Patrycja Mierzejewska
Kulki
Po trzech dniach namysłu doszłam do wniosku, że ktoś mnie musiał urodzić z litości, innego wyjścia nie ma. Z litości, na ten przykład, dokarmia się czasem kulawe psy. No więc czemu nie, można też było powić takiego dziwoląga jak ja. Zastanawiam się czasem, komu do łba strzeliło takie poświęcenie. Z pewnością nie była to Babka, bo każdy głupi na tym świecie wie, że babki nie rodzą wnuków. Mam pewne podejrzenia, zwłaszcza w stosunku do jednej sąsiadki, która nader często, bo aż trzy razy w roku, częstowała mnie ciastem. Przypadało to na święta i w moje urodziny – skąd niby miałaby wiedzieć, kiedy je obchodzę? Lecz o tej Jadzi z naprzeciwka, ale trochę po skosie, to później.
Z kolei Babka z litości podzieliła się ze mną imieniem – symetrycznym, więc łatwo było ciachnąć. Byłyśmy tak biedne, że nie stać nas było na dwa osobne. A tak ciach i jest. Dwa imiona z tych samych liter, teoretycznie można przeglądać się w sobie jak w lustrze. Ale jak wiadomo, teoria do praktyki ma się jak pięść do oka, to nijak nam to nie wychodziło. Nie byłyśmy ani podobne, ani różne. Nigdy nie udało nam się ustalić, która jest An, a która Na. Pilnowałyśmy obie, żeby nikt się nie dowiedział o ostatecznym dowodzie naszej skrajnej biedy. Kiedy wychodziłyśmy z domu, jedna pożyczała drugiej swoją sylabę i tak oto można było paradować po wsi w pełnym imieniu. Dobrze nam poszło, nabrałyśmy wszystkich.
Problemem bywała niedzielna msza, na którą zawsze musiałyśmy się pofatygować w duecie. Szczęśliwie cała uwaga kościoła skupiała się w pierwszej kolejności na sołtysie, bo jego córka zawsze robiła aferę. Jako dziecko darła się wniebogłosy już przed kazaniem, jako nastolatka nosiła tak krótkie spódnice, że zjadani przez korniki święci odwracali głowy. W drugiej kolejności do skupiania uwagi był ksiądz, bo każdy się bał, że dostanie za coś imienny ochrzan z ambony i później trzeba będzie świecić gałami przed sąsiadami, a w ramach pokuty wyglancować klechową furę. Dzięki temu udawało nam się nie zwracać na siebie uwagi. Bieda i nieszczęścia mają to do siebie, że dla innych są przeźroczyste.
Uwagi nie zwracać udawało mi się zresztą całkiem długo. Babka, dopóki mogła, trzymała mnie w obejściu. Nawet kiedy grzebała w grządkach, a tłuste dżdżownice wiły się w jej palcach jak niedzielny makaron w rosole, kątem oka sprawdzała, czy nie przekraczam zakazanej linii płotu. Brakowało tylko, żeby do szyi przypięła mi łańcuch, ten co został po Burku, którego chuć pognała ostatniej wiosny i nigdy nie wrócił. Kiedy ktoś pytał, czemu nie chodzę nad staw, do innych dzieci, odburkiwała tylko, że jestem opóźniona. Odburkiwała, znaczy była niemiła, bo gdyby ktoś nie wiedział, to Burki jednak szczekają, a nie odburkują.
Tak czy inaczej, dopóki nie przylazł babsztyl z gminnej komisji i nie orzekł, że jednak nie jestem aż tak opóźniona, żeby nie iść do szkoły trzy lata po terminie, dopóty nie znałam niczego poza podwórkiem, drogą do kościoła i sklepu oraz lasu na tyłach gospodarstwa, dokąd trzeba było chodzić zbierać jagody latem, a grzyby jesienią. Babka nie miała wyjścia, chcąc uniknąć pewnych jak amen w pacierzu kłopotów, pierwszego września ubrała mnie w najlepszą bluzkę oraz zaopatrzyła w oręż – miotacz obronny, naładowany słowem „spierdalaj”. Miałam nim ciskać zawsze, gdy próbował się do mnie zbliżyć ktoś oprócz nauczycielki czy księdza. Przez parę dobrych tygodni broń okazała się zupełnie bezużyteczna, bo wsiowe bachory po prostu ignorowały moją obecność. Miały swoje bandy i sojusze, a ja mogłam przypatrywać się wszystkiemu z boku, pierwszy raz widząc, jak to wszystko działa. Kłopoty, jak to z kłopotami bywa, przyszły i tak, tylko odroczone w czasie. I przypadły w udziale nie Babce, a mnie. W okolicach Zaduszek, kiedy trzeba hakać groby jak grządki, okazało się, że podczas przerw mogę zapewnić rozrywkę zdecydowanie tańszą niż lizaki ze sklepu.
