Halina Bohuta-Stąpel
Epizod
Najbliższą istotą dla człowieka staje się drugi człowiek w chwili, kiedy obaj zrzucają z siebie skorupę różniących ich wyznań i poglądów, kiedy obcują z sobą wyłącznie jako istoty o czysto ludzkich słabościach.
Szalom Asz, Mąż z Nazaretu, s. 37.
Nurt Narwi nie jest narowisty, Narew jest leniwa i obojętna na wszystko i na wszystkich. Wlecze się szarą wstęgą między łąkami i nic jej nie obchodzi, co wyprawiają dwunogie istoty tratujące trawę po jej obu brzegach swoimi bosymi stopami. Albo stopami uzbrojonymi w żołnierskie buciory. Albo stopami owiniętymi burą onucą.
Jeszcze podczas pierwszych dni tego lata młodzież wiejska i chmara dzieciaków mąciły nurt rzeki beztroską kąpielą i pluskaniem, za nic mając dochodzące od wschodu pomrukiwania dział i trwającą kolejne lato okupacyjną rzeczywistość. Ale ostatnie wieczory i ranki są inne, cisza przysiada nad brzegiem Narwi jak wiejska szeptucha i zda się zaklinać rzeczywistość. Ale spłoszona umyka jak bezradny wiejski znachor, który widzi, że nie zdoła rozprawić się z tym nawracającym choróbskiem, jakim zawsze była i jakim jest wojna.
Rosjanie przegonili Niemców na zachodni brzeg, a sami rozłożyli się na wschodnim. Obie strony respektują nocną ciszę, a i pobliska wioska też szykuje się do snu, płytkiego snu, nerwowego snu, mąconego troską o jutro.
Lipcowy dzień pachnie zbożem, a noc dławi się spóźnionym jaśminem i wczesną lipą, które także, jak i ta leniwa rzeka, za nic mają okupacyjną rzeczywistość i ich kwietna biel zda się nie dostrzegać bezsensu ludzkich poczynań. A ludzkie poczynania zawierają się w trzasku krótkich rozkazów – nie strzelać, czekać. Z zachodniego brzegu słychać: Jawohl! – a na wschodnim mówią: Tak, toczno.
Ludziska z wioski nie boją się ruskich, bo i mowa ich jakaś taka prawie swoja, choć i na Niemców nie narzekali, bo obyło się bez gwałtów i przemocy, tylko kwatery trzeba było im uszykować, no i zapewnić żarcie. Sońka musiała wyszykować najlepszą w chałupie izbę dla tego ich dowódcy, ale gorzej było z jedzeniem, bo to przednówek, zboże stoi w słońcu i pokornie czeka na sierpniową rzeź, a zapasy zeszłorocznej mąki kończą się, więc jedyne dostępne pożywienie to mleko albo maślanka. Bo taki Niemiec to ani spojrzy na zalewajkę na lebiodzie. Ten dowódca to przysłał najpierw swojego adiutanta, żeby obgadał wszystko, co i jak, choć ten adiutant to ma gębę taką jakąś jakby nie nordycką. Rozsiadł się na ławie i obserwuje krzątaninę obu kobiet.
Sońka do matki:
– Mamu, a gdzie poszewki z bawełny, bo jak te lniane go w dupę pogryzą, to jeszcze nas gotowi rozwalić…
Olga zaciska usta i wyciąga ze skrzyni białą, bawełnianą pościel.
– Na!
Sońka wymienia siano, kuksańcami upycha je równomiernie w brzuszysku siennika.
– A może będzie maślankę jadł? Czort jewo podieri… – ni to pyta, ni to głośno myśli.
– A bo ja wiem? Toż oni chyba nie nauczone kuszat’ takie nasze frykasy! Ale my tak sobie jak i im tylko kartoszki nagotujem, maślanką polejem – ot i wsio! – Olga ledwie tłumi irytację.
– A będzie taki jeden z drugim chciał to jeść? – W głosie Sońki nie brzmi troska, lecz ledwie skrywany strach.
