagować na naciski władz Stanów Zjednoczonych, aby wcielać antropologów do wojska w celu lepszego rozpoznania struktury społecznej Irakijczyków.
– Dokładnie tak. Rozumiecie, dlaczego to jest potrzebne? – Kiwaliśmy głowami. – Potrzebujemy integrity, którą trudno znaleźć w naszej współczesności, czy to w wychowaniu, czy w prawie. Większość czasu spędzamy w pracy na trzy etaty. Byliście kiedyś w japońskiej komorze głębokiego snu?
– Tak, raz, na dwa miesiące. – Bardzo chciałem wyrwać każdą drobinę jej uwagi.
– O, jakie miałeś wrażenia? – Uśmiechnęła się zachęcająco, ale bez serdeczności. Uprzejmy grymas wykrzywiał jej białą cerę.
– Polecam, ale trzeba uważać. Łatwo się przyzwyczaić, a potem trudno wrócić do rzeczywistości. Musiałem iść na terapię. – Tak naprawdę to ciągle jeszcze chodziłem, chyba już na trzecią, ale nie chciałem, żeby Magda myślała o mnie jak o kimś słabszym, gorszym.
– Dokładnie, łatwo się w tym zatracić. Po to jest ten kodeks. Takie same znajdziecie w innych dyscyplinach: psychologia ma swoje Rules of Conduct, chirurdzy wymyślili takie śmieszne zbiory Codes of Curing, bardzo wam polecam. Każdy, kto się do nich nie zastosuje, może stracić pracę, a wiecie, jak trudno jest później znaleźć inną. To wszystko na dziś! Dzięki.
Tak naprawdę to te kodeksy niespecjalnie miały znaczenie. Magda była idealistką, bujała się z Antifą i do końca życia będzie wynajmować pokój w kamienicy, dzielić mieszkanie z dużo młodszymi studentami. Psycholodzy i chirurdzy potrafili się zorganizować w inny sposób. Podobnie zresztą artyści. „Nie każdy może zajmować się sztuką”, jak twierdził Stary, mój mentor z legendarnego teatru pod Zamościem.
– Utwór muzyczny musi być tak brutalny, jak najbardziej ryzykowna transplantacja serca. To zabieg dziki i brutalny, pacjent może umrzeć bez względu na przygotowanie i wykształcenie chirurga. – Drapiący głos Starego ranił moje uszy, chciałem je zatkać, jak zardzewiały odpływ w zlewie. „W przeciwieństwie do oczu, uszu nie można zamknąć” – to chyba Quignard? – Twój pomysł jest dobry, ale to jeszcze nie ten moment, w którym mógłbym na tobie budować. Najpierw zrób balet, a później zobaczymy. Tylko pamiętaj, żeby unikać natrętnej obecności. To jest właściwie główny problem tego spektaklu: ciągle widzimy tancerkę. Niech ona ćwiczy wejścia i zejścia. I niech czasem pokazuje swoją mordę, ładna jest.
Tess Reise, tancerka z „ładną mordą”, miała wrócić za dwie godziny, reszta ćwiczyła od rana ze śpiewaczką Olgą. Kwartet smyczkowy o wdzięcznej nazwie Fxck It All Quartet od piętnastu lat uchodził za jeden z czołowych zespołów grających muzykę nową we Francji. Jego liderem był flegmatyczny wiolonczelista Pierre Montaïgnou, którego spotkałem pięć lat temu na konferencji muzykologów w Tbilisi. Polubiliśmy się przy winie i papierosie i jak tylko napisałem Lebhaft, to ściągnąłem go do Polski. Strasznie narzekał na pieniądze i generalnie żalił się na wszystko: nie lubił deszczu, słońca, ludzi i miasta, a wsi jeszcze bardziej. Pozostali bretońscy muzycy – Jeannette Roïx, Fez Taylor i szczupła altowiolistka Melissa Nevue – nie mówili po angielsku.
Zaprosiłem Magdę przez telefon, ale nie odpisała. Może to lepiej, byłoby mi wstyd. Wolałem pokazać jej ten spektakl później, jak już zdezynfekuję go smakową wódką Soplica, po której łatwo się zgrzać na wiejskich potańcówkach, a potem zapalić papierosa na zimnym powietrzu i z marszu wziąć tygodniowe zwolnienie w pracy. „Trzy krople gówna w fabryce”, jak kiedyś powiedział Stary. Ludzie są częściej chorzy niż zdrowi, zwłaszcza jeśli piją.
