Konfesjonał nie rozgrzesza (fragment powieści)

Elżbieta Kuna-Kwiecińska

Konfesjonał nie rozgrzesza

(fragment powieści)

Jadwiga

Jadwiga zaszła w ciążę, gdy miała szesnaście lat. Oddała się o trzy lata starszemu koledze ze szkoły podstawowej, w którym od zawsze była zakochana i święcie wierzyła, że bliskość ich ciał połączy ich serca. Koleżka nie miał w planach spędzić z nią wspólnego życia, uznając, że pakowanie się w pieluchy to zupełnie nie jego bajka. Dla niego właśnie nadszedł czas używania, a nie tracenia życia, stąd na ojcostwo – jak twierdził – był stanowczo za młody. Zresztą Jadwiga, choć atrakcyjna, nie była w jego typie osobowościowym. Brała wszystko zbyt poważnie, a im bardziej patrzyła na niego maślanymi oczami, tym bardziej on się od niej oddalał.

Felicjan, bo tak brzmiało imię chłopaka, wyrwał Jadwigę na jednorazowy seks, a po orgazmie umył od wszystkiego ręce, nie powiedziawszy nawet przepraszam. Pozostały po nim: nostalgia, pustka, śpiew wróbli za oknem i życiowy bagaż.

Kiedy Jadwiga nie dostawała oczekiwanej miesiączki, a poranne wymioty wyrzucały z gardła nawet jej ulubiony twaróg wiejski z kremową śmietaną, zapukała do sypialni rodzicieli i zakomunikowała, że najprawdopodobniej jest brzemienna.

Bardzo religijni państwo Regina i Remigiusz Mulerscy, stojący zawsze w pierwszych ławkach kościoła podczas mszy świętej, mający bardzo dobre koneksje z duchownymi, zareagowali trzeźwym umysłem: Boże! Boże! Jaki wstyd! Jak mogłaś? Zrujnujesz nas! Puścisz z torbami! Czy ty wiesz, co będą gadać ludzie? Nie możesz mieć dzieciaka! Trzeba to jak najszybciej usunąć… Jadzia szlochała:

– Nie chcę! Chcę urodzić! Chcę być matką!

Zamieszkiwali w liczącej sobie ponad dwa tysiące mieszkańców wiosce Zmierzchowo, w której plotki rozsiewają się jak samosiejka. Ten skandal mógłby przeszkodzić im w interesach handlowych i zepsuć reputację wśród lokalnego społeczeństwa. Mieli przecież własną, bardzo dobrze prosperującą małą rzeźnię i sklepik mięsno-wędliniarski, w którym sprzedawali swoje wyroby. Biznes szedł im nieźle, zważywszy na to, że zjeżdżali się do nich licznie klienci z pobliskich, małych i dużych miejscowości.

We wsi Gniazdkowo, położonej w odległości około stu kilometrów od miejsca, w którym znajdował się ich dom, znaleźli „doświadczoną akuszerkę”. Wiejską babkę w chustce na głowie, w wymiętym fartuchu i śmierdzących okrutnie potem buciorach na cholewkach, która nie posiadała elementarnej wiedzy medycznej. Mulerscy nie liczyli się z konsekwencjami swojej decyzji. Dla ratowania wizerunku ryzykowali tym, że ich córka przez powikłania poaborcyjne może już nigdy nie zostać matką. Ba! Może nawet umrzeć z powodu tych powikłań.

Kiedy przybyli na miejsce, „doktorowa” Kazimiera Jastrzębek wprowadziła ich do jednej z izb służącej jako – jak to nazwała – jej „gabinet kosmetyczny” i nakazała nastolatce położyć się na specjalną, bo z dorobionymi poręczami, metalową pryczę dla pacjentek, zaścieloną białym płótnem. Podmyła dziewczynę mocno ciepłą wodą i w tych niesterylnych warunkach zaproponowała rodzicom trzy sposoby usunięcia płodu. Mulerscy mieli do wyboru: cewnik, patyk okręcony gałganem albo nożyce.

– Więc tak – rzekła kobieta. – Jeśli wybierzecie ten gumowy cewnik ze stalowym drucikiem, to ja go wyparzę we wrzątku, wymoczę w czystej wódce, jodynie i włożę do „dziury” dziewki. Potem zabełtam kilka razy we wnętrzu. To najprawdopodobniej spowoduje obfity krwotok i usunie, co niepotrzebne…

– A ten drugi sposób? – zapytała Mulerska nieco przerażona.

– Jeśli użyję drewna, na który nawinę kawałek szmaty, to… – Jastrzębkowa wyciągnęła z plastikowego wiadra stojącego w rogu pomieszczenia solidny kij. – Włożę ten „sprzęt” do macicy, chwilę go w niej potrzymam. Tak nie dłużej niż dziesięć minut, żeby nie dopuścić do infekcji, a jak wyciągnę – będzie fertig.

– O rany! Aż dziesięć minut? – Mulerski przełknął ślinę i tak się nią zachłysnął, że krztuszenie uniemożliwiło mu przez chwilę prawidłowy oddech.

