Dłonie w spotkaniu godzą zwierzę z człowiekiem. Agnieszka Tymoszczuk, to ciche zwierzę jakie tam w tobie

Dłonie w spotkaniu godzą zwierzę z człowiekiem

Agnieszka Tymoszczuk, to ciche zwierzę jakie tam w tobie, Pro Libris – Wydawnictwo WiMBP im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze, Zielona Góra 2024, 76 s.

Teksty Agnieszki Tymoszczuk niewątpliwie stanowią czytelnicze wyzwanie. Liczne wypowiedzenia kluczą po myślach, słowa zaś – po sensach. Przejrzystych, jednakże często tylko pozornie. Swobodzie wibracji eksperymentalnego porządku syntaktycznego wtóruje (z)re­for­mo­wana interpunkcja; wprawdzie rzadko, ale całość nadto przyprawiana bywa innowacjami leksykalnymi – to, jak się zdaje, istotne elementy strategii językowej, mającej na celu wyrażenie niewyrażalnego. Rozwiązanie nienowe, zarazem pozbawione skrajnego radykalizmu i realizowane dość konsekwentnie. Roztropnie skrywane konkluzje giną w odmętach płynącej wody, w zapachu ździebeł trawy (tych prężących się ku promieniom słonecznym i tych już zżętych), w ruchu ptasich skrzydeł, w śladach życia sprzed tysiącleci. Dominuje w tej refleksji uwaga skoncentrowana wokół fenomenów natury z majaczącymi – niekiedy w oddali, niekiedy gdzieś bliżej – przejawami osiągnięć cywilizacyjnych.

Walorów estetycznych poszczególnych enuncjacji wolno upatrywać w manifestowanym niepokoju pomieszanym z zadumą i zdziwieniem, nadto w pewnym poruszeniu, jednak powściąganym osobliwą (niezgodną) zgodą na zastane. Wszystko jakoby w dialogu, choć raczej monologiem wypada nazwać tę książkę, skoro wielokrotnie dochodzi w niej do konfrontacji z niemym „tobą”, z tym kimś ujawnionym już w samym tytule, mimo iż bez imienia i nazwiska. Może zatem z każdym. Ten układ komunikacyjny decyduje nie tylko o indywidualnym charakterze tomu, ale i jego konfesyjności wobec adresata, a w następstwie okoliczności publikacyjnych – wobec każdego odbiorcy. Słowem, z czego to zwierzenia? A może to jednak psychologiczno-detektywistyczna wycieczka w meandry „cichej” (skrywanej?) zwierzęcości człowieka? Ogląd, poparty serią stwierdzeń, orzeczeń, obserwacji. Taka obleczona w literacką formę diagnoza, odarta ze zbędnych elementów fraz lub ich części (elipsy), dodatkowo uwypuklona poprzez zamierzony deficyt znaku przestankowego (przecinek) i z intencjonalnym pogwałceniem norm ortograficznych (pisownia dużymi literami) – to tylko opis karty tytułowej. Niemniej – czy zaimek wskazujący „to” rzeczywiście zasługuje na typograficzne wyróżnienie? Nie ma powodów, by w tych właśnie rozstrzygnięciach autorki nie widzieć klucza otwierającego tajemnicę tych tekstów.

