Jezioro wspomnień

Grzegorz Pul

Jezioro wspomnień

Jutro popłyniemy daleko,
jeszcze dalej niż te obłoki,
pokłonimy się nowym brzegom,
odkryjemy nowe zatoki
        (Konstanty I. Gałczyński, Kronika olsztyńska)

 

Dla Pacia

 

Na skrzyżowaniu Marek skręcił w prawo. Za pierwszymi zabudowaniami otworzyły się drzwi do Puszczy Augustowskiej. Strzeliste, proste jak tyczki sosny, zdawało się, że czubkami sięgają chmur. Stały jedna obok drugiej, w nieregularnych szeregach. Bardziej niż rośliny przypominały niezliczone hordy barbarzyńców nacierające na mury Rzymu. Światło słońca, rozszczepione na sicie koron, w tysiące świetlistych promieni lizały ściółkę, złożoną z mchów i gęstych krzaków jagód, malując ją w mozaikę blasków i półcieni. Krzaki jałowców, młode świerki, brzozy i kępy leszczyn, chociaż pokaźnych rozmiarów, przy potędze sosen jawiły się niczym grupki krasnoludków przemykających pod nogami olbrzymów.

Jechał i patrzył. Uwielbiał lasy. Gdy był w szkole średniej, a potem podczas studiów, w wakacje deptał po ścieżkach, traktach, przecinkach, a czasami po prostu między drzewami polskich borów i lasów. Znał Puszczę Białowieską, mroczną, dziką, pełną półcieni i wilgoci, rozedrganą bzyczeniem gzów, wielkich, niczym palce niemowlaka i wściekłych jak stado rozdrażnionych szerszeni. Penetrował Puszczę Knyszyńską złożoną z mozaiki drzewostanów sosnowych, świerkowych i mieszanych, upstrzoną niezliczoną ilością źródełek i leśnych ruczajów ukrytych wśród leszczyn i olsz. Złaził Puszczę Romińską, dziką, odludną, wypełnioną majestatycznymi świerkowymi starodrzewami. Zapuszczał się w Bory Tucholskie, ciągnące się kilometrami sosen, posadzonych pod linijkę, pełnych jagód i podgrzybków i niesamowicie nudnych w swojej monotonii. Ale najwięcej czasu spędzał w rodzinnej Puszczy Augustowskiej. Kochał ją najmocniej. Może z racji bliskości, wszak w niej się wychował. A może po prostu dla niego była najpiękniejsza.

Zdeptał te lasy od Lipska na południu po Wigry na północy i od Augustowa na zachodzie po rodzinne Kukle na wschodzie. Znał wszystkie dukty, wszystkie ścieżki. Bez stresu przedzierał się przez bagniska, okrążał liczne, zagubione wśród majestatycznych sosen śródleśne jeziora nazywane sucharami, po kępach turzyc przeskakiwał niczym górska kozica z kamienia na kamień, podążając na sobie tylko znane dzikie plantacje żurawiny. Godzinami na często jeszcze zmrożonej ziemi potrafił leżeć, przykryty suchymi krzakami jagód, czekając na pojawienie się tokującego głuszca. A wczesną wiosną tropił sasanki. Zaznaczał wszystkie stanowiska, stare i nowe na swoim zdezelowanym GPS Germini. Kwiatki rosnące zbyt blisko drogi ukrywał, osłaniając je zwałami wiatrołomów, tak aby przypadkowo przejeżdżający mieszkańcy stolicy nie dostrzegli ich, a potem nie wykopali z myślą o posadzeniu ich w przydomowych ogródkach.

Otworzył okno i jak do samochodu wdarło się pachnące wiosną powietrze, wziął głęboki oddech. Aromaty wpadające do nosa przywołały wspomnienia. Zapach sosen, podkręcony wonią późnowiosennych kwiatów wstrzelił do mózgu pokaźną szprycę endorfiny.