„Podłoga baletowa Lux Light wykonana z PCV, z dodatkiem włókna szklanego, twarda, można na niej tańczyć z obu stron. Jest wykładziną uniwersalną. Nadaje się do baletu, hip-hopu, tańca współczesnego i folk. Doskonała na sale baletowe, sceny, estrady, sale taneczne i wiele innych miejsc. Długość rolki standard: 15 metrów lub 20 metrów. Dostępna w czterech kolorach: czarny, szary, ecru, beż. Trudnopalna”. Wezmę czarną.
– Tess, muszę cię przytulić! – Zatańczyła wspaniale. Najlepszy przebieg do tej pory, szkoda, że nie nagrałem.
– Dziękuję. – Jej angielski brzmiał uroczo z silną nutą niemieckiego.
– Właśnie o to chodziło. Punkt, zatrzymanie, miękkie przejście, zatrzymanie i dopiero wtedy ostre przejście, szybka zmiana miejsca. Doskonale. – Zanim zdążyła odpowiedzieć, odwróciłem się do wiolonczelisty. – Pierre, fantastycznie to wyszło. Zaczekaj tylko chwilę, wytrzymaj ten dźwięk, najlepiej bez zmiany smyczkowania, aż Tess przejdzie na tę stronę. Potem zerwij go tak gwałtownie, jakby dach się zawalił, jakbyś chciał uderzyć ją mocno w głowę, od tyłu. Jakbyś się czaił w ciemnym zaułku, a potem wkroczył w światło latarni. Tylko nie wiktoriańsko. Spróbujmy.
Do premiery zostały dwa tygodnie. Pierre szarpnął smyczkiem.
– W ten sposób? Mogę to zrobić jeszcze tak. – Tym razem zagrał delikatniej, bardziej przeszywająco. – Chyba tak będzie ostrzej. Co myślisz?
– Dobrze. Tylko nie przestawaj grać od repetycji, zobacz, tu, w takcie sto trzynastym. Crescendo aż do più forte, potem mezzopiano subito, ostatni dźwięk na fermacie, aż tancerka będzie pod ścianą, wtedy Des–Ges, col legno tratto. Wszystko jasne? – Pan Henio wrzeszczał na rowerzystów na placu. – Widziałem, że zapatrzyłeś się na Tess w tej części i wcale ci się nie dziwię. Tess, to było naprawdę piękne! Teraz spróbujmy zagrać całość. Aż do wejścia Olgi. Olga, gotowa?
Śpiewaczka podniosła się szybko z krzesła i otworzyła partyturę w odpowiednim miejscu.
– Zawsze. – Uśmiechnęła się. Dziwne.
– Zaczynamy. Od tego samego taktu, początek drugiej części. Najpierw Pierre, delikatne wejście, repetycja, jak mówiłem. Kiedy Tess będzie już pod drugą ścianą, nie przerywamy, przećwiczymy wejście Olgi i pojedziemy dalej, aż do końca kantyleny. Próbujemy. Raz, dwa…
Przez uchylone okno wpadł ogromny szerszeń i hałasował nad sceną.
– Dobrze, wspaniale! Olga, na tych słowach: „jestem teraz prawdziwą kobietą” możesz trochę bardziej poszaleć, dodaj westchnięcie, bezdech.
– Rozpacz. – Lubiła czytać mi w myślach.
– Tylko niezbyt dosłowna, żadnej groteski, bez afektu. To musi być intymne, trochę przerysowane, ale niewulgarne. Jeszcze nie w tym miejscu. Uwaga!
Było blisko, ale to jeszcze nie to. Trzeba wygonić szerszenia.
