Jerzy Giedroyc Norwidem XX wieku

Adam Lizakowski

Jerzy Giedroyc
Norwidem XX wieku

Redaktor opisany przez Magdalenę Grochowską w książce Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu (Warszawa 2014) to Cyprian Kamil Norwid drugiej połowy XX wieku w myśleniu o Polsce. Giedroyc tym się różnił od Norwida, że wierszy ani dramatów nie pisał i tym, że poeta umierał w samotności i zapomnieniu, podczas gdy Redaktor już za życia doświadczył sławy poprzez najróżniejsze formy oddawania mu szacunku, począwszy od medali, dyplomów, honorów. Mimo to – jak pisze autorka książki – doświadczył też rozczarowań i samotności wśród tłumów wielbicieli, w szczególności pod koniec życia, które zbiegło się z odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Norwid nie doczekał się niepodległej Polski, był rozczarowany polskim społeczeństwem, polskimi elitami, które wtedy tworzyła arystokracja wraz z artystami. Jego myślenie o polskości, Polsce, Polakach zdumiewa do dzisiaj, a jego myśli/słowa nadal są cytowane, począwszy od polityków poprzez księży, a na poetach skończywszy. Z kolei Giedroyc rozumiał, jak ważne są wierność samemu sobie i oddanie sprawie, której podjął się zaraz po wojnie. Miał niesamowitą odwagę przeciwstawienia się emigrantom z Londynu, którzy utworzyli polski rząd na uchodźstwie i kontynuowali władzę II Rzeczpospolitej aż do pierwszych legalnych wyborów w roku 1990.

Emigracja nie pozbawiła Redaktora realistycznego spojrzenia na Polskę, ani nostalgia nie oślepiła go. Szybko odizolował się od ludzi, którzy nie mogli pogodzić się z przegraną, cierpiącymi i idealizującymi przeszłość. Zdał sobie sprawę z tego, że emigracja, dla wszystkich emigrantów z każdego zakątka ziemi, to nic innego jak przebywanie ludzi w tym samym kręgu, pocieszanie się nawzajem i wspominanie przeszłości – słowem, zamykanie się w swojej społeczności i przyjęcie sposobu myślenia o Polsce jak emigrant, stawanie się emigrantem.

Norwid chciał, aby Polacy pozbyli się mentalności niewolnika sami, a Redaktor, aby Polacy nie czuli się w ojczyźnie jak w kolonii sowieckiej, w osiemnastej republice, wiążąc swoją wolność z wolnością innych państw pod butem sowieckim.

Londyn, Chicago, Nowy Jork i Paryż różniło spojrzenie na emigrację; toczył się spór o to, kto powinien reprezentować emigrantów rozsianych po całym świecie. Ci, co wyjechali bądź pozostali po wojnie za granicą, tworzyli struktury polskiego państwa, odgradzając się od ojczyzny. Stawiali mur, który miał ich bronić przed krajem, a także odgradzać od kraju. Broń obosieczna, którą należy bardzo ostrożnie się posługiwać.

Redaktor i emigracja

Jaka była emigracja polska po zakończeniu II wojny światowej, jak wyglądała sytuacja Polaków, pokolenia żołnierskiego, które wygrało wojnę, ale przegrało ojczyznę i pozostało poza jej granicami – na Zachodzie? Można się tego dowiedzieć z książki Magdaleny Grochowskiej o najważniejszym emigrancie drugiej połowy XX wieku – Jerzym Giedroyciu.

Jego planem było – jak pisze – „skupić wokół »Kultury« całą lewicową opozycję krajową, wszystkich rewizjonistów”. Mieć ich pod ręką i wykorzystać, gdy nadejdzie taka okazja. Tak on, Redaktor wykorzystywał ludzi do swoich celów i wcale tego się nie wstydził. Na każdego zapoznanego człowieka/literata patrzył jak na przydatne w przyszłości „narzędzie”. Jego interesowała tylko Polska i nią żył.