Wsiowe bachory nie znały umiaru, przestawały tylko wtedy, gdy w zasięgu wzroku pojawiali się ksiądz lub nauczycielka. Ta druga przynajmniej udawała, że im zabrania takich wybryków. Bąkała pod nosem bzdury, że nie wolno tykać słabszych. Znaczy silniejszych chyba można, ale co to za atrakcja samemu finalnie dostać łomot. Ksiądz nawet nie udawał, że reaguje. Syknął mi kiedyś nad uchem: „dobrze ci tak, szatański pomiocie”. Nie wiedziałam, co to pomiot, ale chyba nic fajnego. Może więc na to wszystko zasłużyłam, skoro szatan miał coś z tym wspólnego. Pytałam później Babki, ale nie chciała mi wyjaśnić, kazała się zamknąć i iść zamiatać podwórko. Szło mi całkiem nieźle – trudno, żeby było inaczej, skoro w domu miałam taki wspaniały przykład.
Babka świetnie zamiatała pod dywan. W sumie to zachowywała się głupio – bo z jednej strony zawzięcie stamtąd wszystko wymiatała, a w miejsce tych kłębków kurzu i drobinek piasku utykała rzeczy, o których nie chciała mówić. Kiedy myślała, że nie patrzę, wypluwała dyskretnie słowa w dłonie, ugniatała z nich kulki i siup pod chodnik. Kulki chyba były turlane na drożdżach, bo z czasem zaczynały wyrastać. Podnosiły dywan, tworząc śmieszne wybrzuszenia. Lubiłam leżeć na brzuchu i patrzeć, jak się wydymają. Im bardziej patrzyłam, tym bardziej się wydymały. Jak rybie brzuchy tamtego lata, co pijany sąsiad spuścił wodę ze stawu i wszystkie karpie pozdychały. Chyba z gorąca tak spuchły, bo nie podejrzewam, że od wodorostów, te raczej nie są ciężkostrawne. Chociaż nie wiem, nigdy nie próbowałam. Trochę mi się chciało płakać, gdy tak patrzyłam na te ryby otwierające bezgłośnie pyski w błaganiu o ratunek. Ale jak wiemy, dzieci i ryby głosu nie mają, więc ratunek po prostu nie mógł nadejść. I to niczyja wina.
Od gorąca puchną zresztą różne rzeczy, nie tylko rybie brzuchy i drożdże. Babce, na ten przykład, puchną nogi. Przestaje być widać kostki, a ja muszę zaparzać wtedy pokrzywę, bo stara leży z kopytami do góry i każe się obsługiwać. Przestaje nawet dziabać w ogródku, co się wydarza jeszcze tylko w przypadku burzy. Jęczy do tego tak, jakby na te spuchnięte nogi miała umrzeć jak karpie. Niedoczekanie. Raczej moje niż jej.
W końcu zorientowałam się, że i ja puchnę, ale inaczej niż Babka i ryby. Puchłam niewidocznie, nikt nie był w stanie tego zauważyć. Kiedyś poskarżyłam się starej, że mnie w środku wszystko uwiera. Kazała mi przestać gadać głupoty, stanąć przed lustrem i zobaczyć, że wyglądam tak samo. Chyba miała rację, bo faktycznie nie dostrzegłam żadnej różnicy. A jednak wrażenie nie tylko nie chciało mnie opuścić, ale rosło z miesiąca na miesiąc. Najpierw myślałam, że coś zeżarłam, lecz musiało chodzić o coś innego, bo latanie za chałupę nic nie pomogło. A i tak to jeszcze nie wszystko.
Każdego poranka puchło mi coś w gaciach od piżamy, a co gorsza było to całkiem przyjemne. Wystraszyłam się nie na żarty, bo jak coś jest przyjemne, to zawsze zwiastuje kłopoty. Po trzech dniach namysłu, trzęsąc się ze strachu, postanowiłam jednak udać się z tematem do Babki. Sprawa gaci w naszym domu była od zawsze omijana szerokim łukiem, stara więc dostała furii, kiedy próbowałam zapytać, co mam z tym zrobić. Zlała mnie ścierą i zabroniła dotykać miejsca między nogami, poza wypadkiem cosobotniej kąpieli i wizyt w wychodku. Wprowadziła też nową zasadę – żadnego korzystania ze szkolnej toalety, od teraz mam załatwiać się tylko w domu. Nie wolno kusić losu.