No i wtedy odzywa się ten adiutant.
– Maszlanka i Kartoffeln to topsi, to baldzo, baldzo topsi! Tak jeść, jeść – a potem srać!
Sońka prycha śmiechem, Olga posyła jej grom karcącego spojrzenia, a ten Niemiec o wyglądzie młodego Yeti leci dalej:
– Ja byla ze Szlonsk, verstehen? Ja ze Szlonsk, moja Mutter byla polska!
I do Sońki:
– Ty moja Schwester, a ten Krieg to baldzo, baldzo żle…
Sońka aż poczerwieniała, ma ochotę przywalić mu rondlem w ten kanciasty łeb.
– A nasz sobaka jest twoja „szwester”, szkopie, a nie ja – mruczy pod nosem, ale tak, żeby to tylko Olga usłyszała, a nie ta szkopska małpa.
No a potem Niemcy poszli sobie za rzekę, a przyszli ruskie, a ci to nawet rosół z lebiody jedli i nie narzekali. No, może z tym „poszli” to trochę nie tak – Rosjanie katiuszami przegonili Niemców, ale wioskę wzięli bokiem, chałupy stoją nienaruszone, nawet odłamkami niedraśnięte.
A teraz jedni i drudzy siedzą po obu stronach rzeki już trzeci dzień. Jednych od drugich oddziela tylko sina wstęga Narwi i jak cisza wieczorna zapada, to ruskie słyszą brzęk niemieckich menażek. A kolację dla ruskich przynoszą w nosiółkach wioskowe dzieciaki. Sońka prowadzi ich całą chmarę i tylko palec do ust ściśniętych w ciup przykłada, nakazując ciszę, bo choć Niemcy podczas „gościny” w wiosce nikogo nie skrzywdzili, to jednak to wredne szkopy. A siedzą tak blisko, choć za rzeką, zaledwie na odległość strzału.
Ruskie chłepcą rosół z lebiody, zapijają maślanką. Ot, zakurit’ chocziet sia. Ale nie lzia, ogniki papierosów mogą sprowokować Niemców, choć to wieczór.
Bo tak dla zasady wiadomo, że jeśli ma coś być, to zawsze rano. Bo do ataku to zawsze rano, bo wtedy widoczność lepsza. No i wieczorem, przed porannym atakiem, dowódca zawsze rozdziela po ćwiartce wódki na łebka. Zawsze wieczorem, zawsze po kolacji, jakąkolwiek postną ta kolacja jest.
Sońka zbiera pospiesznie naczynia, bo tego wieczoru wóda idzie w obieg. Cieszą się nią tylko młodziki, co to prochu jeszcze nie wąchali, ci bardziej doświadczeni przez wojnę nalewają ją do musztardówek i piją z ciężkim westchnieniem, atmosfera zaczyna nasiąkać wonią podłego alkoholu, rozlewanego po stakanczikam. I wtedy zza rzeki, z jej zachodniego brzegu, dochodzi do ruskich zawołanie, wykrzyczane z twardym, obcym akcentem:
– Wanka, Wanka, daj zakuryt!
Ruscy już sobie golnęli, Sońka wie, że lepiej jest teraz niepostrzeżenie się ulotnić, ale niemiecka zaczepka skierowana do Rosjan tak ją zaskakuje, że przygarnąwszy do siebie gromadkę dzieci, zatrzymuje się i ciekawie nadstawia ucha.
Szmerek i chichoty poszły po ruskich okopach.
No to teraz kolej na Rosjan.
– Hans, Hans, bitte rauchen!
I tu rechot podchmielonych mężczyzn okopanych na wschodnim brzegu Narwi.
Mija kilka sekund i Sońka z przerażeniem dostrzega lecący w kierunku ruskich stanowisk niewielki przedmiot. Granat! – pierwsze, co jej przychodzi na myśl, więc instynktownie wtula głowę w ramiona i usiłuje objąć ramionami całą gromadkę zaskoczonych dzieciaków.
