Laura i Filon

Ryszard Jasiński

 

Laura i Filon

Mężczyźni – żartobliwie pomyślała Laura, wychodząc z uniwersytetu – przydatni są podczas marcowych gwiazdozbiorów. Latawce zaprzęgną do obłoków, by cieniem nie zasłaniały jeziora. Będę czuwać przy ognisku, łapiąc iskry. Schwytaną iskrę rzucę na wodę. Gdy utonie, przyjdzie mężczyzna, rozbroi się ze spodni.

Śnieg okrył cienką warstewką zielonogórskie dachy. Na zmrożonej trawie widniały ślady kosa. Samochody ślamazarnie jechały w ulicznej mazi, niektóre ślizgały się, na chodniku szare miejsca wyrobione butami.

Dziwny mężczyzna w przeźroczystych slipkach podążał w stronę dworca PKP.

– Omamy mam – szepnęła Laura. – Mam omamy.

 

Wyobraziła sobie, że naga stoi w turkusowej wodzie, porywa ją świetlisty łabędź.

 

Bezwiednie doszła do Biblioteki im. Norwida. Najlepiej – rozmyślała – nie mieć oczekiwań! Najlepiej być pustką pośród pustki. Pełna wątpliwości jestem i chwiejna. To stan umysłu, gdy pali się głowa, uda pożądają płonących rąk mężczyzny, a rozpalone nogi pragną pieszczoty. Wyobraziła sobie, że naga stoi w turkusowej wodzie, porywa ją świetlisty łabędź.

– Ty pani, gdzie jest dworzec PKP? – pytał nieznajomy w przeźroczystych slipkach. – Pani ty, gdzie? Zepsuła mi się głowa…

Laura łobuzersko patrzyła w siwe oczka nieznajomego. Co w nim lirycznego, dziwiła się, w facecie z jedną fioletową skarpetką na nodze, prześwitujących slipach, kroplą potu na nosie?

– Jak mnie pan widzi, skoro zepsuła się głowa?

– Pani ty żartować nie. Odszukałem po tęsknocie kobiety, która nocą do samotnego łóżka iść chce nie.

– Śledził mnie pan, szedł za mną, ot, i prawda.

– Tropił nie, szedł nie. Ty pani mnie śledziła, patrz, w tym betonowym klocku moja kwatera. Proszę, zapraszam…

Jakaż lekkość nóg, gdy idzie się przed mężczyzną, który wygląda jak chłopak dłubiący łódeczkę z kory. Kiedyś próbowała strugać łódeczki, wbiła nóż w palec. Mężczyzna pachniał czterema kwiatami na „r” – rozchodnik, rdest, rukiew, rzęśl. Salon pełen książek na dębowych regałach. Dwa rzędy „Odry”, na ścianach zdjęcia czapli, rybołowa. Fotel, biurko, komputer, monitor, wersalka, kolumny głośnikowe, fotografia łabędzia stojącego w błocie z rozpostartymi skrzydłami.

– Jestem Laura, a ty? – Musnęła palcem podbródek nieznajomego.

– Pani ty, ja bez imienia. Możemy nie mieć imion?

– W takim razie dam ci imię… Filon…

– Pani ty! Proszę, nigdy, nawet myśl nie. Ukarzą mnie zakazem opuszczania bazy, Lauro, proszę, pani ty, zaparz wodę na herbatę z mięty. Pójdę po szarlotkę? Może pączki?

– Z agrestem. Z takim nadzieniem nie kupisz, zwłaszcza teraz w nocy, więc zostań.

– Pani ty, Lauro, głodni my, przed nami mocno dużo trochę robota łóżkowa. – Wyszedł cicho, aby nie budzić sąsiadów.

Rozbrzmiała nostalgiczna melodia The Song of the Sun Mike’a Oldfielda. Skonsternowana Laura siadła na stole, patrzyła na „Odry”. Nie musiała sprawdzać, te same numery miesięcznika prenumerowała mama. Niedawno ciocia zaniosła do antykwariatu, teraz na regale obcego pokoju. „Ha, ha, proszę” – sięgnęła po egzemplarz z zakładką. Z „Odry” wypadła kartka, od razu rozpoznała swe pismo, drobniuteńkie litery licealistki, która w sadzie wśród kwitnących mleczy przygotowywała się do matury.