Czyli o czym „to ciche” właściwie jest? To poezja „dzika” – pisała w posłowiu Mirosława Szott (Wyprawa po dzikie, s. 73), podsumowując w ten sposób całość. Ta poezja „mogłaby się przyśnić” – stwierdzał natomiast Karol Maliszewski – „ale […] jest naprawdę” i nie tylko spod znaku eko (4. strona okładki). Tę ostatnią etykietę jednak przypina sobie sama autorka: „litery z geomyśli z geoczucia z nieodczytanych alfabetów”, wsłuchując się w „niesłyszane głosy z gałązek z igieł z liści” (…lesie lesie u ciebie, s. 10). Odświeżone poniekąd romantyczne czytanie księgi natury? Zawarte w wypowiedzi inicjalnej stwierdzenie wypada dość buńczucznie, gdyż kategorycznie, może zaczepnie i zarazem drapieżnie epatuje pewnością, z jaką autorka usiłuje tropić przejawy wszelkich atawizmów, stąd też książka otrzymuje rys cokolwiek demaskatorski. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wniosek ten brzmi dość radykalnie, niemniej wynika z oczywistego nacechowania jedynego rzeczownika, pomieszczonego w tytule zbioru, wszakże wniosek ten okazuje się błędny – ostatni bowiem utwór (poprzez choćby incipit wskazujący, iż z zasadniczym szyldem tomu stanowi swego rodzaju klamrę kompozycyjną) głosi: „to zwierzę które idzie do siebie […] to ciche było jest będzie gdzie ty” (…to ciche zwierzę, s. 69). Słowem, obcujemy 

z orzeczeniem o bezsprzecznym fakcie, nadto upominającym się o czas przeszły, przyszły i teraźniejszy, fakcie zatem immanentnie wpisanym w byt jednostki ludzkiej od początków jej istnienia, która – wbrew wszystkiemu – każdorazowo wreszcie wraca do swojej biologicznej materii bądź tę ostatnią jednak jakoś sobie uświadamia. W różnych sytuacjach, a przede wszystkim naznaczonych – niejako w kontrze do promowanej koncepcji – poprzez gry, białe rękawiczki, ulice, asfalt, samochód, miasto, głosy, hałas, huk, warkot, stukot, wrzaski, szmery czy sklep lub stragan z zabawkami, wprost – poprzez symptomy zdobyczy współczesności, a ich najbardziej sarkastycznym obrazem są ludzie – z ich szyj „wyrastały żarówki w obrocie handlowym” (…Duchy Ziemi powiedziały, s. 44). Nawet język szkodzi, nazywa przeto nieudolnie, a przynajmniej tylko synonimicznie i poniewczasie: „woda, która zna wilgoć, zanim jej kto powie, jak stawać się mokrą” (…nie wiem, s. 63) – to udana ironia, eksponująca raczej karkołomny, nieistniejący paradoks, choć prawdopodobnie należy tę frazę traktować nieomal jako apel o upodmiotowienie wody, zwłaszcza że… zna – przynajmniej w tej literackiej enuncjacji – własne podstawowe cechy. Dopiero co rzeczony passus przytoczyła także Miro­sława Szott, dowodząc, iż to „najchętniej przywoływany przez poetkę” żywioł (Wyprawa po dzikie, s. 72). Dlatego też, bez wahania konstatujemy, kroczymy ścieżką, w której hołd składa się naturze we wszelkich jej fenomenach, a życiodajny płyn zajmuje tu zapewne jedno z pierwszorzędnych miejsc. To idea przewodnia, dająca absolutny prymat dla człowieczeństwa w jej pierwotnej i najczystszej postaci, a genezę takiego ruchu pióra wyjaśnia spisany bunt, brak zgody na behawioralną rutynę próżności i społecznie oczekiwaną poprawność:

na cóż dalej jaskrawić się by przejaskrawić się na wylot do zwierząt
bezsierstnych bezzwierznych zwierząt oczyszczonych
oczyszczonych z barw
oczyszczonych z dźwięków
oczyszczonych z łap z oczu z języków z ruchu wyszorowanych do
czystej śmierci łaknącej frazesów i tłumu na pożarcie
(…I tak spośród hałasu, s. 27).