Los jednak został i tak skuszony, bo zakaz Babki spowodował, że któregoś dnia po prostu nie wytrzymałam i posrałam się w gacie. Pani nauczycielka wysłała mnie do domu, a następnego dnia zaczęła lekcje od tego, że nie wolno tak robić. Przy okazji dowiedziałam się, że nie mówi się „srać”, że to chamsko i niewskazane publicznie. Publicznie to raczej wcale na ten temat, a jak już mus, to mądrze, czyli defekować. Całą drogę powrotną do domu powtarzałam w myślach nowe słówko „defekować”. Znaczy się robić kupę. Tylko w wersji ą, ę – bułkę przez bibułkę. Muszę być teraz kulturalna, bo jadę do wielkiego miasta, zupełnie zapomniałam o tym wspomnieć.
No więc wyjeżdżam. Nie wiem, czy bardziej nie mogę uwierzyć w to ja, czy Babka. Wyjazd załatwiła Jadzia. Mówiłam od początku, że coś jest z Jadzią na rzeczy. Miała wtyki w szkole, jej kuzynka jest sprzątaczką. I tak przy okazji ścierania kurzy i podlewania paprotek biedna kobiecina stała się świadkiem tego, co mnie na tych szkolnych korytarzach spotyka. Nawet było mi jej trochę szkoda, że musiała na to patrzeć. Co sobotę przychodziła pomóc Jadzi w obejściu i chyba zabrakło im w końcu wioskowych tematów bieżących, skoro zaczęły gadać o mnie. Skutek był taki, że Jadzia się przejęła i zaczęła urabiać Babkę.
Babka rzucała się jak wesz na grzebieniu, Jadzia przychodziła trzy dni z rzędu i tłumaczyła jej jakieś różne, zawiłe rzeczy. Nie mogłam za bardzo podsłuchiwać, bo kazały mi wychodzić na podwórko i zamykały szczelnie okno. Słyszałam tylko podniesione głosy i strzępki słów, że to koniecznie, bo jak się dowiedzą, to mnie zabiją. Sztachetą od płotu albo tulipanem. Albo, co gorsza, puszczą chałupę z dymem i starej się też nie upiecze, albo właśnie wręcz odwrotnie. Jak znam Babkę i życie, to zadziałał ten drugi argument.
Tak więc postanowione, od września, to jest zaraz po wakacjach i zbieraniu jagód, jadę do internatu. Grzyby ogarnie sobie Babka sama. A w zasadzie – szkoły z internatem, bo o to pierwsze głównie chodzi. Jak już się zaczęłam uczyć, to muszę skończyć, nie ma rady. To szkoła tylko dziewczyńska, więc żadne wsiowe chłopaki nie będą mnie okładać po głowie, co z jednej strony było pocieszające, a z drugiej jednak dziwne. Bo jak to tak, z samymi babami? Z samymi, bo to na dodatek klasztor żeński, znaczy się księży w wersji damskiej. To dopiero jaja, albo właśnie wręcz odwrotnie. No trudno, może się przyzwyczaję.
Babka uznała, że w klasztorze będę tak samo przeźroczysta jak w kościele, więc muszę poradzić sobie z moją jedną sylabą, nie ma takiej opcji, żeby pożyczyła mi własną. Mogę sobie za to wedle uznania przestawiać literki, droga wolna. Specjalnie dla mnie kupiła dwie wyjściowe bluzki od obwoźnego kramarza, o rozmiar większe, żeby starczyły na cały rok. Prosiłam o dwa numery różnicy, bo bałam się, że opuchlizna da o sobie w końcu znać też i zewnętrznie, ale stara stwierdziła, że plotę bzdury i ma nadzieję, że mi zakonnice te banialuki z głowy klęczeniem na grochu wybiją. To trochę durny pomysł, bo groch można zjeść, z kapustą na ten przykład. Może Babce już ze starości zaczyna się mieszać we łbie, kto to wie.
Do miasta odwiozła mnie Jadzia, Babka wykręciła się reumatyzmem, który po prawdzie faktycznie wykręca, ale myślę, że akurat tym razem nic jej w kościach nie łamało, bo pogoda była dobra, ciepło i sucho w powietrzu. Stojąc przy płocie, chciała chyba wykonać jakiś gest w stylu pogłaskania mnie po głowie, ale skończyło się na nerwowym tiku, który przeobraził się w machanie na odchodne. Trochę to było dziwne, tak jechać w autobusie koło Jadzi, która na dodatek przypatrywała mi się uważnie i wyglądała, jakby chciała coś powiedzieć. Może i ona puchła od środka, może to jakaś tajemnicza choroba, na którą chorują wszyscy mieszkańcy naszej wioski, tylko nikt się nie przyznaje i do lekarza nie lata.
Kiedy wysiadłyśmy na rynku, Jadzia obwieściła, że idziemy na lody. O mało nie padłam z wrażenia, bo Babka nigdy nie pozwalała jeść lodów, mimo że wszyscy przez całe lato wcinali je jak opętani. Kiedy siedziałyśmy nad pucharkami, Jadzia obwieściła poważnym tonem, że to najwyższa pora, żeby ktoś ze mną porozmawiał. I żebym się nie gniewała na Babkę, bo ona nie umie. Może by i umiała, ale nie chce, bo ma złe doświadczenia. Ale o tym później. Wydało mi się to dziwne, bo kto to widział rozmawiać z dziećmi. Może w mieście jest inaczej, może tutaj wolno.