Zaczęła czytać:

„Złociste jaskry uległy astralnym motylom. Miękki zapach nocy unosił się nad mgłą, nagła burza strąciła olchę do rzeki, z gigantycznej muszli wypełznął obślizgły ślimak, zdjęłam kieckę w zielone kłosy owsa, ślimak sunął wzdłuż mojego płonącego uda…”

Schowała kartkę między strony czasopisma, uśmiechnęła się, kiedyś naiwnie próbowała pisać erotyczny pamiętnik, trochę się uskładało seksualnych opisów… Za dużo przypadków, muszko, pajączek złapał cię do sieci, idź, uciekaj stąd, jak najprędzej. Nagła błyskawica wiosennej burzy. Rozebrała się, weszła do wanny. Szybko zjedli osiem pączków z nadzieniem agrestowym. Bezczelnie patrzyła na nieznajomego, golutki wyszedł z łazienki. Karkołomnie balansowali na poręczy łóżka. On nogę doczepił do koka, ona obracała się wokół ciała z taką szybkością, że miała wrażenie, iż sufit zajął miejsce podłogi, prostokąt okna stał się elipsą drzwi. W zębach trzymała jego ucho, siedział na krześle i wirował dookoła jej brzucha, nie wiedziała, jak to możliwe, lecz była wniebowzięta. W szafie śmigali pomiędzy płaszczami na wieszakach. Nie czuli żadnego ciążenia, związku między częściami ciał, które rozsypały się, lecz były zachwycająco poplątane. Śmiała się, poznała seksualną definicję: erotycznie skręcone ciała kobiety i mężczyzny są studnią, w której narodził się czas, zanim zaistniał kosmos.

Przybież zygzakiem do wyczekującej krwi, wolno, potem coraz gwałtowniej, nie ustawaj, twe ciało niech wgłębia się w moje, niechaj gen wściekle odbija się od genu. Wejdź tu i tam, tam i tu. Wejdź na polu, na obłoku weź, pod wodą, wejdź. Słyszysz, komety zazdroszczą prędkości, z jaką mkniemy od galaktyki do galaktyki. Całuj tu, tu, tu, tu, tu i tu też! Moje szczęście, moje, moje, nasze, zapiszę je w szesnastym chromosomie, gdy już świat dobiegnie do kresu czasu.

– Pani ty, Lauro, gdy już wodę zgasimy naszą żądzą i ogień zamienimy w śnieg, odejdę.

– Nie spodziewałam się niczego innego od picusia. Nic już nie mów, nic, nic, nic. Bierzmy się za robotę, nasz seks to niesyte światło cieknące z otwartych aort. Obejmij mnie, ogarnij ogniem. Ciało moje, głodne, spal ustami. Ręce, ręce, ręce rozsyp pieszczotą. Uda, uda, wrzące, ociosaj dłońmi.

Jeszcze noc, księżyc schodził coraz niżej. Nieznajomy mężczyzna siadł w kącie pokoju.

– Spędźmy ze sobą jeszcze tych parę minut do świtu…

– Parę minut… Niby chwilka, ale mogę zdążyć nie, czekają przy dworcu PKP, muszą naprawić moją głowę.

Uspokajała go, przytulając się, głaszcząc po nosie, skroni.

– Picuś ty! Powąchaj mnie tu, za uchem, i tu, przy pępku, i jeszcze tu, tu, i nawet tu…

 

Nieustannie coraz większa emocjonalna cena, jaką płaci, bezkrytycznie ulegając mężczyznom.

 

Obudziło ją skrzypienie ostrożnie domykanych drzwi, cichutkie kroki na schodach. Odszedł zatem, jak mówił, odchodzą zawsze tak samo, zarzuciła płaszcz na mokre, gołe ciało, wybiegła na chodnik. Sześcioro obojętnych przechodniów, autobus oczywisty w chłodnym poranku. Nieustannie coraz większa cena, jaką płaci, bezkrytycznie ulegając mężczyznom. Jednak to przedziwne upojenie dotykiem ich rąk na brzuchu i we włosach zbyt dużo ma wspólnego z nieważkością. To rozkoszne wrażenie, że się jest termodynamiczną iluzją. Zmysłowe doznanie, które chce się odczuwać wbrew wiedzy, że potem, po powrocie do pustego łóżka, brak sił do życia? Do studiów? Do jedzenia? Do niczego! Autobus przemknął, odsunął ulicę, powróciła cisza.

– Muszę zatrzasnąć za sobą ten życiowy rozdzialik – szepnęła do kosa, który żółtym dziobkiem, ach, ta cudna czerń piór i żółty dziobek!, chwytał piórka, by przygotować gniazdo dla kilku niebieskozielonych jaj upstrzonych brązowo-czerwonymi plameczkami. – Teraz muszę wynieść się w inne miejsce, do innego zegara.

W powietrzu zapach czterech kwiatów na „l”: lepiężnik, lawenda, lobelia, lilia. Tak nieznajomy mężczyzna pachniał, gdy przed wyjściem z pokoju wciągał slipki na cherlawe nogi.

– Wyszedł w przeźroczystych slipkach na ulicę – pisnął kos.

– Będę musiała pójść do terapeuty, bo mam omamy.

Śnieg okrył cieniutko zielonogórskie dachy. Samochody ślamazarnie jechały w ulicznej mazi, niektóre ślizgały się, na chodniku szare miejsca wyrobione butami.

Mężczyźni – żartobliwie pomyślała Laura, wchodząc do Biblioteki Uniwersyteckiej – przydatni są podczas marcowych gwiazdozbiorów.

Surrealistyczny rysunek przedstawiający rozmawiających kobietę i mężcyzznę Mają obnażone sfery erotyczne i powykrzywiane kształty.

Spis treści