Ten pochód liter urasta do rangi manifestu, sprzeciwu. Uwypukla go zaś forma nieco zawoalowanego (pozbawionego, a przecież spodziewanego w zamknięciu zawijasa) pytania retorycznego. Na cóż? Dla blichtru i nieskutecznie, zdaje się utrzymywać podmiot mówiący. Ale nie stroni przed udzieleniem jasnej, podkreślonej anaforyczną konstrukcją, odpowiedzi: „na cóż dłużej pysznić się rok by się rozkładać i szpecić tysiąc lat […] po wielokroć w ogniu w wodzie w powietrzu na ziemi” (…I tak spośród hałasu, s. 27). Marność nad marnościami… Remedium na tę znaną i wielokrotnie petryfikowaną przypadłość jawi się w innym sformułowaniu: „ciałodusza żyje/ na twoje życie na Ziemi, a nie na koniec” (…I kiedy mówisz, s. 22), bo „jesteś ciało – i bez granic/ jest/ ziemia z jej ogniem łagodnym w powietrzu” (i, s. 13). Wybija się także więź z kosmosem – „na jednej z planet żyło powietrze” i puenta tej cząstki tomu: „a jednak na jednej z planet żyje powietrze” (…na jednej z planet, s. 68). To wyznanie wiary. W to, co wciąż razi mirażem hipotezy – rezultat najnowszych odkryć, które autorka raczej postponuje i wcale się z nimi nie liczy, ponieważ są jej własne, przedwieczne i… wieczne, mistycznie obecne od zawsze i na zawsze. Trafne, świadczą badania uczonych. Toteż powietrze, jak i woda, wie, a skoro tak – również żyje. A ogień? A ziemia? Szkoda dopowiadać – wiadomo. W końcu „Łąki wzdłuż rzeki piszą” (Nie wiem, czy można, s. 16), zresztą woda i „śpiewa” (…Ludzie zaczęli, s. 36), Ziemia zaś „pisze” (…Ziemia zamknięta w butelce, s. 56). Uprzywilejowaną pozycję tych żywiołów pieczętują wartości frekwencyjne, wyraz „powietrze” i pochodne występują blisko 20 razy, rzadziej „ogień” (5), „ziemia” zaś najczęściej (40), „woda” zjawia się prawie trzydziesto­krotnie, co wymowne, gdy obcujemy z nieco ponad sześćdziesięcioma nie w pełni zadrukowanymi stronicami. Wreszcie –

Jesteś piękna, Ziemio, i chyba zmęczona
[…]
prostowaniem twoich rzek, naprawianiem
twoich drzew od deski do deski, nakrywaniem
cię po ludzku gładkim i stwardniałym, jakbyś była – pełnym
uprzejmości – nagrobkiem […]
(*** „Jesteś piękna, Ziemio”, s. 35).