– Świetnie, jeszcze do tego wrócimy, jest dobrze, ale będzie lepiej. Kwartet: świetna robota! Pamiętajcie, ażurowe, delikatne faktury, zostawiamy przestrzeń, po której Tess musi się prześlizgnąć jak ślimak, jak węgorz. Raz zagęszczamy, raz rozrzedzamy. Ciągła pulsacja. Widzieliście Usłyszcie mój krzyk? – Kiwali głowami, zupełnie jak ja na zajęciach Magdy. – Chodzi nam o podobny rodzaj rozpaczy, podobny gest buntu, podobną determinację. Olga, kiedy śpiewasz: „moje ciało wciągane na kół”, zatrzymaj na chwilę cały przebieg, nie wyrzucaj słów od razu. Spróbuj pobawić się zbitkami, na przykład „moje ciało”, rozciągnij sylaby, a potem zaśpiewaj krótko, ostro, namiętnie. Wiesz, co mam na myśli? No. Albo: „moje ciało wciągane”, „wciągane na kół” i tak dalej. Popracuj z tym. Spotkacie się jutro o pierwszej? Nie będę wtedy potrzebny, poćwiczcie sami: Olga i cały kwartet. Dobrze? Pięknie, dziękuję wszystkim za dziś! Jutro próbujemy z Tess o siódmej.
Uważaj, nie przesadź, pamiętasz, jak się skończyło ostatnio. Nie myśl o niej, po premierze się odezwiesz. Trwa czas magiczny, ukradziony. Ona miała tu być.
Wiatr zdmuchiwał popiół z popielniczki. Praca, kolejna próba, światło, przejścia, zmiana strony, nie odpuszczaj. Uśmiechała się. Noc przeszywała nas chłodem i piskiem opadających komarów. Szerszenie krążyły wokół lampy. „Promień bólu tkanki mi zapala”. „Jakie konie wprzęgnięte do stóp”. „Ciągną Dobra trawa prześcieradła”. Pojebane, ale mocne. Muszę być jakiś nienormalny, brać się za Wojaczka? „Powalona już na zawsze na wznak”. Tutaj trzeba coś zmienić.
Ciemność buchnęła z okien strychu i rozlała się po konarach starego drzewa. Niech płonie.
Początek, pierwsza scena – tutaj można jeszcze popracować, niech nie zaczyna na podłodze, zagrajmy przestrzenią. Wejścia i wyjścia. Z ciemności w światło, małymi kroczkami w mrok, dużymi susami w stronę widza, fffff. Jak w II Symfonii Ustwolskiej, ta sama nieuchronność, groza, ciężar, pot. Druga scena pod ścianą. Straszny obraz. Więcej konwulsji, Tess, te gesty przypominające rzygi, więcej drżenia, więcej wytrącania z równowagi.
Trzecia scena. Delikatnie, druga ściana. Zatrzymanie biegu. Straciłaś siły, przegrałaś walkę, ta infekcja zwycięża. Zaczynasz się poddawać. Ślizgasz się po ścianie, tracisz włosy, próbujesz zapomnieć, że dzieją się takie rzeczy. Słuchaj głosu Olgi. Na pierwszym wejściu „moje ciało” przesuwasz się do środka.
Teraz scena baletowa. Spróbuj potańczyć, improwizować, ale w szkolny sposób. Jakbyś ćwiczyła do egzaminu. Boisz się, że nie zdasz. Teraz lekko do tyłu, w stronę Pierre’a. Dobrze, świetnie. Jeszcze raz.
– Świetna robota. Pięć minut przerwy i lecimy z całością do końca.
Piątą scenę trzeba dopracować – ludowe brzmienia, delikatne, ale przerywane uderzeniami col legno tratto. Jak to przeprowadzić? Olga, więcej subtelności! Bez afektu, zaśpiewaj elegancko, technicznie. Po repetycji puść kontrolę, zacznij szaleć. Rozbijaj sylaby, złam głos, nie wpadaj w manierę. Tess, tańczysz zbyt sztywno, więcej luzu. To już końcowy fragment, tutaj możesz wykorzystać podłogę, ale tylko przez moment. Oszalej, ale tak na siedemdziesiąt procent. Dobrze. Tak! To działa.
Teraz do finału. Tess, musisz najpierw ochłonąć, dlatego w tym miejscu – tak, dokładnie wtedy, gdy Pierre wchodzi z melodią – zastygnij na środku, kucnij, złap oddech. Możesz upaść na plecy, jeśli wymyślisz, jak potem ładnie się z tego podnieść. Albo wiesz co, nie podnoś się. Poleż przez chwilę, a kiedy melodia roztrzaska się w tych ostatecznych dysonansach skrzypiec, wtedy zacznij wariować na sto procent. Cały czas na ziemi. Już nie wstajesz. Wpadaj w konwulsje, panikuj. Aż wreszcie na ostatnim „moje ciało” podskocz plecami dwa razy. Tylko na ostatnim! Dokładnie tak. Po tym skul się i oddychaj głęboko, plecami do widza. Pięknie. Olga, teraz wymyślimy, co z tobą. Też oddychaj, usiądź, obejmij rękami kolana. Światło powoli gaśnie.