– Trzecia metoda jest najszybsza. Raz, dwa, trzy i po krzyku. Jak ja to mówię: rym cym cym bum tarara i po zabawie – skwitowała babka.

A że zarówno pani Regina, jak i pan Remigiusz nie mieli pojęcia, które z rozwiązań będzie najskuteczniejsze, kobieta zdecydowała za nich. Wydała rozkaz, żeby rodzice przytrzymali córce mocno ręce. Widząc jednak, że dziewczyna tak bardzo się szarpie, iż nie sposób jest ją poskromić, wyciągnęła ze starej komody tęgie powrozy i poleciła, by skrępować nimi nadgarstki nastolatki poprzez przywiązanie ich do poręczy łóżka. W tym czasie Jastrzębkowa wsadziła pomiędzy nogi panieneczki długie na pół łokcia nożyczki, przebijając – najprawdopodobniej – pęcherz płodowy, co wywołało poronienie. Wyjęła narzędzie z pochwy i powiedziała, zacierając entuzjastycznie dłonie z długimi, zaniedbanymi pazurami:

– Po robocie, po kłopocie. Doktorowa Jastrzębkowa poleca się na przyszłość.

Mulerscy zapłacili babce pokaźną sumkę, ale nie była ona aż tak wygórowana, jakby zabiegu dokonano w profesjonalnym gabinecie lekarskim albo w szpitalu. Ponoć w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie brano dziesięć razy tyle.

Jadzia darła się z bólu wniebogłosy, jakby z niej skórę żywcem zdzierano. Z jej narządów rodnych wyciekała duża ilość wody. Pojawiła się nagle gorączka. Dziewczyna zemdlała z wyczerpania. Potem przeleżała te dolegliwości – zmęczona i opadnięta z sił – ponad miesiąc.

Śmierć Mulerskich

Rodzice Jadwigi odważając się na tak radykalny, popełniony w sposób barbarzyński czyn, doszczętnie zdemolowali jej psychikę. Kobieta nie potrafiła im tego wybaczyć. Dlatego, gdy Mulerscy zaczadzili się we własnym domu, dokładnie w dniu trzydziestych urodzin swojej jedynaczki, Jadwiga niespecjalnie się tym przejęła. Od czterech lat była szczęśliwą mężatką, adorowaną przez wybranka swojego serca niczym bóstwo. Surowi, radykalni, zakochani do cna w swoim biznesie rodzice byli jej do życia zupełnie niepotrzebni. Podczas gdy cała wiocha ubolewała nad ich tragicznym i niespodziewanym odejściem z tego świata, Jadwiga na pogrzebie nie uroniła ani jednej łzy. Obraz nieżyjących kojarzył jej się tylko z krzywdą, jaką jej uczynili. Dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo ich nie kochała. Racjonalnie rozważała, że – z jednej strony – spadła na nich łaska pańska, bo zatruli się na amen tlenkiem węgla, będąc razem, jak przysięga małżeńska każe – aż do śmierci. Wspólnie przeżyli trzydzieści dwa lata. Z drugiej strony – rozważała Jadwiga – mogła to być kara boża za jej krzywdę, niemożność zajścia w ciążę. Z trzeciej zaś strony dostrzegała dobrodziejstwo, jakim stało się wyzwolenie spod jarzma rodzicielskiego, uwolnienie od udawanej przychylności wobec morderców swojej dzieciny, a także przejęcie ich majątku jako jedynej spadkobierczyni po zmarłych. Domu nie zamierzała się pozbywać, za to wielką uciechą był dla niej fakt, że będzie mogła opchnąć interes ze świniami, krowami i drobiem, do obrządku którego nigdy się nie nadawała.

Z racji, że rodzice posiadali hodowlę trzody chlewnej, miała spore nieprzyjemności w szkole. Co prawda interes szedł bardzo dobrze i byli zamożną rodziną. Być może jednak, że ze zwykłej, ludzkiej zazdrości przylgnęły do niej przezwiska – „Świniara”, „Świńska matka”, „Krowia niańka”. Pewnie gdyby wtedy inni wiedzieli,
że jest w ciąży, wywieźliby ją ze wsi na taczce, tak jak Jagnę Borynę, albo rozszarpali na strzępy, a wówczas i tak nie doczekałaby porodu. Czy gdyby jej dziecko pojawiło się jednak na świecie – Jadzia zastanawiała się nad swoim życiem – to czy ona skończyłaby liceum, zdała maturę, poszła na studia i poznała na nich swojego męża, studenta polonistyki? I choć naukę przerwała na trzecim roku, gdyż nie zdała egzaminu poprawkowego, a potem komisu z prawa podatkowego, to i tak dopięła swego. Pracuje w Urzędzie Skarbowym, w biurze. Ma pozycję. Jest kierowniczką w dziale księgowości. Ma pod sobą ludzi, którzy zwracają się do niej per „pani kierowniczko” z zaznaczeniem „pani”, a nie li tylko „kierowniczko”, jak tytułuje się bufetową albo sklepikarkę.

