Wioletta Grzegorzewska
Kwiaty pani Enri
Jest połowa stycznia 1952 roku. Niebo nad Paryżem wygląda jak przetarta kalka. Za oknem prószy śnieg, przykrywając gzymsy i fryzy eleganckich kamienic przy rue Leclerc. Zapada zmierzch. Helena siada przy stole i, patrząc na usychający w wazonie bukiet mimoz, niechcący potrąca cukierniczkę. Cukier wysypuje się na szydełkowy obrus, który dostała od starej przyjaciółki z Polski.
Wybija szósta, potem siódma. Wskazówki wolno pełzają po kremowej tarczy zegara. Syn miał wrócić na kolację zaraz po swoim wykładzie, ale się spóźnia. Zupa stygnie. Staruszka zakłada sweter i wyciąga z szafy śpiewniki Moniuszki, wszystkie dwanaście zeszytów, które wcisnęła do walizki, kiedy opuszczała Polskę.
– Co to za kwiatek zawsze zielony w każdej zakwita mi wiośnie. Chociaż go złamię choć uszkodzony znowu jak przedtem odrośnie.
Ostatnio śpiewała tę pieśń kilkadziesiąt lat temu. Była wtedy Helenką Szrajber. W Warszawie wróżono jej karierę światowej śpiewaczki i może by nią została, gdyby pewnego popołudnia jej nauczyciel nie przerwał lekcji śpiewu. Zamiast dalej jej przygrywać na starym pianinie z emblematem gryfa firmy Olbrich Glatz, poszedł prosto do jej rodziców i powiedział, że musi zrezygnować. Ponoć po Chanuce przyśnił mu się stary pan Szrajber, czyli dziadek Helenki, i pogroził mu palcem.
Dla ojca wszystko było jasne – żydowskim dziewczynom nie wolno śpiewać. Na próżno go błagała, płakała na głos i próbowała uciec z domu. Ojciec był nieprzejednany. Może nie tylko o ten sen chodziło. Ludzie plotkowali, że żonaty nauczyciel za często spogląda w bławatkowe oczy Heli. Koniec końców, zaraz po siedemnastych urodzinach rodzice posłali po swatkę i wydali ją za cadyka Izraela Berlewiego. Zrozpaczona takim obrotem sprawy, poroniła pierwsze dziecko i choć potem urodziła jeszcze troje, jej bławatkowe oczy przygasły.
Muskając palcem pochyloną gałązkę mimozy, Helena przypomina sobie, jak pięcioletni Henio rysował zwierzęta, które widywał w ogrodzie zoologicznym państwa Żabińskich. Co to były za rysunki! Żyrafy i lwy złożone z różnych figur jak z klocków. Ona pierwsza zauważyła jego talent, ale zanim posłała go na lekcje rysunku, musiała liczyć się ze zdaniem męża, który całe dnie, podskubując pejsy, studiował Torę. Henio najpierw uczył się w chederze, a potem „gojskie profesory” nie chciały go przyjąć na studia. Musiała się nachodzić i sypnąć ciężko zapracowanym groszem. W końcu syn dostał się na przyuczenie do warsztatu przy Szkole Sztuk Pięknych. Trzy lata później przyjęli go na uniwersytet do Antwerpii, gdzie wytrzymał rok, bo nie mógł się zgodzić z dyrektorem uczelni. Długo szwendał się po świecie, aż wylądował w Paryżu.
Po śmierci męża Helena zaczęła towarzyszyć synowi w podróżach. Kiedy wracali do Warszawy, zatrzymywali się w hotelu Rzymskim, skąd mogli szybko nająć powóz. Były prysznice, łazienki, restauracja z tarasem pod szkłem i nawet eleganckie gabinety z fortepianami.