Sala wypełniała się zaciekawionymi spojrzeniami. Usłyszałem charakterystyczny stukot obcasów na drewnianej podłodze – Magda usiadła w czwartym rzędzie. Była z koleżanką.
– Jan, poznaj Anaïs. – Trochę wypiły. Poczułem zapach czerwonego wina wymieszany z perfumami i mentolowym tytoniem.
*
Teatr jeszcze płonął. Drewniane krokwie znikały w ogniu, który przeżuwał je powoli, odgryzając kolejne drzazgi i włókna podtrzymujące wykwintną scenografię. Płomienie tryskały z okien, pełzały po parkietach, lizały eleganckie balustrady, połykały czerwone obicie foteli. Dym kłębił się na proscenium i uderzał prosto w sufit, krzycząc aż do ostatniego rzędu, a nawet jeszcze wyżej. Wciskał się do garderoby, otulał rzędy kostiumów, zbieranych latami, utkanych przez panią Małgosię w Warszawie, wykupionych z Teatru Osterwy w Lublinie, wypożyczonych wiele lat wcześniej. Korytarze, w których odbywały się schadzki i dyskusje, w których tłukły się kieliszki i ginęły szerszenie, kapała krew, zadzierzgały się znajomości, narastały konflikty – płonęły, dymiły, czerniły się od gorąca, topniały spod tynków. Ściany jeszcze stały prosto, na baczność, zerkając w górę, na sadzę spływającą z sufitu.
Podłoga baletowa wytrzymała najdłużej. Płomienie nie zajęły jej ciemnych zmarszczek, choć taśma, która spajała jej kawałki, zwęgliła się błyskawicznie. Kawałki sceny sterczały znad dymiącego parkietu w tych kilku miejscach, które były specjalnie oznaczone dla Tess. Krzesła, na których jeszcze parę godzin temu siedzieli Pierre i reszta, krzyczały przeraźliwie, zupełnie jak dźwięki Lebhaft, trzaskając w zgodnym, parzystym rytmie. Bezbłędnie.
W płonącym teatrze nie było ludzi. Wszyscy, którzy spali na piętrze, zdążyli uciec, gubiąc laptopy, telefony i notesy z wierszami. Każdy aktor w teatrze alternatywnym pisze wiersze. Po kilku latach wreszcie się zdecyduje, żeby napisać do nich muzykę, nagrać płytę, na którą zbierze pieniądze w internetowej zrzutce, chyba, że teatr akurat spłonie i pogrzebie te marzenia, spopieli kartki, wymaże kontakty. Stary powarkiwał na pracowników, wyzywał ich – jak zwykle – od chujów złamanych i barbarzyńskich kurew. Pan Henio komentował każdy kolejny słup dymu, który wydostawał się przez okno, przypominając wszystkim, jak ugasił pożar stodoły trzydzieści lat temu. Pouczał nawet strażaków. A Olga paliła papierosa. Na tle płomieni wyglądała, jakby miała zaraz się rozpłakać.
– Mogę dołączyć? – Zapaliłem papierosa, nie czekając na odpowiedź. – Widziałaś Magdę i jej koleżankę, Anaïs?
– Nie. – Kłamała. Potrafiłem to rozpoznać. – Może pojechały do miasta po wino. Przecież lubią pić.
Była zazdrosna?
– Nie myślałem, że zobaczę, jak teatr płonie. Gdyby to nie nasz spektakl był ostatnim, który tu powstał, to mógłbym się tym zachwycić.
– Zawsze musisz mówić o pracy? – Miała dość. – Lepiej posiedźmy w ciszy.
Strażacy dzielnie gasili pożar, ale resztki płomieni odbijały się jeszcze w cienkich szkiełkach naszych okularów. Stary uciszył w końcu pana Henia, a przy okazji uderzył otwartą dłonią Michałka Brzezinę, pijanego ogrodnika. Michałek z wrażenia wyrzygał mu obiad prosto na twarz, po czym zgiął się wpół i upadł na brukowaną ścieżkę, ciężko dysząc. Stary wykrzyczał kilka przekleństw, parę w stronę Michałka, jedno do pana Henia i jeszcze trochę w stronę płonącego teatru, strażaków i aktorów. W końcu się zmęczył. Nie mógł wygrzebać z brody resztek obiadów Michałka, więc uciekł do swojego mieszkania, skąd długo jeszcze wygrażał pożarowi środkowym palcem.
