I żeby to wszystko szlag jasny trafił*

Władysław Edelman

I żeby to wszystko szlag jasny trafił*

Nikt nie znał drogi do Pałacu. Wiedzieliśmy wszakże, że on jest, że góruje nad nami, czuliśmy jego wszechobecną władzę i baliśmy się jej. Tej władzy się baliśmy. I tego gmachu, o którym ludzie mówili, że wielki, że ma tysiąc okien, które dzień i noc świecą jasnym blaskiem, niczym słońce w zenicie i że Pan Hrabia ma ziemi tyle, ile wszyscy pozostali hrabiowie na całym świecie.

Jedynie Kazimierz, który Klucznikiem był u hrabiostwa, znał tę drogę jak własną kieszeń. Biedny on był jak my wszyscy we wsi, ale obnosił się z tą swoją funkcją, jakby panem jakim był, a po prawdzie, to tylko co wieczór robił obchód hrabiowskich włości, sprawdzał, czy wszystko jest w porządku, zamykał rozliczne komórki, stodoły, stajnie, bramy, wierzeje, drzwi i wszystko, co tylko było do zamknięcia, a także czuwał, czy złodziej jakiś nie czyha na jego bogactwa. I odnosił Panu Hrabiemu pęk kluczy, nanizanych jak paciorki różańca na wielkie druciane koło, którym idąc potrząsał i dzwonił, jak nie przymierzając, w kościele na podniesieniu.

Bywało, że któryś z nas, od Cianciary po pijaku wracając, drogę do domu pomylił i tak długo kluczył po polach, po lasach, po sadach, że nie wiedząc jak i kiedy, stanął na wprost Pałacu, onieśmielony jego potęgą. Bywało, że z tego strachu, a bardziej i z tego, że sił w nogach już nie miał, zaległ gdzieś pod drzewem i do rana przespał. Tyle że jak się obudził, to się okazywało, że pod własną chałupą śpi, a Pałacu nie widać, i nie wiadomo, czy to się wszystko nie przyśniło, nie majaczyło po gorzałce.

Najwięcej o Pałacu opowiadał Jasiek, ale temu tym bardziej wierzyć nie można, bo to pijak największy z nas wszystkich. Zaklinał się jednak na ojca, matkę i wszystkich świętych, że czas jakiś temu, trzeźwym będąc, złodzieja złapał, co jabłka w hrabiowskim sadzie kradł. To znaczy złapał i nie złapał jednocześnie, bo złodzieja z workiem widział, a jak tylko w jego stronę poszedł, to złodziej zniknął. Dziwne to było i osobliwe, bo sad już prawie nagi był, i nie miał gdzie się schować. Chodził więc od drzewa do drzewa, obchodził je wokoło, w liście i gałęzie zaglądał, „jesteś tam, jesteś?”, wołał i nic, poza skowronkiem, co nad sadem wysoko wisiał i dzwonił, znaleźć nie mógł.

Mogło też być i tak, że to nie hrabiowski był sad, tylko ten w Boleszycach, w którym ktoś do drzew laski trotylu poprzywiązywał i odpalił. I jak huknęło, to z drzew tylko kikuty zostały, a i Jasiek od tego ogłuchł, we łbie mu się pomieszało i dlatego pewnie głupoty opowiadał. To musiało być tego dnia, kiedy pod nieobecność ojca postanowiłem naszego gniadego osiodłać i przejechać przez wieś z dzidą z leszczynowego kija wystruganą i w ostrogach z drutu. Koń nijak nie chciał mnie słuchać, szedł, jak chciał, jak to koń od wozu, a nie pod jeźdźca. Skończyło się tym, że po kilku nieudanych próbach koń miał boki drutem poranione, ja – pięty, a gniady tego huku z sadu się wystraszył, dęba stanął, zrzucił mnie na ziemię i uciekł w pole.

A złodziej, okazało się, faktycznie był, tylko nie wiadomo, czy ten sam, czy inny, bo go ojciec z Walkiem na polu złapali, jak kartofle kradł.