Sześcioletni hyundai i30 przyspieszył. Silnik zaczął pracować jakby rytmiczniej. Można było odnieść wrażenie, że maszynie udzielił się dobry nastrój kierowcy. Droga była pusta. Minął Przewieź, zwalniając do przepisowej prędkości. W wylotach bocznych dróg lubili przyczaić się chłopaki i dziewczyny z suszarkami. Tym razem nikt nie pilnował, czy narwani kierowcy nie mają zbyt ciężkiej nogi. Za miejscowością wyjechał na długą prostą. Odwrócił szybko głowę, aby spojrzeć, co się dzieje na tylnym siedzeniu. Patryk spał. Oplątany pasem, zgięty jakoś nienaturalnie kimał w najlepsze. Oddychał głośno. Wiosenna alergia dawała o sobie znać. Nie widział jego twarzy. Czapka z daszkiem opadła mu na nos. W ręku trzymał nieodłączną komórkę. Obrazy na ekranie migały jak neony przed kasynem w Las Vegas.

Minął Czarną Hańczę, ostro zwalniając na moście.

– Niska woda – wyszeptał.

Za stacją benzynową przyspieszył. Cholernie chciał zapalić, a do leśnego parkingu przed Gibami miał jeszcze kilka kilometrów. Sosny widziane przez boczną szybą zlały się w jedną rozmazaną ścianę. Po chwili zobaczył wjazd. Zjechał z drogi. Nie gasił silnika. Nie chciał, żeby mały się obudził. Uwięziony w pasach kiwał się w rytm swoich oddechów. Telefon leżał na siedzeniu, widocznie wypadł mu z ręki na jakimś wyboju. Na ekranie wielki Troll z młotem rozbijał złote puchary, eksplodujące cyframi zdobytych punktów. Delikatnie otworzył drzwi. Późnomajowe powietrze wibrowało żywicznymi zapachami sosnowego lasu. Zapalił.

Nie chciał sięgać po papierosa od razu po wjeździe pod dom rodziców. Przekroczył trzydzieści pięć lat, a ciągle przed matką mitygował się z paleniem. Miał świadomość idiotyzmu tej sytuacji. Roześmiał się pod nosem, bo jakoś z alkoholem nie było tego problemu. Nad samochodem przeleciał dzięcioł, charakterystycznie furkocząc skrzydłami. Marek wrzucił niedopałek do kubka po kawie, który w kontakcie z cieczą znajdującą się na dnie naczynia zasyczał głośno. Wsiadł do auta i ostro ruszył.

*

– Babcia! – Patryk krzyknął z tylnego siedzenia. Marek usłyszał jeszcze głośne trzaśnięcie drzwi i zobaczył malca rzucającego się w ramiona starszej kobiety. Stała na środku podwórka, przed drewnianym budynkiem starej leśniczówki, jakby wiedziała, że nadjeżdżają. Dom posadowiono na uboczu wsi, wśród wyniosłych sosen, na wysokiej skarpie z widokiem na leżące w dole jezioro. Zimą i wczesną wiosną dojazd do niego utrudniały zwały śniegu i doły wypełnione głęboką burą breją. Latem samochód oplatały chmury piaskowego lakieru, złożonego z mieszaniny niezliczonych drobinek pyłu i kurzu, wzbijanych w powietrze przez opony dudniące na gruntowym dukcie. Tylko w krótkich momentach późnej wiosny i wczesnej jesieni drogę do domu udawało się pokonać bez zbytniego zabrudzenia auta.

Marek poczekał, aż zakończą ceremonię powitania złożoną z niezliczonych uścisków i całusów.

– Cześć – powiedział i musnął mamę ustami delikatnie w policzek. Ta uścisnęła go mocno. Patryk buszował wśród toreb w otwartym bagażniku.

– Jak się trzymasz? – zapytała szeptem.

– Lepiej nie pytaj.

– Odezwała się?

– Mamo, proszę… – zajęczał.

Kobieta odsunęła się na dwa kroki. Poprawiła siwe włosy. Mimo wieku były długie i bujne.

– Domek macie przygotowany – dodała i ruszyła pomóc wnukowi dźwigać wielką torbę.

