Gong

Natalia Haczek

Gong

Połączenia nerwowe w dolnej szczęce podduszają się wzajemnie. Mimo zapewnień stomatologów, że wszystko dobrze, jest mi zdecydowanie źle. Obawiam się wypadnięcia dolnego uzębienia. Dodatkowo znowu obudziłam się ze skrętem kiszek lub czegoś innego, co mieści się w jamie brzusznej. Nie mogłam się wyprostować, dopóki lek nie zaczął działać. Te dolegliwości to mój standardowy pakiet startowy zarówno w poniedziałek, jak i w niedzielę. Szkoda, bo zawsze lubiłam poranki. Kojarzą mi się z szansą na odwrócenie biegu zdarzeń, zapomnieniem o porażkach dnia wczorajszego i tak dalej. Moja wola dalszego kreowania rzeczywistości kłóci się z buntem organizmu, który domaga się pojęcia nie mam czego. Może na to trzeba zażyć coś mocniejszego, czego po przeczytaniu ulotki i tak nie będę miała odwagi wziąć.

Uchylam okno, czuję poranny prąd powietrza, nabieram ochoty na wyjazd na Woodstock jak za dawnych czasów, sorry, teraz Pol’and’Rock. Ziemia trzęsie się tam niemiłosiernie przez całą noc. Ten stan rzeczy nijak pasuje do mojego wrażliwego organizmu i zasypiania przed 22.00. Jednak w pogo kondycję mam doskonałą. Wtedy wstępuje we mnie ponadnaturalna energia, osiągam szczyt wigoru. Nic się nie zmieniłam od czasu swojego pierwszego Woodstocku, a było to 10 lat temu. No może mam trochę więcej dolegliwości niewiadomego pochodzenia i absurdalnych zdarzeń na koncie. Niektóre z nich były całkiem niezłe. Najbardziej w życiu przepadam za momentami nie do uwierzenia. Wtedy właśnie wierzę, że jest jeszcze czym się zadziwiać i warto wydobywać swoje ciało z pieleszy na światło dzienne.

Do mojego mieszkania dociera niewiele dźwięków, dzięki czemu jestem w stanie tu funkcjonować bez ciągłych skoków adrenaliny. Tak, bywam strachliwa. Niespodziewane hałasy sprawiają, że dynamicznie podskakuję, zanim zdążę zdemaskować ich tożsamość. Niestety domofon nie jest przystosowany do mojego organizmu i to, co wyczyniam na jego dźwięk, to już cała choreografia. Widząc mnie w akcji, goście pomyśleliby pewnie, że jest to rytuał oczyszczający przestrzeń ze złych mocy na ich przyjście. Co ciekawe przepadam za koncertami, które do cichych nie należą. To chyba kwestia przewidywalności, harmonii dźwiękowej, nie wiem. Zbyt wiele jest we mnie sprzeczności, bym mogła siebie samą rozszyfrować, a co dopiero resztę świata.

Na szczęście ci, którzy najczęściej mnie odwiedzają, nie korzystają z domofonu, chociaż byliby w stanie nacisnąć przycisk dziobami. Wolą jednak lądować prosto na parapecie lub balkonie, który został przez nich okrzyknięty najlepszą toaletą na dzielni. Ile litrów detergentów ja przez was wylałam, moje ukochane gołąbeczki. Na szczęście poza tym, że nie znacie umiaru w defekacji, obdarowujecie mnie pieśniami, które działają raczej relaksacyjnie. Nie muszę chodzić na żadne eventy z gongami i takimi tam, bo wasze śpiewy są mi chlebem powszednim. Zresztą jak tylko widzę zapowiedzi takowych wydarzeń, wyobrażam sobie, jak na drodze eksperymentu uderzam czołem w gong, a potem wyprowadzają mnie na noszach. Żadnego pożytku by ze mnie tam nie było.

Tego poranka musiałam dokupić artykuły podstawowe, toteż ruszyłam na zakupu do pobliskiego marketu. Poza produktami spożywczymi i środkami czystości rzadko kiedy można było nabyć tam cokolwiek innego, jednak tym razem klientów atakował wielki czerwony billboard z napisem „Gongo Relaksongo już za 2 złote uśmiechy”. Czymże były dwa złote uśmiechy? Chodziło o dwie stówy? Pewnie taka metafora czy coś. Myliłam się jednak. Obok pozłacanych gongów, udających te legendarne, znajdowała się fotobudka, w której to należało wykonać dwa ujęcia z twarzą opatrzoną uśmiechem. Akurat kilka dni temu dostałam przypomnienie o konieczności wyrobienia nowego dowodu osobistego, ale ze względu na problemy skórne prokrastynowałam wykonanie fotografii. Świąteczna dieta bogata w tłuszcz kakaowy nie służyła mojej cerze, a kiedy trochę ją podleczyłam i już stałam w przedpokoju gotowa na eskapadę do punktu foto, zaskoczył mnie wygląd szyi. Na skutek stresu spowodowanego zdjęciowym przedsięwzięciem wyskoczyła mi na niej plama przypominająca morze czerwone. Świadomość, że zdjęcie będzie widniało w moim dowodzie przez kolejne dziesięć lat, zmusiła mnie do wycofania się w ostatniej chwili. Teraz natomiast fotobudka kusiła aż nadto. Weszłam więc i zasiadłam na chybotliwym stołeczku. Było to nieco mniej stresujące niż wizyta u fotografa, bo go tam nie było. Na szczęście kotara zakrywała mnie całkowicie, a nie połowicznie jak w moim ulubionym sklepie odzieżowym, co znacznie utrudniało mi robienie zakupów. Razy wiele wchodziłam do przebieralni z całym naręczem odzieży, a potem nie byłam w stanie niczego przymierzyć z powodu niepokornej zasłony. Czułam wówczas, że moja strefa prywatna jest znacząco naruszana. Tym razem nie musiałam się jednak o to martwić. Po pierwsze byłam ubrana, po drugie miejsce to było szczelne. Wyszczerzyłam się więc do obiektywu z przekąsem, wiedząc, że nikt nie zdoła zobaczyć, jak ja się tutaj wydurniam. Liczyłam wówczas na otrzymanie tajemniczego obiektu w kolorze sztucznego złota. Gong mógł okazać się alternatywą dla gołębich pieśni oraz masażu relaksacyjnego, który zamiast zrelaksować prawdopodobnie zestresowałby mnie na wskroś. Po pierwsze dlatego, że musiałabym się rozebrać przed obcym człowiekiem, po drugie byłabym jeszcze intensywnie dotykana. Pod wpływem napięcia potrzaskałyby mi chyba wszystkie mięśnie. Na masażowym łożu zostałaby górka mięsa. W akcie zgonu pisaliby: „zmarła na skutek rozprężenia”. Dziś natomiast dostałam szansę na relaks niepozbawiający mnie życia. Pstryk, pstryk i zdjęcia wypłynęły z maszyny, wpadając wprost w moją dłoń. Grzywka wyszła całkiem nieźle. Jednak spod czupryny zamiast twarzy wyłaniał się złoty gong.

kot(4),2007,olej,płótno,70x100

Spis treści