Autorka sugeruje niejako, by człowieka postrzegać w możliwie daleko posuniętej symbiozie z krzemem, kwarcem, azotem, tlenem, (dwu)tlenkiem wodoru czy oczyszczającymi językami ognia, ciepła. Albo precyzyjniej – z mieszaniną tych i nie tylko tych pierwiastków, minerałów. I w ich bardziej złożonych połączeniach – z głębokim dla nich szacunkiem: „Bądźmy tak pradawni, jak w nas zapisane/ cząstki” (…Ciszo, możliwa ciszo, s. 5). To przestrzeń zarazem, w której powódź, pożar, erupcja czy tajfun raczej nie grożą, to oaza wolna od kakofonii mechanicznych, złowieszczych zgrzytów. W tak mniej więcej zarysowanym pejzażu albo – lepiej – środowisku „z bazgrołów na powietrzu” (W drodze do miasta, s. 6) dzieje się byt podniebny; rozgrywają się akty, sceny, bądź choćby błahe scenki lub jedynie ich mdłe refleksy. Wprawdzie plątane rozmaicie, wszelako zawiązują się nici tematyczne, koncentrujące się wokół odwiecznie towarzyszących nam ważnych kwestii. Dom – „jego ściany stoją jak pnie/ pamiętają ptasie sny słyszysz oddycha ktoś/ tam na miejscu taki jaki jest” (…To taki głos z oddali, s. 7). Mowa, milczenie – „Twoja mowa, […], pośród mowy ludzkiej, nieraz mającej język za obcą sobie część ciała” (…Twoja mowo, wodo, s. 8), ale rodzi się nadzieja: „poeta na nowo/ poznaje język” (W poszczególne, s. 9). Wojna – „pewnego dnia kwiaty zwolniły się z armii […] ludzie oddychali i dziwili się” (nie wiem, jaki tytuł, s. 13). Ekspansja: Kolumb – „Zakrywał dzikie swoje jakże ludzkim: ludzką skórą,/ zdartą do żywego, z żywego. Tak jak i w sobie zaczął więzić zwierzę; a to/ w zamknięciu, w dusznym w zamian za duszę,/ zwierzyć się nie może” (*** „Tym razem Kolumb”, s. 14). Wiara – „Mam w […] ręce gąsienicę […] i głupio […] myśleć, że gdy larwa stawonoga […] zwija się w pierścionek ufa” (Spokój motyla, s. 18). Dusza – „I kiedy […] nie ma duszy, nic się nie kruszy, nic się nie wzruszy: zostaje w zamian skurczone ciało” (*** „I kiedy mówisz”, s. 22). Czas – „Będziemy płakać od jutra do dziś, […] że nam się uda żyć całe wieki” (Jak powstają ptaki, s. 28). Rodzicielstwo – „ja dorosły mówię ci że jesteś/ nietakiem że nie ma ciebie chyba że zrobisz/ co ci każę każą chyba że mnie posłuchasz kiedy/ ja nie słucham ani trochę ciebie […] zostaw nietaka tyś mu na nic […]/ dbaj o siebie dbaj o różę dbaj o to co masz za nic” (…Jest ten głos, s. 43). Religia – „przestańcie dręczyć dla dobra” (Ukrzyżowanie, s. 55). Śmierć – „Nie wiem/ […] gdzie teraz/ śmierci spada korona” (…Nie wiem, s. 62). Hodowla – „Na tamtym świecie przestali ludzie zabijać:/ zwierzęta rodziły się w kawałkach od razu, pod szkłem./ Schludne. Podzielone” (Tylko, s. 66). Miłość – „kochać to konać/ i konać i konać” (…Nie wiem, s. 62); „czyjaś dłoń żywa tak w czyjejś żywej dłoni” (…Dobrze, to wracaj, duszo, s. 67). I życie w tym rejestrze niech objawi się na koniec –

Tylko raj do stracenia,
pozostałe do zyskania: wygnanie, zmartwienie,
śmierć, apokalipsa w posuchach i w potopach –
kogo tu prosić, by pozwolił pożyć
(*** „Tylko raj do stracenia”, s. 63).

Ten terminologiczny kalejdoskop definiuje światopogląd piszącego podmiotu, prawdopodobnie – bo dlaczego nie – alter ego Agnieszki Tymoszczuk. Rysuje się tu także postulat powrotu do jakichś dawnych czasów, do naiwnego dziecięctwa ludzkości – „te łzy tobie chcą/ szeptać o źródłach/ płyną stamtąd” (…kiedy z ciebie, s. 40). Marzenie niemożliwe do spełnienia, jak i nierealna jest wyśniona idylla – wprawdzie na kartach tomiku przedsta­wiona w sposób jakoby sygnalny, ewokowana raczej, niejako domniemywana – gdyż całkowicie iluzoryczna, również dlatego że niepozbawiona przesady w idealizujących naturę rojeniach. Ta surrealistyczna sielanka bywa przecież niebezpieczna, opłakana w skutkach, lecz autorka znacznie bardziej pragnie postrzegać utraconą dziewiczość przyrody ożywionej i nieożywionej przez różowe okulary i ewentualnie jako ofiarę cywilizacyjnego rozpędu, co bezsprzecznie dopuszczalne w indywidualnych wypowiedziach artystycznych.