„»Kultura« nie jest zwolennikiem poglądu, któremu hołduje wielu polityków na emigracji, że im gorzej tym lepiej. »Kultura« opowiada się za – choćby niewielkim – poszerzeniem szczeliny wolności”. Tę „szczelinę wolności” Giedroyc poszerzał przez pięć dekad, był na oczach wielu, był też solą w oku wielu. Materiał dotyczący tak nietypowego i nadzwyczajnego emigranta, jakim był Redaktor (a wraz z nim jego zespół), nie jest łatwo dostępny do omówienia czy opisania, nie tylko dla dziennikarzy, badaczy emigracji polskiej po roku 1939, ale i wszystkich tych, którzy by chcieli czegoś więcej się dowiedzieć o emigracji tamtego okresu.

Redaktor promotor

On – Redaktor słońce. Wokół niego krążyli politycy i pisarze, artyści i „zwykli zjadacze chleba”, którym coś tam w „głowach się kołatało”. Był promotorem wielu twórców, których nazwiska można byłoby wymieniać przez wiele stron. Wystarczy wspomnieć tylko tych najbardziej znanych i uznanych, wśród nich – noblistę Czesława Miłosza.

Kim byłby poeta Miłosz bez redaktora Giedroycia, trudno sobie wyobrazić. Nie potrzeba wielu słów, aby powiedzieć, że poeta na emigracji, i nie tylko na emigracji, bez wydawcy nie istnieje, a jeśli ma się takiego wydawcę jak Redaktor, można mówić o ogromnym szczęściu, tak ogromnym jak Atlantyk. Zresztą sam poeta wielokrotnie mówił i pisał, że gdyby nie możliwość publikowania swojej twórczości po polsku, to piłby whisky do lustra.

Witold Gombrowicz – na swojej drodze życia spotkałem wiele osób, które pisarza poznały osobiście w Argentynie, jedną z nich był Kazimierz Koszyca*, żołnierz generała Andersa. Otóż opowiadał on „niestworzone rzeczy” o Gombrowiczu w Argentynie i jak Polacy go widzieli na co dzień. A widzieli go jako jakiegoś dziwaka, udającego arystokratę, hrabiego, który „groszem nie śmierdział”, który uprawiał filozofię na własny użytek, mamiąc słowami co zamożniejsze Polki, aby zapraszały go do swoich domów i częstowały obiadem. A on w zamian odpłacał się im „rozprawami filozoficznymi”, które bardzo je bawiły, był takim kolorowym ptakiem w ich codziennym szarym życiu. Gombrowicz miał własne poglądy i styl, wielki talent, był niesamowitym obserwatorem i komentatorem życia Polaków. W 1953 roku ukazał się w ramach Biblioteki „Kultury” jego Trans-Atlantyk (wraz ze Ślubem), także w kwietniu tego roku opublikowano pierwszy odcinek jego Dziennika. Gombrowicz wrócił do życia literackiego. Jego twórczość jednak nie spodobała się emigrantom polskim ani w Londynie, ani w Chicago czy Nowym Jorku. No i dobrze – pomyślał sobie – im nie musi się podobać, bo ona jest o zaścianku, w którym oni żyją. Według zaścianka pisarz w sposób kontrowersyjny przedstawił rodaków na emigracji jako kołtunów, wykpił polski patriotyzm i w szyderczy sposób przedstawił jego wartości. Nie ma litości, nie daje szans na światłego Polaka, on szuka swojego ideału Polaka – światowca, liberała, który najpierw jest człowiekiem, dopiero później Polakiem; który musi zabić w sobie Polaka, aby być człowiekiem, a potem Polakiem.

Ci prości żołnierze pochodzący z zacofanych regionów II RP – według niego – nie rozumieli, że nie powinni przywiązywać tyle wagi do polskości, religii, patriotyzmu, bo to niemodne, to kula u nogi, która nie pozwala wyrosnąć skrzydłom, a przede wszystkim to staroświeckie. Redaktor zgadza się z pisarzem, drukuje jego twórczość. Grochowska pisze, że aby zrozumieć, jak myślał i działał Redaktor, trzeba jeść chleb z niejednego pieca, trzeba jeść chleb wypiekany z jednej i drugiej strony barykady, w Paryżu i Londynie.