Jadzia wiedziała o moim puchnięciu. Nie, nie tym od środka, tego nawet ona nie zauważyła, chociaż taka mądra. Chodziło o moje majtki. Kolejny dowód na to, że mogła mnie urodzić, bo kiedy indziej niby miałaby mnie widzieć bez gaci. Powiedziała, żebym na razie za dużo się nad tym nie zastanawiała. Bo to nic nie da i puchnięcie nie ustąpi. Jak już nie będę w ogóle mogła wytrzymać, to mam iść do toalety i zadziałać instynktownie. Instynkt kojarzył mi się mętnie z Burkiem i chucią, więc wolałam nie dopytywać. Tylko nikomu, jak coś, o tym ani słowa. Co w toalecie, zostaje w toalecie. To akurat była bardzo słuszna uwaga.
Przełożona zakonnic o wszystkim wiedziała i miała pilnować, żeby nikt się mnie nie czepiał. Coś z tym zrobimy, ale dopiero jak przyjdzie pora. Jeszcze nie teraz, bo jest za wcześnie, a jednocześnie już za późno. Jadzia gadała jak potłuczona, a najlepsze miało dopiero nadejść. Brat Babki miał to samo, wyobraźcie sobie. O mało nie spadłam z krzesła. Babka nigdy nie mówiła o bracie, tylko o siostrze, co ją Niemcy zabili podczas wojny. No więc to nie była siostra, tylko brat. I nie Niemcy, tylko swoi, i nie w naszej, a w innej wiosce. Nic nie rozumiałam, mimo tego, że byłam w mieście, jadłam lody i od tych dwóch rzeczy powinnam z automatu zmądrzeć, a przynajmniej dorosnąć.
Jadzia obiecała odwiedzać mnie co czwartą niedzielę i wyjaśniać różne rzeczy. „Nie wszystko na raz, bo ci głowa spuchnie” – tak powiedziała. Miałam już serdecznie dosyć puchnięcia, więc wcale mi się nigdzie nie spieszyło. Pomyślałam, że może tu, daleko od wioski, trochę mi przejdzie.
U zakonnic nie było tak strasznie, jak sobie wyobrażałam. Co prawda Babka miała rację z tym grochem, ale zdarzało się to tylko czasem, gdy ktoś nabroił i cała klasa musiała iść do kaplicy odmawiać różaniec w ramach pokuty. Podobało mi się, że cierpiałyśmy wtedy wszystkie, że Bozia ani nikogo nie wyróżniała, ani nie oszczędzała.
Co piątek, w ramach świętowania Męki Pańskiej na Krzyżu, zaraz po obiedzie, miałyśmy się spowiadać, znaczy wyznawać grzechy. Nie podobało mi się to wcale, bo zdążyłam się już przyzwyczaić do obecności samych kobiet. Pojawianie się spowiednika, znaczy mężczyzny, niechybnie zwiastowało kłopoty. Ten, co przychodził słuchać naszego stękania, był tak stary, że pewnie swoich przewinień już nie pamiętał, więc musiał się karmić naszymi. Ślina kapała mu na ornat, kiedyśmy tak po kolei szeptały mu do ucha.
Zawzięłam się i postanowiłam, że nie będę mówić. Nic a nic. Ani słowa o puchnięciu, ani tym bardziej o instynkcie. To, co mnie uwierało, wypluwałam w dłonie i w drodze do konfesjonału upychałam pod dywan przed ołtarzem. Kiedy czekałam na swoją kolej do spowiedzi, padałam na kolana. Że niby taka żarliwa jestem i najpierw chcę się pomodlić. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo wszystkie uczennice robiły w majty ze strachu, co tym razem mają powiedzieć. Ja miałam wyuczone całe dwa grzechy – zapomniałam odmówić pacierza i nie słuchałam przełożonej. Amen.
Podczas nabożeństw widzę czasem, jak dywan się wydyma. Zerkam wtedy na siostry, czy też to zauważają. Te jednak wpatrują się w księdza jak w jakiś obrazek. Cierpliwie czekam, aż przyjdzie pora i pewnego gorącego dnia kulki dojrzeją. Sfermentują całkiem i wyrosną większe niż drożdżowe baby na Wielkanoc. Wydostaną się spod dywanu, przetoczą przez ołtarz, poprzewracają figury świętych, wyleją wino z kielichów i powybijają szyby w kaplicy. Przedostaną się za mury, wszyscy będą stali jak wryci, kiedy eksplodują prawdą na klasztornym dziedzińcu.