Chwycił pozostałe bagaże, futerał z wędkami, duży plecak i małą torbę podróżną. Przygnieciony ciężarem sunął wolnym krokiem w stronę chatki ukrytej za budynkiem leśniczówki. Wdrapał się po drewnianych schodach i wszedł przez otwarte na oścież drzwi. Nie przywitał go zatęchły zapach zamkniętych przez wiele dni pomieszczeń. Wnętrze pachniało żywicą i świeżym wiosennym powietrzem. Minął się z mamą i synem w salonie. Młody rozentuzjazmowany pędził na złamanie karku.

– Wietrzyłam domek od dwóch dni – usłyszał od przechodzącej obok rodzicielki. Szła szybko, próbując nie spuścić z wzroku biegnącego wnuka. Chwilę patrzył, jak znikają za budynkiem leśniczówki.

Marek rzucił bagaże na stojącą przed kominkiem sofę. Usiadł i zapalił papierosa. Budowali ten domek z ojcem. Praktycznie sami. Tylko przy montażu stolarki okiennej i dachu pomagał wujek, na co dzień trudniący się budowlanką. Cała reszta była efektem ich wspólnej, dwuosobowej pracy.

Pamiętał, jak pierwszy raz Gośka przeszła przez dębowe drzwi i stanęła na drewnianej podłodze otoczona zapachami skomponowanymi z ostrego żywicznego aromatu doprawionego delikatną, ulotną, ledwo dostrzegalną nutą lakieru. Rozejrzała się wokoło, oczami błyszczącymi radością niespodzianki. Nieporadnie, trzymając się prawą dłonią poręczy, a lewą opierając na pokaźnym brzuchu zaawansowanej ciąży, wspinała się po stromych schodach na górę. Tam wpadła Markowi w ramiona i się rozpłakała. Po szyi płynęły mu jej ciężkie łzy, wsiąkające w kołnierzyk koszuli, a on chłonął zapach włosów, pachnących ezoteryczną mieszanką wiosennych kwiatów. Tamtego dnia tak pachniała miłość.

Zgasił papierosa w wielkiej, kryształowej popielniczce i zabrał się za rozpakowywanie bagaży.

*

Ruszył po stromej skarpie. Wąska piaskowa ścieżka lśniła od wilgoci. Marek ostrożnie stawiał stopy, bo w przeszłości już nieraz w tym miejscu wylądował na czterech literach. Piaskowo-gliniane podłoże po deszczu przypominało bardziej lodowisko niż bezpieczny trakt. Łapiąc się sprężystych pni młodych olsz, dotarł bezpiecznie nad jezioro. Woda lśniła od słonecznych kropli mieszanych lekką falą. Na powierzchni mięsiste liście grążeli podskakiwały w epileptycznych drgawkach spowodowanych ruchami wody. Marek wszedł na zmurszałe deski niedużego pomostu.

– Cześć, ojciec – powiedział do mężczyzny siedzącego w drewnianej łódce.

– Cześć. Łajbę ci szykuję – odpowiedział i zaczął energicznie pracować plastikową wylewką.

– Dobra pogoda – dodał Marek i zapalił papierosa.

– No niezła – rzekł siedzący w łódce mężczyzna. – Ostatnio nieźle brał okoń – dodał. Kilkoma energicznymi ruchami wylał resztkę wody i wyskoczył na pomost. Miał prawie siedemdziesiąt lat, ale po sylwetce nie było tego widać. Trzymał się prosto. Pod koszulą przebijały mięśnie, a brzuch miał płaski niczym dwudziestolatek. Ale zryta zmarszczkami twarz i siwe włosy jednoznacznie świadczyły o jego podeszłym wieku. Uścisnął Markowi dłoń i poklepał po plecach.

– Matka pewnie nie dała ci spokoju pytaniami?

– Nie. Szybko ją zbyłem.

– Płyniesz dziś?

– No pewnie.

– Na górce za kawiarnią od tygodnia bierze okoń i trafia się czasami szczupak.

– To wieczorem trzeba spróbować.