Dlatego nie ma co się dziwić, że takie rozumienie polskości i Polaków przez Redaktora i jego zespół nie było akceptowane przez rodaków w Londynie i Chicago, i Ameryce. Redaktor tracił pieniądze na promocji pisarza Witolda Gombrowicza, stracił czytelników i zyskał złą sławę wśród Polonii rozsianej po całym świecie. Zresztą nie po raz pierwszy tracił czytelników, z Czesławem Miłoszem była podobna sytuacja. Gdy mu pomógł, czytelnicy odwracali się od niego. Tak było i później w latach przełomowych – w Październiku 1956, gdy Redaktor poparł Gomułkę; tak było w 1968 roku, gdy zaczął zarzucać Kościołowi małe zaangażowanie i przeciwstawiał się jego nagonce na Żydów, sugerując nawet antysemityzm wśród wysoko postawionego polskiego duchowieństwa.

Na okładce książki znajduje się Jerzy Giedoryc, któy trzyma rudego kota w rękach.

Powiedział: Zapewne byłem bardziej wyrozumiały dla ekskomunistów niż dla ludzi takich jak Iwaszkiewicz, którzy komunistami nigdy nie byli, po prostu dlatego, że ekskomuniści byli znacznie ciekawsi. Sceptycznie patrzył na to, co działo się w kraju w 1980 roku, i być może dlatego nie miał pełnego zaufania do „Solidarności” i Lecha Wałęsy z Matką Boską w klapie marynarki. Jednak dobrze wyczuł obrady Okrągłego Stołu, krytykując i negatywnie oceniając ich skutki.

Jeleński niedługo po Sierpniu stwierdzi, że ideologia nacjonalistyczna zmartwychwstała w radykalnym odłamie opozycji. Polsce potrzebny jest Gombrowicz dla zwalczania polskiej gęby patriotycznej, powie w ankiecie „Res Publiki”, rozpisanej pod koniec 1986 roku. Tak było, gdy poparł Kwaśniewskiego, bo zawsze był bardziej wyrozumiały dla ekskomunistów. Miłosz nawet powiedział, że formacja ta przetrwała w PRL-u jak w lodówce.

Redaktor nie kupczył swoimi ideami ani nie szukał sprzymierzeńców wśród tych, co mogliby sypnąć groszem, szkodząc jemu i jego ideom, jaka powinna być Polska i Europa Wschodnia. W swojej postawie był podobny do Norwida. Nie szczędził ciosów wymierzonych w mentalnych niewolników, w tych, dla których myślenie postkolonialne było normą. Giedroyc widział komunizm w Polsce i Europie Środkowej znacznie szerzej niż inni, stąd też fenomen „Solidarności” nie był aż takim fenomenem dla niego jak dla innych. Uważał, że choć położenie geograficzne państw blisko Rosji jest takie, a nie inne, to jednak ich mieszkańcy sami są odpowiedzialni za wyzwolenie się spod panowania i wpływów Rosji. Uważał, że nigdy nie ma takiej niewoli, w której nie można by znaleźć nawet najmniejszej przestrzeni do działań wolnościowych, zawsze znajdzie się garstka ludzi inspirujących do ruchów wyzwoleńczych.

Zakończenie

Grochowska napisała książkę nie tylko o Redaktorze, ale także np. o Gustawie Herlingu-Grudzińskim, Czesławie Miłoszu czy Konstantym Jeleńskim i dobrze się stało. Pisząc o nich, rozświetliła mroki ogromnego kosmosu tym wszystkim, którzy nigdy nie podeszli bliżej „tej jasności”.

Podróż z Grochowską po tych galaktykach nie jest łatwa, bo główny bohater to człowiek – hybryda, połączenie polityka z mecenasem kultury, dyktatora z opiekuńczym ojcem. On sam stał się pomnikiem wystawionym z papieru, myśli, idei, na którego wielu wybitnych polityków chętnie się powołuje.  Był także człowiekiem z krwi i kości, ulepionym z „lepszej gliny”, a ta czyniła z niego człowieka zamkniętego w sobie, człowieka zagadkę, człowieka układankę. Mieszkał w swoim gabinecie, można powiedzieć bunkrze, z którego wydawał rozkazy. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo był niedostępny.