Narobił on nam, ten złodziej kłopotu, bo to już i po rewolucji, i po wojnie było, i nikt nie wiedział, co jest czyje. I myśleliśmy, żeby go wolno puścić, bo nawet mu dobrze z oczu patrzyło, mówił jak pan jakiś, tłumaczył się, że myślał, że to pole, co do niedawna hrabiowskie było, to teraz jest nasze wspólne, więc że bierze, jak ze swojego.

Ale i pomógł nam on, nie taki z niego zły człowiek był, bo Pietrek akurat list do Hrabiego pisał i dukał, i kleksy robił, a ten, psiajucha, siadł i napisał w trymiga. Tośmy mu wyrozumiałość okazali i wódki nalali, żeby się z nami za rewolucję napił. Wypił, i owszem, a jak mu się już dobrze z głowy kurzyło, to opowiedział, co się w Pałacu działo za czasów jego tam służby. „Bo ja Jakub jestem”, mówił, „znam Hrabiego i Hrabinę, a szczególnie to Hrabiankę dobrze znam”.

Na to się Pietrek rozpłakał i powiedział, że się z nią ożeni, jak dorośnie. Że będzie jej włosy rozczesywał, śniadania jej do łóżka przynosił, i tak się w tej myśli rozpędził, że aż w chorobę popadł i nijak nie mogliśmy mu wytłumaczyć, że te czasy się już skończyły, że teraz to my jesteśmy panami, a Hrabia i cała jego rodzina to nam będą teraz służyć. I że to jest właśnie sprawiedliwość.

Dziwne to nam się zdało, ale pewnie i miał Jakub rację, bo mówił, że Pałac już prawie pusty, że można tam iść i brać, co się chce, choćby i książki, i on tych książek to sobie workami do domu naznosił. Na to Babka, jak do niego z gębą nie skoczy, że on głupi chyba, że książka to jedna tylko ważna, do nabożeństwa, a jak on wie, że tam można brać, to niech idzie i przyniesie nam ze spichlerzy żyta, owsa, chleba i co tylko się da, a książki, to niech se w dupę wsadzi.

Wtem drzwi się z hukiem otworzyły i ludzie jacyś do izby weszli. Starzec ciężką walizę w ręku trzymał, inny makatkę, na której wyszyte było: „Gość w dom, Bóg w dom”, inny jeszcze, po amerykańsku gadający, torby kolorowe miał i prezenty dawał. Tośmy go od razu zapytali, czy w tej Ameryce nie spotkał naszego dziadka, co tam właśnie uciekł po tym, jak karbowemu głowę kosą uciął za to, że babkę w tyłek klepnął. Nic on ani pozostali na temat dziadka nie wiedzieli, a przyszliśmy, mówią, bo nas ten pan, i tu na Bolesia pokazali, zaprosił na czuwanie przy zmarłej Gospodyni.

Porozsiadali się zaraz przy stole i do jadła zabrali, chwaląc, że to wszystko takie dobre, wiejskie. Ten starzec z walizą, na Emeryta wyglądający, to z niej książki sobie powyjmował, usiadł w kąciku i do czytania się zabrał. Pytaliśmy, czy je też z Pałacu ma, ale powiedział, że sobie wszystkie kupił.

Na to odezwały się dwie panienki, chyba Turystki, bo niekompletnie ubrane były, jakby znad jeziora dopiero przyszły, i mówią, że jak pan Emeryt tyle czyta, to z pewnością wie, co jest dobre, co złe, co to jest sprawiedliwość i czy rewolucje są potrzebne, skoro nic z nich nie wynika, poza tym, że kto inny władzę nad pozostałymi ma. Emeryt zamyślił się, rozejrzał się po izbie, spojrzał na zegar z kukułką, potem na Gospodarza i rzekł: „już czas”. Nie wiedzieliśmy zrazu, co to znaczy, lecz kiedy wstał i wyszedł z izby, wszyscyśmy ruszyli za nim. Telewizor tylko w izbie włączony został, w którym pokazywali, jak Boleś konno, w kowbojskim kapeluszu, co go od tego Johna z Ameryki dostał, stado amerykańskich krów przegania.