Lebhaft to określenie tempa. Oznacza „żywo, energicznie”. Żywe i energiczne ciało poddawane jest systemowemu treningowi: wycie smyczków, przechodzące momentami w melodię popularnej kołysanki, pilnuje granic, poprawności, posłuszeństwa. Tytuł miał być subwersywnym komentarzem do Gwałtu Wojaczka, a jednocześnie określeniem tempa całego, dziesięciominutowego utworu. Napisałem na kwartet i głos, bo kiedyś obiecałem taki utwór Oldze.
Anaïs powiedziała mi później, że drażniły ją słowa. „Ten wiersz nigdy nie powinien był powstać” – szepnęła zza delikatnego uśmiechu. Miała piękne usta, delikatne, trochę twarde, spragnione. Kiedy się złościła, górna warga mocno ściskała dolną, zlewając się w ostrą, suchą pręgę. Studiowała rytmikę, tańczyła z pasji. Od razu zaprzyjaźniła się z Tess, dużo rozmawiały, śmiały się głośno i wirowały w ogrodzie francuskim. Przy mnie zachowywała się inaczej, nie była tak pewna siebie jak zwykle, choć bardzo się starała sprawiać zupełnie inne wrażenie. Do samego końca zgrywała niedostępną, wysoką wieżę, której nic nie poruszy, która będzie stała wiecznie, która przetrwa wszystkie próby. Trzy miesiące później miała zawał.
Olga wyrzuciła niedopałek i wróciła do pokoju, zerkając jeszcze przez okno na tlące się resztki pożaru. Oddalaliśmy się. Jakby ogień zrujnował nie tylko pracę życia Starego, ale też naszą przyjaźń.
– Jeszcze tu jesteś? – Usłyszałem głos Magdy na tle dymiących murów. – Niezła historia z tym pożarem. Wiedzą, co się stało?
– Ktoś zaprószył ogień. – Westchnąłem, patrząc w jej nieskazitelną twarz. Za pogorzeliskiem powoli wstawało słońce.
– Ciekawe kto? Może lepiej nie wiedzieć. Tyle lat spektakli i koncertów, tyle legend. Wszystko przepadło.
– Niekoniecznie. Zostali aktorzy, reżyser też się jeszcze trzyma.
– Tak, aż za dobrze. – Wybuchnęła śmiechem, na tyle przerażającym, że krew popłynęła mi trochę szybciej. Na moment otrzeźwiałem. – Jak myślisz, co się teraz stanie?
– To, co zawsze. Znajdzie nowe pieniądze, odbuduje wszystko, zrobi kolejny spektakl, kolejną ceremonię, znowu przyjedzie prezydent. Staną na nogi, jak zawsze. Kogoś pobije, komuś zagrozi śmiercią zawodową, kogoś wykorzysta i zostawi bez roboty i z konfliktami. Kogoś nazwie pojebem, komuś zrobi dziecko, a potem będzie je nazywał „Krzywooka”. Ktoś go obudzi, ktoś przygotuje mu śniadanie, ktoś doniesie, że będzie impreza w lesie. Z ogniskiem. Na kogoś krzyknie, że kurwy i pedały rozpijają młodzież, ona ma pokazywać swoją mordę, ładna jest, byłem jak koral w morzu, chuje złamane, barbarzyńcy i złodzieje. Dalej będzie chujowo i nikt nie będzie wiedział, skąd on ma pieniądze na czternaście mieszkań i wyjazdy do Nowego Jorku. Nic się nie zmieni, nawet pożar będzie taki sam jak dzisiaj. – Spojrzałem na Magdę pytająco. – Powiedziałem to wszystko na głos?
Szerszenie pożerały ćmy i muchy latające wokół latarni. Miały żer jak nigdy, pożar przegonił mniejsze owady w ich stronę. Niskie pasaże ciężkich skrzydeł zagłuszały delikatną ciszę poranka.
Magda przyglądała mi się chwilę w milczeniu, potem zapaliła mentolowego papierosa, uśmiechnęła się i poszła do siebie. Odchodząc, rzuciła mi zapalniczkę.
– Uważaj, łatwopalne!