Był zamknięty w sobie jak szwajcarskie skarbce i jedynie jego korespondencja rzuca światło na to, kim tak naprawdę był. Wydawany miesięcznik „Kultura” oraz książki mogą w pewnym stopniu odpowiedzieć, jakim był człowiekiem, co lubił, co szanował, co przeżywał, jakie męczyły go rozterki i dylematy, jakie idee i kierunki polityczne go interesowały. Nawet zaczynając od samego początku, czyli od „Buntu Młodych”, który przekształcił się w „Politykę”, a skończywszy na ostatnim numerze „Kultury” z października 2000 roku, nie będziemy w stanie z całą pewnością stwierdzić, jakim człowiekiem był Wielki Redaktor. Czy był dyktatorem rozkazującym i wymagającym całkowitego podporządkowania się, czy był Redaktorem-słońcem, wokół którego wszystko i wszyscy musieli krążyć, czy też był redaktorem-papieżem nieomylnym, zawsze mającym rację, nawet jeśli jej nie miał. A może był redaktorem-kosmitą, robotem z dalekiej galaktyki pozbawianym ludzkich uczuć tak na co dzień, które tylko „odzywały się w nim, gdy rozgrywały się ludzkie dramaty” raz na jakiś czas. Robot, który napisał około stu tysięcy listów, wydał setki tytułów książek, a przez jego dom, gabinet, życie przemaszerowała armia ludzi.

Klęska czy zwycięstwo?

Czy człowiek, który całe życie walczył o Polskę swoich marzeń, poniósł klęskę? Na to pytanie wprost nikt nie odpowie. Giedroyc zapewne zdawał sobie sprawę z tego, że myślenie polskich elit jest postkolonialne, a tożsamość postkolonialna ukształtowana przez lata niewoli nie będzie łatwa do pozbycia. W Polsce, o którą walczył, siebie nie widział, nawet nie chciał do niej pojechać, choćby ze zwykłej ludzkiej ciekawości zobaczyć, jak wygląda jego miasto Warszawa, ulica, przy której mieszkał, ulice, po których chodził.

I ostatnia samotność, najboleśniejsza: Polska niepodległa, której wizja niosła go przez pół wieku. To, co stało się wielkim osiągnięciem Polski, przyniesie Giedroyciowi poczucie niespełnienia, detronizacji, zmarginalizowania, osobistej klęski.

Redaktor umarł w roku 2000, teraz można nieśmiało zapytać – czy odniósł sukces, czy czegoś nauczył setki, tysiące ludzi, którzy na niego się powoływali i nadal powołują? Wiemy na pewno, pomógł wielu osobom. Jego „Kulturę” czytała garstka ludzi, w najlepszym okresie miesięcznik osiągał nakład 6-7 tysięcy, a średnia przez dekady nie była większa niż 4-5 tysięcy egzemplarzy. W Ameryce, w której mieszka około 10 milionów Polaków lub osób polskiego pochodzenia, znałem tylko 5-8 osób w San Francisco, Kalifornii, o których wiem na pewno, że czytały i prenumerowały jego czasopismo. Byli to poeci, żołnierze generała Andersa: biograf Jan Kowalik, poeta Wiktor Londzin, poeta, fundator nagrody Pen Club w Warszawie Czesław Seifert, profesor, historyk, cichociemny kurier, Lwowiak Jerzy Lerski czy przedwojenny działacz śląski Wilhelm Wolny. Z tymi ludźmi przyjaźniłem się, z nimi o najnowszych numerach pisma rozmawiałem. Po II wojnie światowej oni stracili ojczyznę, swoje miasta – Lwów i Wilno, podobnie jak pokolenie moich rodziców, które straciło swoją małą ojczyznę na rzecz „Ziem Odzyskanych”. Pismo było sprzedawane w księgarni „Slavic Bookstore” u państwa Szwede w Palo Alto przy pięknie brzmiącej ulicy hiszpańskiej El Camino Real. Czytelnikiem i prenumeratorem pisma był też Czesław Miłosz, który żołnierzem nie był, ale bardzo pomógł miesięcznikowi, a i on bardzo pomógł poecie. To Miłosz wysyłał moje wiersze do Redaktora z prośbą o ich publikację. Ślady tych zabiegów można znaleźć w listach pomiędzy tymi dwoma wielkimi Polakami wydanymi w ramach „Archiwum Kultury”.