– Daj papierosa.

Marek wyjął paczkę marlboro z kieszeni i wyciągnął ją w stronę ojca. Po chwili palili w milczeniu, patrząc na falującą wodę. Wiatr bujał delikatnie szpalerem rachitycznych trzcin. Perkoz na środku zatoki raz za razem nurkował w poszukiwaniu obiadu. Wisząca nad głowami rybitwa pokrzykiwała, jakby w nadziei na darmowy posiłek. Coś otarło się o nogę Marka. W pierwszym odruchu wzdrygnął się zaskoczony, ale po chwili tarmosił szaroburą kotkę.

– Co stara Rysio? Ciągle poznajesz pana – szeptał do zwierzaka. Ta mruczała z zadowoleniem, prężąc się i kręcąc pod głaszczącymi ją palcami.

– Z dwa miesiące temu myślałem, że już po niej – wtrącił ojciec. – Miała ostre spięcie z lisem i cudem się wylizała.

– Ale żyjesz, ty mój kochany sierściuchu – szeptał Marek do turlającej się po pomoście kotki. Miała dwoje uszu w strzępach i zabliźnione rany na grzbiecie. Prowadził palce po miękkim, ale niemiłosiernie zakurzonym futrze. Zwierzak burczał głośno. Tylko po siwych włosach na mordce i wąsach można było poznać, że jest już starą kotką.

Pamiętał dokładnie dzień, siedemnaście lat temu, kiedy ich drogi się skrzyżowały. Wysiedli z Gośką z autobusu szkolnego i już mieli udać się każdy w stronę swojego domu, kiedy usłyszeli dobiegające zza przystanku rozpaczliwe miauczenie, przypominające bardziej płacz niemowlaka niż krzyk kota. Ruszyli za głosem. Wrzaskun był mały, brudny i koszmarnie głośny.

– Jezu, jaka ty jesteś malutka – szeptała Gośka, trzymając na rękach futrzany kłębuszek. Patrzyła na Marka z taką nadzieją w oczach, że mógł zrobić tylko jedno.

– Zabieram ją do domu – powiedział.

Wtedy pierwszy raz go pocałowała. To chyba dzięki tej malutkiej kotce zostali parą, a później małżeństwem.

*

Wiosła uderzały z głośnym pluskiem o płaską taflę wody, wyrzucając w górę kaskady kropli przypominających drobniutkie diamenty. Płynęli wolno. Marek patrzył na oddalający się brzeg z piaskową skarpą, drewnianym, pokręconym pomostem i odlaną na powierzchni starych desek sylwetkę szaroburego kota. Z każdym ruchem drewnianych piór obraz stawał się coraz mniej wyraźny, szczegóły ginęły, zamazywały się w odległości. W momencie, kiedy brzeg stał się jedną zielonobrązową plamą, podniósł się i ruszył do rufy.

– Odpalimy silnik – powiedział do Patryka.

Młody burknął coś pod nosem. Siedział nabzdyczony na dziobowej ławce w grubej pomarańczowej kamizelce i z wędką spinningową w ręku. Mało brakło, a nie wypłynęliby od pomostu. Syn uparł się, że nie będzie zakładał ratowniczego sprzętu. Rozpoczęła się niepotrzebna sprzeczka, którą dziecko skwitowało krótkimi słowami.

– Mama by mi pozwoliła.

– Ale nie ma tu teraz mamy i masz nałożyć ten zasrany kapok! – Marek odpowiedział, wolno i wyraźnie cedząc każde słowo. Był bliski wybuchu. Na szczęście Patryk dał za wygraną i ciągając nosem, włożył kamizelkę.

Marek załączył najpierw pierwszy bieg, by po chwili płynnie przejść przez dwójkę, trójkę i czwórkę na maksymalny napęd. Elektryczny silnik podłączony pod solidny studwudziestoamperogodzinowy akumulator szarpnął łodzią i zaczął ją energicznie pchać do przodu. Stalowe lustro wody drewniany dziób rozcinał grubą bruzdą, rozrzucając na boki sznyty połamanej płaskiej tafli w kształcie długich promieni opalizujących w słońcu fal.

