Barbara Wauben-Czekalska
Drenthe dla Ukrainy
Dziurawa skarpetka, patyczek do czyszczenia uszu, lalka z podrapaną twarzą – przeglądam podarowane
rzeczy. Odkładam je na lewą stronę korytarza. Ryż, kasza, anyżowa herbata z arabskim napisem. Przedmioty
te wędrują na prawą stronę. Otwieram kolejny karton – pełen szamponów z napisanym ręcznie przesłaniem
i ukraińską flagą namalowaną niewprawną, dziecięcą ręką. Karton jest ciężki. Gdy go przesuwam
w prawo, czuję ból w odcinku lędźwiowym kręgosłupa.
Jak się w to wpakowałam? Zastanawiam się przez chwilę, wchodząc po schodach na górę po kolejny
worek na śmieci. Przez chwilę widzę pakunki z góry, z innej perspektywy. Spoglądam na nie niczym anioł na
ziemię, klnąc na zło tego świata, wszystkie wojny i przeszywający ból prawej łopatki. Widzę wielkie, czarne
worki, kartony, plecaki, śpiwory. Stos pieluch – cierpienie dzieci najbardziej porusza serca. Dostrzegam
posegregowane kartony z krzywo przyklejoną etykietą w trzech językach. Przypomina mi się kobieta, która
w pośpiechu wręczyła mi trzy półpuste buteleczki z żelem do dezynfekcji rąk – w zmierzchu pandemii
zbędnych. „To na akcję!” – rzuciła od niechcenia.
Skąd pomysł? Kees musi posiać kukurydzę. Kees zostaje na Ukrainie. Nie, Kees wyjechał z Ukrainy. Brakowało
kukurydzy na posiew. Krowy muszą jeść. Bez paszy nie będzie mleka, cielęciny, zakład nie będzie produkował.
Bez produkcji nie ma pracy, a światowy głód zagraża ludzkości. Bomby spadły wprawdzie w sąsiedniej
miejscowości, lecz jeszcze nie na teren zakładu, 200 kilometrów od Kijowa. Będzie dobrze. Żona
i dzieci wyjechały do dziadków do Niderlandów, na wszelki wypadek. Tęsknią, nie są przyzwyczajone rozmawiać
z innymi dziećmi po niderlandzku. Dostawa kukurydzy na posiew nie dojechała. Brakowało diesla
do ciągników. Kees ogarnięty wizją mondialnego niedoboru żywności pod koniec marca spakował golarkę
i parę majtek do samochodu i wyjechał przez Rumunię do rodzinnego kraju, lobbować przeciw tej okrutnej
wojnie. Oraz po parę ton kukurydzy do posiania. Trzeba zasiać do pierwszego kwietnia, inaczej nie wzejdzie.
Kolejny worek lepi się od czekolady. Zdrapuję resztki klejącej papki z palców. Kawałek ucha czekoladowego
zająca wkładam do ust, słodka nagroda za mrówczą pracę. Wielkanocna figurka poległa pod ciężarem podarowanych kołder i pościeli. W trzecim kartonie odkrywam trzy smartfony, baterie i powerbanki. Rzeczy, których nie było na liście. Każdy kreatywnie przynosi to, co sam sądzi, że się przyda w kraju ogarniętym wojną.
Moje skupienie na sortowaniu przerywa dzwonek do drzwi. Zanim dojdę do drzwi przez kartonowo-workowo-
pakunkową entropię, dojrzę w oddali dwóch niskich mężczyzn o śniadej skórze, którzy zostawili przed domem
dwa worki pełne dziecięcych kurtek, swetrów i czapek. Oraz kolejny zestaw syryjskiej, anyżowej herbaty.
Kolejna dziurawa skarpetka męska, czarna w niebieskie paski. Znoszone dziecięce buty, pojedyncza rękawiczka.
Zabawkowy piesek z oderwanym ogonkiem. Dlaczego zdecydowałam się udzielać w zbiórce?
Czasami przypomina to sortownię śmieci. Czy dlatego, że znajomi Keesa z dzieciństwa byli tak przekonujący?
Czy po prostu chciałam poczuć fizyczny ból, by w pewien sposób dzielić z uchodźcami ciężary tej wojny?
Na lewo góra śmieci. Na prawo – pasty do zębów, mleko w proszku dla niemowląt. Jutro odjeżdża trzecia
ciężarówka, dwie dotarły już na teren Ukrainy. Wiele rzeczy śmieciarka zabrała na wysypisko. Dzwonek
do drzwi – matka z dwójką dzieci w wieku dziewięć i jedenaście lat przywiozła kilka palet zupy pomidorowej
w puszkach. Za odłożone kieszonkowe, mówiła matka. Inicjatywa dzieci.
Ruch, akcja, udzielanie się daje ludziom poczucie, że coś robią, że nie są pasywnymi obserwatorami
okrucieństwa transmitowanego na żywo na kanałach YouTube’a. Pozwala to wysublimować paraliżujący
lęk w poczucie kontroli. Dziurawa skarpetka ląduje po lewej stronie – ruch, akcja, niezgoda na wojnę. Rozlany
szampon z ręcznie napisanym przesłaniem w cyrylicy – szus, szus, okrężnym ruchem wycieram plamę
wstydu własnego człowieczeństwa.