Joanna Witek-Lipka
Fart
Kostki są miejscowością małą i nieszczególną. Miejscem, jakich w Polsce wiele. Nie pamiętam nawet, gdzie dokładnie leżą, ani kiedy właściwie tam byłam. Przejeżdżałam tamtędy w drodze z zachodu na wschód, czy też z południa na północ i nie planowałam się tam zatrzymywać.
Jechałam i miałam jechać dalej. Paliwa nie brakowało, kanapki cierpliwie czekały w sreberkach na pierwsze oznaki głodu, herbata w termosie trzymała idealną temperaturę. Wszystko wskazywało na nieprzerwaną podróż do celu.
Aż tu nagle, zupełnie niespodziewanie, zachciało mi się sikać. Ale nie tak po prostu. To było uczucie palące i gwałtowne. Pierwsze oznaki zapalenia pęcherza, pomyślałam. Nie był to jednak czas na diagnozy. Należało jak najszybciej zatrzymać auto, znaleźć ustronne miejsce i oddać mocz.
Sprawa była pilna i w tej podbramkowej sytuacji nie liczyłam na żadne dedykowane dla tego typu spraw miejsce, nie liczyłam nawet na las. Potrzebne mi było chociażby jedno drzewo oddalone z każdej strony o 50 metrów od najbliższego zabudowania.
Cóż jednak za pech, że akurat jechałam przez ciąg miejscowości. Jedna za drugą. To się kończy Marynin, za chwilę tabliczka Pokłosy, obok tablicy z przekreślonymi Pokłosami, tablica Górki, za Górkami Dołki i tak bez końca. Żadnej przerwy w zabudowaniach. Ciąg miejscowości. W samym centrum dupy świata, nagle aglomeracja.
Nie wytrzymam, pomyślałam. Muszę wysikać się w jakimś punkcie usługowym. Gdziekolwiek! Byle szybko!
I w tym właśnie momencie minęłam tablicę z napisem Kostki.
Jadę przez tę miejscowość, jadę i nie widzę żadnego miejsca, w którym mogłabym się zatrzymać. Żadnego baru czy kawiarni. O stacji benzynowej tym bardziej nie mogło być tu mowy. Nie było tam nawet żadnego sklepu.
W końcu zza zakrętu wyłonił się szyld „Lotto”. Pod budynkiem kubatury pustaka gigantycznych rozmiarów stoi trzech mężczyzn. Pierwsi ludzie, jakich widzę w tej okolicy. Świetnie, myślę sobie. Nie zważając na nikłe szanse, iż w środku znajdę toaletę, zatrzymuję się gwałtownie i wybiegam z samochodu. Mijam facetów, nie patrząc na nich i pędzę do środka.
Szybko omiatam wzrokiem wnętrze. Normalna kolektura. Lada obudowana jakimś badziewnym pleksi, stojak ze zdrapkami, komputerek, tablica korkowa z przyczepionymi wygrywającymi losami. Po środku tego królestwa siedzi kasjerka. Klasyczna Grażyna z trwałą ondulacją i fioletową płukanką na głowie. Siedzi i patrzy na mnie zdumiona.
– Czy jest tu może jakimś cudem toaleta? – rzuciłam w stronę kasjerki.
Grażyna nawet nie odpowiada. Zupełnie nie zdziwionym palcem wskazuje mi na framugę przewieszoną kolorowym materiałem na sznurku, która znajduje się centralnie obok mnie. Biegnę za tę kotarę i znajduję się w kiblu. No jaja chyba, że zamiast drzwi mają kotarę – myślę. Przecież to jest upokarzające, żeby jakaś obca baba słuchała, jak sikam. Nie mam jednak czasu na takie dylematy. Zsikam się do toalety lub do swoich własnych gaci.
Zaspokajam więc swoją potrzebę fizjologiczną w kolekturze w Kostkach. Od ekspedientki oddziela mnie tylko kotara. Sikam, sikam i przestać nie mogę. Staram się zrobić to jak najszybciej, by zadać kres memu upokorzeniu, ale sikam dalej, a plusk sików w toalecie dźwięcznym echem odbija się po całym kiblu i jak mniemam, również po reszcie budynku. Nagle słyszę, że drzwi kolektury otwierają się i wchodzi tych trzech facetów spod wejścia. Słyszę ich głosy. Oni słyszą, jak sikam.
Czuję, jak policzki mi pąsowieją i robi mi się gorąco ze wstydu. I sikam dalej. Zaczynam zaciskać mięśnie brzucha, żeby jak najszybciej dosikać te siki do końca. Strumień się wzmacnia, mocz odpryskuje od muszli klozetowej, zraszając obrzydliwą bryzą moje nogi zgięte w przykucu na Małysza. Rozglądam się w międzyczasie, czy jest papier i oczywiście nie ma.