Z obowiązku należy odnotować, iż struktura zaprezentowanego cyklu utworów odznacza się właściwościami wierszy wolnego, białego. Strofika swobodna, nieraz wyłącznie jeden werset wybija się na tle poprzedzających i następujących linii. Nie sposób przeoczyć licznie występujących przerzutni, także i takich, które łamią granice umownych zwrotek. Gdzieniegdzie wybrzmiewa rym wewnętrzny, uwypuklony zaskakująco rytmicznie zorga­nizowaną frazą. Dodajmy jeszcze do tego zestawu anaforę, inwersję, grę słowną, opartą też na polisemii czy homofonii, i (żartobliwą albo/i złośliwą) zabawę z tradycją, aliterację oraz powtórzenia (pełne bądź zbliżone repetycje w rozmaitych układach). Wcale bogate instrumentarium. Niektóre ujęcia zaś odznaczają się oryginalnością – poprzez formę, ale i treść, czasem z niespodziewanym poczuciem humoru. Kilka przykładowych wypisów: „kraksa w przedpokoju” (modlitwa uszata, s. 12), „punkty z gwiazd, punkty z miast, punkty z ciast” (nie wiem, jaki tytuł, s. 13), „stosowani tam stosowni/ w bielejącym i bielszym na wylot białym” (do rzeki, s. 25), „trzeba się spodziewać smoka w dobrym stanie./ Nie dał sobie uciąć ani jednej głowy,/ ponieważ księżniczki chce mieć w siedmiu nosach/ i tyle języków pokazać rycerzom” (stragan z zabawkami, s. 26), „Pewnego razu chmury zdziczeją:/ utopią rzeki w chmurnych przestworach” (Jak powstają ptaki, s. 28), „takie zołzy tylkołzy” (…kiedy z ciebie, s. 40), „muzyka tak nierzeczywista, że zanim się zdarzyła,/ już ją wspominano” (Tylko, s. 52), „Wody/ bzdurzyły się, mętnie gadać o niczym/ mogły do wyschnięcia” (…Kiedy przyszedł ten człowiek, s. 64). Tak wykuwany styl, intencjonalnie naznaczony zarazem swoistym ascetyzmem leksykalnym (wśród czasowników króluje „być” we wszelkich formach gramatycznych), zmusza do szczególnie uważnej lektury, czasem ponawianej lub nawet czynionej kilkakrotnie – ślad wahań interpretacyjnych widać zresztą we wstępnych akapitach tego omówienia. Ten tom bowiem – trafnie oceniał wspomniany już Karol Maliszewski – „przenika i przedstawia sprawę jasno i ciemno na zmianę”. Poza tym, w końcu zawsze jeszcze można wyostrzyć pióro – to akurat da się utemperować, by odpowiednie dać rzeczy słowo. Bo nic w tej publikacji ani nie jest sztuczne, ani powierzchowne – to niewątpliwy atut i wcale nie „cichy”.

Książka w niektórych jej partiach wypada zwyczajnie przejmująco. Dylematy moralne aż pulsują, pokaźny katalog win porusza, natomiast jednoznaczne, skrajne werdykty – na wskroś arbitralne – przygnębiają. Oto jawi się duchowy koszt cywilizacyjnego postępu, cena rozwoju zwierzęcia w ludzkiej skórze (homo sapiens – wynik procesów ewolucyjnych), odpowiedzialnego paradoksalnie, chciałoby się polemicznie rzec i przypomnieć, także za stworzenie etyki. Jednak każdy fundamentalny, niekłamany rozrachunek boli. Tym bardziej że wyartykułowane oskarżenia mają charakter globalny, co nieuniknione dla każdego rozumnego człowieka. Choć, jak głoszą zobowiązania teoretyczne, to fikcja literacka, niemniej trudno oprzeć się wrażeniu, że czytelnik w rzeczywistości obcuje ze szczerą emanacją różnorako przefiltrowanych doświadczeń życiowych, zaklętych w serię oryginalnych zwierzeń, przemyśleń czy fantazji – bo jak „wyżyć z […] bajek, które wyszły i nie wróciły albo wracają, dlatego że nie wyszły” (Nie wiem, czy można, s. 16)?

Radosław Sztyber