Kierował się w stronę podwodnej górki, będącej przedłużeniem trzcinowego cypla, schodzącego z piaskowej skarpy daleko w głąb jeziora. Wypłycenie dna, otoczone pojedynczymi łodygami rozłożonych w wodzie rdestów stanowiło świetne miejsce polowań szczupaków i okoni. Łowił tam jego ojciec, a potem od najmłodszych lat on. A teraz wiózł tam syna.

Przy górce dostrzegł kręcące się rybitwy. Drąc dzioby raz za razem, siadały na spokojnej tafli jeziora.

– Patrz! Żeruje okoń!

Mały odwrócił szybko głowę i powiódł wzrokiem za wyciągniętym palcem wskazującym ojca. Ekscytacja związana ze zbliżającym się połowem sprawiła, że całkowicie zapomniał o sprzeczce przy pomoście. Trzymał się małymi dłońmi burty i podskakiwał w miejscu. Nie był w stanie opanować emocji.

– Będą brały? – zapytał podniecony.

– Będą, będą – odpowiedział Marek.

Dopływając, zredukował bieg i ustawił się jakieś dwadzieścia metrów od zaznaczonego roślinnością szczytu górki. Wyłączył silnik i zrzucił kotwicę. Założył Patrykowi czterogramowego spinmada i wręczył mu wędkę. Przynęta była sprawdzona. Malutki ołowiany korpus z wirującym metalowym skrzydełkiem, malowany w okoniowe paski, uzbroił w jedną kotwiczkę. Mały rzucił w stronę podwodnego wyniesienia. Marek patrzył z satysfakcją na jego ruchy. Jak na swój wiek świetnie radził sobie ze spinningiem.

Branie nastąpiło po pierwszym obrocie korbki.

– Mam! – darł się Patryk, holując rybę.

– Ciszej, ciszej – Marek usiłował uspokoić rozentuzjazmowanego dzieciaka. Szybko odłożył swój spinning, rezygnując z łowienia i sięgnął po podbierak. Wędkując we dwóch, robiliby za dużo zamieszania.

Okoń był ładny. Na oko trzydziestocentymetrowy. Marek odczepił szybko rybę i wpuścił ją do siatki. Patryk ponowił rzut. Przynęta wpadła niemal w tym samym miejscy, robiąc na powierzchni spokojnej wody mały gejzer złożony ze strzelających w górę setek drobnych kropli. Marek z podziwem patrzył na ruchy syna.

– Mam! – krzyknął tym razem po trzecim zakręceniu korbką.

Podobny wielkościowo okoń wylądował po krótkiej walce w podbieraku. Młody złowił jeszcze siedem ryb i brania się urwały. Rzucał raz za razem, zwijał przynętę i nic się nie działo. Rybitwy wisiały nad łódką, głośnym skrzeczeniem domagając się chyba dostępu do siatki z okoniami.

– Rzuć bardziej na lewo – powiedział Marek, uważnie obserwując taflę jeziora. Patryk wykonał polecenie i już po drugim zakręceniu kołowrotkiem kij zaczął mocno pulsować.

– Mamm! – wydyszał, przeciągając ostatnią zgłoskę.

To, co walczyło na końcu żyłki, nie było okoniem. Hamulec raz za razem terkotał, oddając linkę, za każdym odejściem ryby. Marek wiedział, że syn holuje ładnego szczupaka. Ryba po kilku odjazdach zaczęła tracić siły i Patryk powoli, ale systematycznie doprowadzał przeciwnika do łódki. W momencie, kiedy szykował się już z podbierakiem, ryba wykonała rozpaczliwą akcję. Szczupak pokazał się w całej okazałości. Gwałtownym ruchem rozbił na drobne kawałeczki zielonkawą taflę i machając energicznie grubym, umięśnionym ogonem wyskoczył nad powierzchnię wody. W powietrzu szarpnął gwałtownie łbem, wyrzucając z uzębionej paszczy małą, kolczastą przynętę. Wolny dał nura, zostawiając po swojej ucieczce odgłos chlupotu, kolistą falę uderzającą kilka razy w burtę i gorzkie niczym piołun uczucie porażki.