Rzekł nam starzec, że aby nasze troski i choroby zniknęły, przejść musimy dziewięć mostów. Nikt nie śmiał o nic zapytać, wyszliśmy wszyscy na drogę, jak kto stał, Ojciec wrócił tylko do chałupy po kapelusz, co mnie zdziwiło. „Kapelusz bierzesz, gorąco dziś”, powiedziałem. „A jak Hrabiego spotkamy, to jak się ukłonić?”, zapytał w odpowiedzi. „Może i racja”, odrzekłem. Ojciec zapytał jeszcze, czy Matka idzie z nami, ale odpowiedziałem mu, choć wiedziałem przecież, że nie żyje, że nie, bo musi tej białej kokoszki poszukać, bo się znowu zgubiła.

I poszliśmy. A była to jakby podróż żywych z umarłymi, marsz czasów przeszłych i obecnych, procesja sprawiedliwości i niesprawiedliwości, w której wszystko zmieszane zostało jak w kotle, pod którym nie wiadomo Bóg czy Diabeł pali. Idąc śpiewaliśmy „Kamień na kamieniu, na kamieniu, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień”. Jedni pod nosem mrucząc, inni głośno. Ja jeden chyba tylko nie śpiewałem. No i ojciec.

Ojciec do pierwszego mostu szedł, na uboczu się trzymając, a gdy go przekraczaliśmy, plusk wielki się rozległ, jakby ktoś głaz do rzeki wrzucił. Od tego momentu ojciec zaczął pod nosem coś mamrotać i nieco bardziej wyprostowany szedł. Jak żeśmy drugi most mijali, to tak jak nie wierzę już ani w moc zaklęć, ani w Boga, Anioła, ani w Diabła, to pomyślałem o tej drodze asfaltowej, która zakałą we wsi się stała, bo przez nią nie można furmanką na drugą stronę przejechać, bo nic, tylko auto za autem jedzie, i żaden ciul nie przystanie. „I żeby te wszystkie auta szlag jasny trafił”, zakląłem siarczyście i do wody splunąłem.

Nie każdy mówił głośno, z jaką intencją most kolejny przekracza. Szymek Pietruszka nie mogąc się doczekać przyjazdu braci z miasta, chciał wiedzieć, czy ma grób, który już z Chmielem umówił i zaliczkę dał, na osiem trumien stawiać, czy na sześć. Walek, aby mu odpuszczone zostało, że tylu ludzi zabił, choć po prawdzie, to nie wiedzieliśmy, czy to, co on opowiada o tych zabitych, to prawda, czy nie. Klucznik chciałby się na stare lata nauczyć pisać i żeby zawsze wiedzieć, co Hrabiemu powiedzieć, jak odnosi klucze, kiedy ten zapyta: „i co tam u was, Kazimierzu?”.

Dotarliśmy wreszcie do ostatniego, dziewiątego mostu. Droga wszystkim nam dała w kość, bo słońce stało wysoko na niebie, jakby cały czas z nami szło, jakby nam dopiec chciało za nasze grzechy, przewinienia, za nasze nędzne życie. Pietrek, którego matka jego cały czas na rękach niosła, i sił już nie mając, upadała lub na bałyku szła, ozdrowiał nagle, co wszyscyśmy uznali za cud.

Gdy wracaliśmy do domu, trafił nam się jeszcze jeden most, kamienny, i wszyscy przechodziliśmy go już lekko, bo każdy pozbył się tego, co go dręczyło. Wtedy dopiero dostrzegliśmy, że w sporym oddaleniu od nas ktoś jeszcze szedł, kto jakby chował się, znikał za każdym wzgórzem, że to ktoś, kogo nie było na początku naszej drogi. Starzec kazał zaczekać, aby dowiedzieć się, kto on i dlaczego idzie z nami i nie z nami zarazem. Długo czekaliśmy na niego, widać było, że i on zdrożony strasznie był. A kiedy zrównał się z nami, zobaczyliśmy, że książkę w ręku trzyma, wielką, ciężką, opasłą, oprawną w skórę. Na grzbiecie jej jedno słowo tylko było: „AUTOR”.

 

 


*  Praca znalazła się w ścisłym finale II Konkursu Literackiego organizowanego przez Centrum Kulturalno-Biblioteczne w Gietrzwałdzie, Stowarzyszenie Gmina Pełna Cudów, Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie pt. Na kamieniu kamień. Wokół twórczości Wiesława Myśliwskiego. Tematem były międzypowieściowe spotkania bohaterów książek Wiesława Myśliwskiego.