Ryszard Jasiński
Dzień Podległości
W Dniu Podległości obchodziliśmy Święto Utraty Swobody.
Z powodu wzorowej postawy moralno-politycznej nie oddelegowano mnie do czczenia państwowej
uroczystości. Zamierzałem wspiąć się na czereśnię, lecz już wdrapał się na nią małoletni kombatant. Kiedy
poczęstowałem go dropsem anyżkowym, dał się przekupić, jednak złorzeczył, życzył, abym na złamanie
karku spadł w krowi placek.
Czepiając się nogawki weterana, obserwowałem rozwój zdarzeń. Nic nie zostało jak trzeba zorganizowane,
chaos, tumult, bezustanne łamanie prawideł estetyki, co oburzało, jako że Dzień Podległości świętowaliśmy
od dziesięcioleci. Przed placykiem apelowym dopiero stawiano bramę zwycięstwa zakończonego klapą. Bosi agronomowie w cebrzykach ugniatali glinę zmieszaną z owsianymi plewami. Wójt odziany w szykowne
gumiaki wywieszał banery, by rozreklamować naturalne nawozy i sztuczne kobiałki na obrok. Po co kierownik oświatowej placówki przerobionej z dworku obszarnika wkręcał dynamo w samobieżne żarna?
Mocno roznegliżowane komandoski dmuchały na wiatr, gdyż negatywnie wpływał na morale rekrutów.
Rozglądałem się na boki.
Ni z gruszki, ni z pietruszki minister urzędu rejterady obliczał, że wystarczy odwrócić chmury na drugą
stronę, aby zaistniał paroksyzm optymizmu, w efekcie moglibyśmy żyć, jak przystało na nieustraszonych
tchórzy i wszystkiego mieć tanio i dużo. Obserwowałem nieudaną próbę przewracania obłoków. Gdy profesorowie pospadali z bukowych drabin, z których za pomocą cęgów przekręcali cumulonimbusy, taczką bez naczepy nadjechał minister ludowego rzemiosła. Krzyczał, że chmury mogą się nie odwrócić, a pokrzywić
albo zapętlić i wnosić zamęt. Co by się działo w kraju istniejącym pod zasupłanymi obłokami!?
Za łanem buraków ćwikłowych palił się park narodowy.
Chyłkiem przybył generalissimus, zaraz przemówił:
– Rewelacyjni, brawurowi, pokonani, ale niezabici! Buńczuczni towarzysze bez broni!! Hurrapatriotyzm
nie starcza. Niezbędna bardziej postrzelona koncepcja. O ile bowiem świetnie rozwiązaliśmy problem produkcji
wielofunkcyjnych taczek bojowych, to gorzej ma się sprawa tak prestiżowa jak uprawa marchwi.
Dążymy do tego, ażeby chociaż raz w sezonie agrarnym wojsko spożyło jedną marchew. Myślimy natarczywie,
co czynić, aby marchewki było sporo. Marchew bowiem, osobliwie zaś jej nać, zwiększa poziom
entuzjazmu. Można nie mieć na żołnierskie obuwie, jeśli jednak brak zapału, to nasza kraina nadal będzie
wyglądać kosmato.
Wtem rozchichotały się nauczycielki witające dziatwę zwożoną drabiniastymi wozami. Nastoletni wiarusi
rozrzucali petardy. Chorągiew łomotała, lśniąc jaskrawym fioletem.
Deszcz podpełzł z ukosa, obrzeże placyku migotało rosą.
Premier przyjechał udekorowanym bieda wózkiem. Wyskoczył na żwir. Premier miał luźne czoło. Biegł do generalissimusa. Wpadli w ramiona. Błysnęła salwa haubic. Studentki strojne w heksagonalne listki figowe
runęły z szeregu, by zebrać łuski do koszyczków z wikliny.
Uścisnąwszy młodocianą weterankę, premier przystanął przy palu, przypominał posąg wycięty z jaskrawego
lodu. Dumnie wołał: 11
– My, władza, jesteśmy rządem upadłego kraju, który leży na łopatkach, nie mamy motywacji, żeby
czynić, co istotne dla państwa.
Nieodległe pagórki oblepiały zakwitające grusze. Paź żeglarz zajął skrawek pokrzywy. Na śnieżnych
skrzydełkach motyla czarne pasy.
Wystawiłem twarz na pacnięcia dżdżu. Dziatwa rzucała stokrotki na bieda wózek premiera, który stawał
się najszczytniejszym wzorcem, jaki można mieć. Rozpoznawał w sobie niesyte marzenia.
Chłopstwo dekorowało kurne wille hasłami wyciętymi z pozłacanej dykty.
Nauczycielki maszerowały, aby się napatrzeć przypiekaniu aktywistów.
Płomień urokliwie rozjaśniał buzie wychowawczyń.
Działacze społeczni i ideowcy samowolnie wpychali stopy do ognisk.
Zaślepiona (ale ideologicznie) nauczycielka wpadła do żaru. Nie chciała, by ją ratować. Straciła łydkę.
Natychmiast otrzymała awans na stopień wychowawczyni dyplomowanej, odznaczenie i pięć pęczków
naci marchwi.
Świętujący obywatele byli dziełem ekstatycznej wyobraźni premiera, umajoną taczką objeżdżał placyk.
Premier uosabiał ducha kapitulanctwa. Napominał: „Kto nie potrafił czcić Święta Utraty Swobody i Dnia
Podległości, zginie w nieprzejednanej niepamięci”.
Odczepiłem się od nogawki przesadnie szczęśliwego weterana, spadłem w krowi placek nasączony zapachem
gnijącej sasanki łąkowej. Dowlokłem się do rowu, skąd spozierałem na obchód wojsk. Łopot flag.
Premier chrzanił o wiekuistej chwale oręża i tym podobnych niuansach geopolityki. Kazuistycznie dobierał
wyrazy do patriotycznej wizji. Fakt, premier, co robił, robił z oczywistym kwietyzmem. Kronikarz ustalał z generalissimusem, co działo się tego dnia na placyku. Nieposkromiony propagandzista. Wykreuje nas na idoli.
Nastoletni kombatant zsunął się z czereśni, oddał mi anyżkowego dropsa.
– To była świetnie zaplanowana i doskonale zrealizowana uroczystość! – wołał, aż rozpłynął się w pochwałach.