W polskim milionowym Chicago nikt nie czekał na następny numer „Kultury” i wybitni publicyści miesięcznika byli obojętni prezesom setek organizacji polonijnych. W mieście, w którym mieszkałem przez ćwierć wieku, niestety nie poznałem nikogo, kto by regularnie czytał pismo wydawane pod Paryżem. Był tutaj poeta, uczestnik Powstania Warszawskiego Zbigniew Chałko, był autor Czerwonych maków Feliks Konarski (Ref-Ren), który w latach 60. z Londynu przybył do Chicago… Oni interesowali się tym, o czym jest najnowszy numer „Kultury”. W Autobiografii na cztery ręce Redaktor wspomina polonijną organizację Legion Młodych Polek w Chicago, która ufundowała trzy numery pisma. Wiem, że czasopismo było sprzedawano w księgarni „Polonia” państwa Edwarda i Miry Puacz przy ulicy o indiańskiej nazwie Milwaukee. Z właścicielką księgarni dobrze się znałem, już nie pamiętam, ile zamawiano egzemplarzy „Kultury” dla milionowej Polonii, może 5, 10 albo 20, na pewno więcej nie udało się sprzedać w jednym miesiącu. Księgarnia ta była przedstawicielstwem Instytutu Literackiego na Amerykę i na pewno swoimi „kanałami” rozprowadzała miesięcznik po całym kraju. Pamiętajmy, by nie robić z Giedroycia proroka. Nie znajdziemy u niego odpowiedzi na wszystkie pytania współczesności. „Jego przesłanie nie jest ani dogmatem, ani sztywnym zadaniem matematycznym. Bo świat jest płynny” (s. 573).

Jak pisze Grochowska, Giedroyc nie zaznał koszmaru okupacji, był żołnierzem dziennikarzem i walczył z hitleryzmem, a nie z Niemcami, chciał widzieć Polskę w powojennej Europie wolną od kompleksu ofiary (s. 105/106). Nie stracił własnej autentyczności/indywidualności, zaakceptował nowy stan rzeczy, uciekł od przeciętności szarego emigranta, który z każdym rokiem gorzkniał, stawał się coraz bardziej konserwatywny. Ten konserwatyzm z czasem „jego pisarze” nazwą głupotą, kołtuństwem, zaściankiem, wreszcie stracą sens i wiarę w lepszą przyszłość, poddadzą się. Zarzucanie obcości ludziom z kręgu „Kultury” właściwie nigdy nie ustało. Atakujący nazywali ich Europejczykami, zarzucali im, że czują bardziej europejskość niż polskość, że stracili „czucie polskości”. Domagali się „swojskości”, a nie „obcości”, ich „zacofanie” przekładało się na ideę walki o Polskę, jaką znali, a takiej Polski już nie było.

Świdnica, 14 lutego 2022

Strona książki ze zdjęciami, na których są ludzie.
Strona książki ze zdjęciami, na których są ludzie.

* Kazimierz Koszyca – żołnierz Brygady Strzelców Karpackich Władysława Sikorskiego, uczestnik walk na Pustyni Libijskiej, Tobruku, pod Monte Cassino, w Anconie i Bolonii; odznaczony na Zachodzie Krzyżem Czynu Bojowego Polskich Sił Zbrojnych, a w Polsce – Orderem Oficerskim „Polonia Restituta”; działacz Koła Karpatczyków i Koła Związku Podhalan im. Władysława Orkana w Ameryce Północnej. Autor książki pt. Opowieści o turystach i żołnierzach gen. Władysława Sikorskiego, Brygada Strzelców Karpackich Władysława Sikorskiego (1940-1942), Wydawnictwo Koło Karpatczyków, Chicago 1993.

Spis treści