Jako że rodzice bardziej okazywali uczucie swoim krowom niż córce, ona też nie potrafiła kochać. Miała chłodną osobowość. A może potrafiła kochać, tylko nie umiała tego uzewnętrznić? Raz przecież zakochała się na zabój i co z tego wyszło? Kompletna klapa. Facet zagrał na jej uczuciach, ulotnił się, zostawiając ją z kruszyną w brzuchu, a ona przeżyła w związku z tym bolesną traumę. A gdyby wtedy Felicjan chciał się nią zaopiekować? Miał wtedy już dziewiętnaście lat. Był pełnoletni. Jak potoczyłyby się jej losy? Czy opuściłaby rodzinną wiochę, zamieszkała wraz ze swoim wybrankiem i do dziś byliby rodziną? Jak wyglądałoby teraz jej dziecię, mające już czternaście lat. Czy byłby to chłopczyk, czy dziewczynka? Jakie imię nosiłby potomek i czy ona potrafiłaby podołać macierzyństwu, będąc wtedy sama dzieckiem? Czy dziś, tutaj, na pogrzebie swoich rodziców stałaby zamiast ze swoim obecnym małżonkiem Emilianem z tamtym chłopakiem? Jak to się stało, że jej matka i ojciec ulegli zaczadzeniu? Dlaczego akurat tej nocy, kiedy jej i Emiliana nie było w domu, gdyż wybrali się na dwudniową wycieczkę w góry w ramach świętowania jej trzydziestych urodzin? I jak to się stało, że któreś z rodziców odkręciło kurki od kuchenki gazowej i nie zakręciło gazu? Ale jak można gazu nie czuć? Mama i tata musieli być bardzo zmęczeni, zasnęli i już się nie przebudzili. Tylko to też było dziwne. Rodzice byli w kwiecie wieku. Mama miała pięćdziesiąt dwa, tata pięćdziesiąt cztery lata. Nie mieli demencji starczej. Oboje mieli doskonałą pamięć, co Jadwigę często irytowało, zwłaszcza gdy chodziło o przypominanie jej, iż czegoś nie zrobiła. Zresztą, rodziciele zawsze przed ułożeniem się do spania odmawiali modlitwy, co pochłaniało czas. Jadwiga znała to z autopsji. Jak mogli nie poczuć uwalniającej się trucizny? A może zażywali jakieś tabletki nasenne? Ostatnimi czasy narzekali na bezsenność. Wielokrotnie to od nich słyszała. Ta dolegliwość bardzo im doskwierała, gdyż po przemęczeniu wielogodzinną, codzienną pracą zamiast zasypiać nawet na przysłowiowym kamieniu, kręcili się w łóżku, aż jego skrzypienie było słychać w jej i Emiliana sypialni. A gdy ledwo co zasnęli, zaraz wybudzał ich budzik i przypominał, że muszą wstawać do roboty. Tak. Jadwiga doszła do wniosku, że mogło tak być, jak sądzi: zażyli tabletki, nie dokończyli modlitw, nie zdążyli poczuć na dobre uwalniającego się tlenku węgla, usnęli i przepadli.

Anastazja Makiełko – kobieta ze wsi, która ubierała i podmalowywała nieboszczyków – jak zwykle wykonała świetną robotę. Matka i ojciec wyglądali w trumnie przynajmniej dziesięć lat młodziej niż w rzeczywistości. Na szczęście rodzice, choć stosunkowo młodzi, byli zawsze przygotowani na ewentualne odejście z tego świata, więc Jadwiga nie miała problemu z zastanawianiem się, w co ich przywdziać do pochówku. Bielizna, ciuchy, buty były przygotowane na tę ewentualność. Zresztą, to śmieszne, ale mama z tatą zakupiwszy drogie ciuchy do trumny, dbali o to, by im się nie zmieniła figura. Co za absurdalne myślenie! – Jadwiga parsknęła śmiechem. Dbać o to, by nie przytyć, albo nie schudnąć, żeby po śmierci wpasować się idealnie w przygotowane do pochówku szmatki… Debilizm! Moi rodzice zawsze byli nieco stuknięci – pomyślała. Jedynie za co mogę być im wdzięczna, to wychowanie mnie w głębokiej wierze katolickiej. Za nic innego wdzięczna im nie jestem, a mojego straconego maleństwa nigdy, przenigdy im nie podaruję. Leżcie sobie spokojnie w ziemi „zakitrańce”, choć pewnie nie będzie wam ona lekka. Może to straszne, co w tej chwili myślę, ale będę się modlić do wszystkich świętych, żeby was piekło nie pochłonęło. Mam jednak nadzieję, że gdy spotkacie tam po drugiej stronie swoją wnuczkę albo wnuka, to nieźle da wam popalić. Oj! A może lepiej nie! Niech was w ogóle tam nie spotyka! Jeszcze byście mu mogli i tam u góry krzywdę wyrządzić.

Na drugi dzień po pogrzebie Jadwiga poszła normalnie do pracy. Nie wzięła krótkiego urlopu okolicznościowego. I choć wszyscy współpracownicy szczerze jej współczuli, ona odpowiadała z obojętnością: widocznie tak miało być.