Ale to nie granat, Rosjanie rozpakowują „przesyłkę” – papierosy. W ładnym pudełku, pachnące, zawinięte w mocny papier, całość dociążona niewielkim polnym kamykiem. Rosjanie owijają papierem garść machorki i wraz z kamykiem przerzucają na zachodni brzeg, a potem śpiewają rzewnie na kilka głosów, zaciągając się „trofiejnymi” papierosami:
„Wieczernij zwon, wiczernij zwon,
kak mnoga dum zawodit on…”
A nad ranem rozpętało się piekło. Front walk przewalający się to na jedną, to na drugą stronę rzeki nie oszczędził wioski. Ludzie pochowali się do piwnic, ziemianek – gdzie kto mógł, a dźwięk moździerzy rżnął powietrze na strzępy, przy wtórze rechotu erkaemów.
Sońka i Olga razem z innymi babami uciekły do chałupy Bondarczuków, bo ta była podpiwniczona. I ta cudza piwnica zdawała się być bezpieczniejszym schronieniem przed świstem kul niż ich własny dom, czyli tak zwana piatistienka z klepiskiem.
Ludzie stłoczeni w piwnicy oświetlonej tylko nikłym ognikiem świeczki trwają w milczeniu, przerywanym tylko czasem westchnieniami: „Hospodi, pomiłuj” lub „Boże ty mój” w zależności od tego, czy ktoś chodzi do cerkwi, czy do kościoła.
A jak wreszcie wszystko ucichło, jak cisza znów podeszła pod próg i ludzie zaczęli przełazić przez umieszczony w podłodze właz z piwnicy do izby, oczom ich ukazał się dziwny widok. W izbie tej, w dwóch jej krańcach, pod ścianami, siedziało dwóch przerażonych chłopców, takich coś koło osiemnastki. Obaj byli ranni, bo krew nasączyła lewy rękaw jednego, a ten drugi podwinął pod brodę prawą nogę i ściskając ją, usiłował zatamować krwotok. Obaj mieli na sobie strzępy mundurów. Dwóch różnych mundurów. Dwóch wrogich sobie mundurów. I tylko te mundury ich różniły. Byli tej samej postury, obaj jasnowłosi, obaj niebieskoocy. Obaj dziecięco przerażeni.
– Ano, Sońka, ruskiego trzeba opatrzyć! – decyduje stary Bondarczuk.
Dziewczyna rozejrzawszy się pobieżnie dookoła i nie znalazłszy niczego, co mogłoby sprawdzić się jako bandaż, drze rąbek swojej kretonowej sukienki i opatruje ranę na ramieniu Rosjanina. Niemiec patrzy na nią błagalnie, ale stary Bondarczuk spluwa na podłogę:
– A szkopowi soli posypać na ranę, ot co!
Po ludziach wyłażących z piwnicy idzie szmerek, ale Sońka urywa drugi kawałek sukienki, podchodzi do Niemca i opatruje go tak samo dokładnie jak Rosjanina.
– Zabrać im giwery, nichaj idut k’jebieni matieri, do swoich. – Stary Bondarczuk podnosi z podłogi broń, odrzuconą na bok przez obu chłopaków.
– Ot, ty durak! – Olga puka się w czoło. – Toż jak oni wrócą do swoich bez broni, to czapa!
Bondarczuk marszczy brew, skrobie się w poorane zmarszczkami czoło, ale Olga już człapie do niego i nadstawia fartuch.
– Anu, dawaj! – dyryguje głosem tak stanowczym, jak stanowczy jest charakter poleskich bab.
Bondarczuk opróżnia magazynek pepeszy i mausera, naboje sypią się na podołek Olgi niczym fasola, kobieta aż przysiada pod ich ciężarem.
– Anu – paszli, czort was padieri! – warczy stary, rzucając broń pod nogi młodzików. Chłopcy łapią się każdy za swoją i na oślep, jak wypuszczone z klatki króliki, kuśtykają w zarośla za domem. Każdy w swoją stronę.