W końcu udaje mi się opróżnić pęcherz. Ogarniam się i spuszczam wodę. Dźwięk ten wydaje mi się głośny niczym karetka mijająca na sygnale.
Zastanawiam się, jak zachować się po wyłonieniu zza kotary. Myję ręce w lodowatej wodzie i przychodzi mi na myśl, że zostawię ekspedientce pięć złotych napiwku. To powinno przywrócić mi utraconą w tej kolekturze godność.
Przed wyjściem poprawiam jeszcze włosy, biorę głęboki oddech i odchylam ręką kotarę.
Wszyscy się na mnie patrzą. Trzech typów i kasjerka. Osiem par oczu w moim kierunku. Staram się z największą dystynkcją podejść do lady. Staję między mężczyznami i otwieram portfel. Wyjmuję pięć złotych i kładę na ladę.
– To za uprzejmość – mówię i ręką przesuwam monetę w kierunku kasjerki.
– Na co komu pięć złotych. Pięć milionów by się przydało! – odpowiada Grażyna.
Wlepiam w nią zbity z tropu wzrok.
– Bo u nas w ubiegłym miesiącu padła wygrana – mówi Grażyna.
– Pięć milionów Krzysiek od Mareckich wygrał – mówi jeden z facetów stojących koło mnie i palcem wskazuje przypięty do korkowej tablicy wydruk z totalizatora.
Łypię okiem, a tam faktycznie napisane „WYGRANA 5 000 000 zł”. O proszę, myślę sobie, to się komuś przyfarciło. Patrzę na Grażynę, a ona tylko na to czekała.
– Po zapłaceniu podatku, pewnie z cztery i pół zostało, ale i tak do końca życia ustawiony – mówi natychmiast. Słychać, że sprawę ma przemyślaną i opowiada o tym nie pierwszy raz.
A ona tłumaczy mi dalej.
– Nic byśmy nawet nie wiedzieli, ale z centrali dzwonili, że wygrana padła. Szok to był i niedowierzanie, że u nas w Kostkach takie szczęście zawitało! Tylko telefon odłożyłam i od razu do sklepu poleciałam i krzyczę: „ludzie, kupony sprawdzajcie! Szóstka u nas padła”.
Grażyna cała się trzęsie i tak mi to mówi, jakby znowu w tym sklepie była.
– To ludzie zaczęli sprawdzać. Ja im zwycięskie numery podyktowałam. Po kolei wszyscy sprawdzali, a zaraz potem do swoich domów biegli. Każdy miał nadzieję, że jak nie on, to może kto chociaż z bliskich, pani rozumie, bo u nas wszyscy kupony regularnie kupują. No takie się zamieszanie zrobiło. Ludzie tylko wpadali i wypadali ze sklepu. I tylko co chwila ktoś krzyczał: „to nie u nas”, „kto wygrał, kto wygrał?!”.
Grażyna nagle pochyla się w moją stronę i zupełnie już podekscytowanym szeptem mówi:
– Aż nagle wbiega, rozumie pani, do sklepu ten młody gówniarz od Mareckich, ten rudy Jareczek i krzyczy: „kurwa, ojciec szóstkę trafił!”. No to szok normalnie! Wszyscy patrzą po sobie, tylko jedna Bożenka, kasjerka ze sklepu, rozum zachowała i mu mówi: „a co ty, gówniarzu, przeklinasz, jeszcześ od ziemi nie odrósł, a mi tu będziesz w sklepie przy klientach przeklinał”. Na co ten Jareczek się na nią patrzy i mówi: „a co mi zrobisz?”. No normalnie myślałam, że sama mu po gębie trzasnę, ale nim się zdążyłam zamachnąć, to już szczyl wyleciał ze sklepu i pobiegł do domu.
Grażyna nagle zawiesza głos i przyobleka nostalgiczną minę, a po chwili mówi dalej:
– No a potem to już, wie pani, się sprawy szybko potoczyły. Jak Marecki odebrał wygraną, to normalnie mu odbiło. A to nowy samochód, a to to, a to tamto. Ludzie to normalnie od pieniędzy rozum tracą.
I Grażyna jeszcze bardziej się pochyla i zaczyna do mnie mówić jeszcze cichszym szeptem, tak że się już się musiałam na tej ladzie zupełnie położyć, żeby ją dobrze usłyszeć.