Najbardziej zapadł jej w pamięć ten dzień, kiedy Henio miał pierwszą wystawę w salonie samochodowym przy Wierzbowej i choć Słonimski napisał, w „Wiadomościach Literackich”, że jego obrazy z kołami zębatymi to geszefciarstwo z Zachodu i mechano-bzdura, ona i tak była dumna. Na zdjęciu w gazecie syn wspiera się o automobil: w dopasowanym garniturze, który mu zamówiła u najlepszego krawca na Nalewkach, smukły, wysoki, kruczoczarny. Jakiż on wtedy był przystojny!
Ale, ale jest już ósma wieczór, a Henia wciąż nie ma. Miał zaraz po wykładzie wrócić na kolację. Zaniepokojona Helena zerka na okno, a potem na mimozy i nagle ogarnia ją nieodparta pokusa, żeby je namalować. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Przecież nie umie malować, nigdy się tego nie uczyła. Ale może by tak spróbować? Co jej szkodzi, a nuż się uda, a jak nie, to trudno. W szufladzie ze szpargałami znajduje bury karton do pakowania. Stawia go na sztalugi w pracowni syna i przegryza wargę. Ze wszystkich pędzli wciśniętych do glinianego naczynia wybiera ten najmniejszy. Ale co dalej? Kolory, farby? Nic nie wie. W końcu wybiera kałamarz z atramentem, zanurza w nim pędzel i ręka sama ją prowadzi.
Wybija dziewiąta. Drzwi mieszkania się uchylają. Wchodzi Henio. Widać, że jest na lekkim rauszu, bo nonszalancko rzuca kapelusz na wieszak. Pogwizdując, całuje matkę w policzek i zagląda do swojej pracowni.
– Fiu, fiu, mamusiu, widzę nową pracę? – pyta.
Obraz na sztalugach go nie dziwi, bo studenci często przynoszą mu różne rzeczy do oceny.
Helena uśmiecha się pod nosem, stawiając na stół wazę.
– Aleś mi jeszcze, mamusiu, nie powiedziała – przerywa ciszę Henio, maczając koniuszek bagietki w zupie – kto tu ten obraz przyniósł?
– Ja to nagryzmoliłam.
– Mamusiu, to żart? Przecież ty nigdy nie miałaś pędzla w ręku.
– Nie miałam, prawda, ale latami przyglądałam się, jak pracujesz. – Opowiada mu cały przebieg wieczoru, przepraszając, że ośmieliła się wejść do jego pracowni.
Henio bierze do ręki karton. Przygląda jej się uważnie.
– Dawno czegoś takiego nie widziałem. Metamorfozy roślinne. Starzenie się kwiatów. Nazwiemy to „Wariacjami na temat mimozy”. Toż to jak Van Gogh! I wiesz co? Ty powinnaś dalej malować. Jutro kupię ci przybory w najlepszych gatunkach. – Zamyśla się, zapalając papierosa. – Tylko musimy ci wymyślić jakiś pseudonim. We Francji nie możesz być Heleną Berlewi. To się nie przyjmie.
– Już wiem – woła godzinę później, kiedy Helena, przebrana w koszulę nocną, gasi światło w salonie. – Będziesz się podpisywać na obrazach Hel Enri!
– Enri? – powtarza.
– Tak zwracają się do mnie Francuzi!
– Hel Enri? – powtarza Helena, gdy następnego dnia maluje usychający bukiecik lilii. Zmacerowane płatki przypominają jej o wojnie, ruchu oporu i o tym, że razem z córką została aresztowana i trafiła do hitlerowskiego więzieniu w Tours.
Hel Enri, przedstawia się dwa lata później na otwarciu swojej pierwszej indywidualnej wystawy w Galerii M. Bénézit.
Hel Enri, przeczyta o sobie w nowojorskiej gazecie, to najstarsza malarka, która wzięła pędzel do ręki przed osiemdziesiątką i z nudów zaczęła malować stojące w wazonie mimozy.
Hel Enri, usłyszy, kiedy odbiera medal Legii Honorowej za zasługi artystyczne od prezydenta Francji.