Patryk miał łzy w oczach. Zaciskał usta, żeby nie wybuchnąć histerycznym płaczem. Marek podszedł szybko do syna i mocno go przytulił.

– Był zajebisty. Ale dziś miał więcej szczęścia – wyszeptał. – Jeszcze złapiesz niejedną dużą rybę – dodał.

Trwali w tym uścisku dłuższą chwilę. Nagle Patryk oderwał się od ojca.

– Duży był – odpowiedział, a w jego głosie Marek nie dostrzegł smutku, tylko podziw dla przeciwnika, podkręcony euforią wywołaną buzującą jeszcze w żyłach adrenaliną.

*

– Marsz do łazienki! – Marek wydał komendę.

Patryk siedział zlany w jedno ciało z ekranem swojego smartfona i nie reagował na żadne bodźce. Usta miał pofarbowane na fioletowo, a policzki dodatkowo umorusane gęstą, słodką śmietaną. Babcia na kolację zaserwowała wnukowi pierogi z jagodami i z taką ilością cukru, że diabetyk mógłby ją posądzić o próbę morderstwa.

– Ostatni raz powtarzam! Idziesz do łazienki! – Marek mówił wolno i wyraźnie, głosem ostrym jak samurajski miecz.

Patryk zrozumiał, że lepiej nie przeciągać już liny. Odłożył komórkę i burcząc z niezadowolenia pod nosem, pomaszerował do łazienki.

– Tylko dokładnie umyj buzię i wyszoruj zęby! – krzyknął Marek i usłyszał huk zamykanych drzwi.

Marzył już tylko o tym, żeby płożyć syna spać, a samemu przed snem wypić szklankę whisky. Nie znosił pić przy dziecku. Wstał z kanapy i zaciągnął na okna grube, ciemnobordowe zasłony. Słyszał, jak szumi w łazience woda. Na zewnątrz panował mrok, rozświetlany tylko słabą łuną światła, sączącą się przez nieszczelnie zasłonięte okno sypialni rodziców. Palił w milczeniu, wsłuchując się w odgłosy nocy. Wrócił do domu.

– Jestem już w łóżku – usłyszał głos syna.

Wdrapał się po schodach, wszedł do pokoju i usiadł przy łóżku.

– Tato, mogę napisać do mamy?

– Oczywiście.

– To daj swój telefon, bo ten numer, który mam, jest niedobry.

– Proszę.

Marek podał dziecku telefon, a ten zaczął klikać tekst wiadomości.

– Jak wysłać?

– Wejdź w kontakty i zaznacz Gosia.

– OK. Proszę.

Patryk oddał aparat.

– A teraz śpij. Pięknie dziś połowiłeś.

Marek ucałował chłopaka w czoło i ruszył w stronę schodów. Zatrzymał go głos dziecka.

– Tata, wiesz, wcale nie żałuję, że się zerwał.

– Wiem. I jestem z ciebie dumny. Dobranoc.

– Dobranoc – odpowiedział syn, a Marek wychodząc z pokoju, zgasił światło.

Nalał do kryształowej szklanki dwa centymetry bursztynowego płynu. Wypił na raz. Alkohol spłynął do żołądka, zostawiając w ustach lekko gorzki, owocowy posmak. Wyszedł z domku i otworzył auto. Ze schowka wyjął telefon. Przycisnął ikonkę z wiadomościami. Momentalnie pojawił się tekst: Mamo, nałapałem dziś dużych okoni i uciekł mi wielki szczupak. Babcia pytała, co robisz. Jadłem superpierogi. Z tatą jest kozacko. Kocham cię.

Marek odłożył telefon na siedzenie i schował twarz w dłoniach. W czerni nocy tylko stojąca przy samochodzie stara kotka patrzyła, jak targają nim prawie bezdźwięczne spazmy.