– A pani rozumie, że ten Marecki to teraz już nawet do pracy nie chodzi? Żona jego zresztą tak samo. Wielka mi teraz prezesowa. A szczyl ten ich głupi, Jareczek, to w szkole tak się normalnie popisywać zaczął, że się sam o kłopoty prosi.
I dalej by mi z pewnością Grażyna to wszystko opowiadała, ale nagle otworzyły się drzwi do kolektury i stanął w nich jakiś mężczyzna. Na to trzech facetów, którzy wciąż koło mnie stali, odwraca się i jeden z nich mówi:
– O, cześć Marecki.
Patrzę, a koleś ubrany jest w klapki, jakiś dres, a na głowie czapka z daszkiem z wielkim krokodylem Lacoste. Wchodzi do środka i zbliża się w naszą stronę. W całej kolekturze zapadła cisza i atmosfera zrobiła się w sumie jakaś niezwykła, bo przecież dopiero co słyszałam o nim historię, a stoi przede mną we własnej osobie.
Podchodzi do kasy, a my z Grażyną obie nieco speszone, że go tak obgadywałyśmy, stoimy jak słupy soli, podobnie zresztą jak faceci, którzy nadal tam z nami są. I ten Marecki pyta:
– Dzień dobry! Jak tam leci?
Grażyna coś tam mu odburkuje, że dobrze, dobrze i też go pyta, co u niego słychać. A on na to:
– Stara bida.
A wtedy on na mnie spogląda i pyta:
– A pani to ja nie znam, pani pewnie przejezdna?
– Tak, tak, przejazdem tylko, musiałam się na chwilkę zatrzymać w trasie.
– A no to może w takim razie pozwolę sobie pani zdrapkę sprezentować?
I nie czekając nawet na moją reakcję, zwraca się do Grażyny:
– To poproszę dwie zdrapeczki, takie jakieś fajniejsze może, po dziesięć złotych, co?
Grażyna lekko wybałusza oczy, ale nabija coś na kasę i podaje mu te dwie zdrapki. Marecki bierze je do ręki i wyciąga w moją stronę. Drugą dłonią wskazuje na nie gestem zapraszającym do wybrania sobie jednej z nich.
Sięgam po lewą, ponieważ mam zasadę, żeby zawsze wybierać lewą, chociaż czuję, że ta prawa ma jakąś lepszą energię. Ale nic, mam zasadę i zawsze wybieram lewą.
W tej samej niemal sekundzie Marecki podaje mi tę moją pięciozłotówkę dla Grażyny, która cały czas leżała na ladzie i mówi:
– To piękna pani może pierwsza sobie zdrapie.
Więc zdrapuję. Zdrapka ma jakieś sto pól, trwa to i trwa, ale im bardziej zdrapuję, tym bardziej widzę, że z wygranej nici.
W końcu odsłaniam ostatnie pole i tak, jak przeczuwałam, kupon nadaje się do kosza.
– A to za pozwoleniem, ja teraz może szczęścia spróbuję – mówi Marecki i bierze monetę, którą mi wcześniej wręczył i zaczyna zdrapywać.
Zdrapuje, zdrapuje, patrzę, a tam odsłania mu się wygrana 100 złotych.
Marecki zaczyna się śmiać i mówi:
– No jak się ma farta, to się ma farta! To się chyba trzeba pod jakąś szczęśliwą gwiazdą urodzić.
Faceci, którzy cały czas stoją w sklepie i Grażyna patrzą na tę zdrapkę razem ze mną, szczelnie otaczamy Mareckiego i żadne z nas nie wierzy własnym oczom.
Marecki przesuwa po ladzie zdrapkę w kierunku Grażyny i mówi:
– No to będzie od razu wypłata! Dziś marna stóweczka. – I zaczyna chichotać.
Grażyna widzę, że kipi od środka i szczerze powiem, że kobietę rozumiem, bo facet ewidentnie przesadza. Niemniej jednak Grażka robi swoją robotę, wypłaca facetowi stówę zgodnie z procedurą. Kładzie mu ją na ladzie, a Marecki ją bierze i na mnie jakoś znowu spogląda.
Patrzę na niego, a on patrzy na mnie, aż w końcu mówi:
– Pani się nie martwi, pieniądze szczęścia nie dają.
– A weź pan spieprzaj – odpowiadam i zalewa mnie fala wściekłości. Jednocześnie czuję, że znowu pilnie muszę do toalety, ale omiatam tylko wzrokiem kolekturę, Grażynę i tych facetów, którzy tam wciąż stoją, wychodzę, nie mówiąc nawet „do widzenia” z budynku w kształcie pustaka, wsiadam do samochodu i odjeżdżam.
I jeszcze mi pajac piątaka ukradł – myślę, mijając tablicę wyjazdową z Kostek.