Grzegorz Pul
Design Broadway
Kurzowe paproszki żeglują przez rzeki słonecznych smug, tańcząc na wstęgach papierosowego dymu, z każdym moim oddechem kręcąc bezsensowne piruety na granicy światła i cienia. Byle jak ociosane, zarośnięte czasem sosnowe belki mruczą i jęczą drewnianym językiem. Stodoła gada, opowiadając skrzypiące historie. Siedzę w pierwszym rzędzie zbitej z oheblowanych desek widowni. A rzędów jest sześć, sześć pięter dla gości w moim teatrze, offowej scenie zbudowanej w wiekowej, wyrosłej w gąszczu sosnowego lasu stodole.
Jestem sam. Palę i patrzę na wirujące kurzynki. Wdeptuję tytoniowy popiół w klepisko sceny i wtedy otwierają się małe boczne drzwi. Wchodzą gęsiego. Lezą, jakby każdy ruch sprawiał im okropny wysiłek. Przypominają burłaków z obrazu Repina. Moi aktorzy, zbieranina rodem spod wiejskiego sklepu. Ubrani byle jak, oberwani, zarośnięci, nieuczesani. Krystian, Adam, Marek i Grzegorz członkowie offowej trupy suną pierwsi. Za nimi wloką się Madzia – choreografka, oświetleniowiec i dźwiękowiec w jednym oraz Waldemar scenarzysta, narrator i odjechany dramaturg. Kurzą niemiłosiernie, drapiąc noskami butów klepisko sceny i wlepiają się w ziemię, jakby szukali tam zagubionych podczas ostatniego spektaklu krasnoludków.
– Szefie – zaczyna Waldek. Pewnie strzelił coś na odwagę. – My rezygnujemy – dodaje.
Reszta przytakuje, nie podnosząc wzroku. Wstaję. Czas działać.
– Kochani – zaczynam swoje przemówienie – wiem, że wczoraj padło tu zbyt wiele niepotrzebnych słów. Zbyt dużo słów na „k”, na „s”, na „ch”, zbyt dużo złych słów, zbyt dużo złych emocji – przemawiam. Do uszu dochodzą pomruki satysfakcji. – Wyzwałem was od idiotów, kretynów, wszelakiej maści niedorozwojów – kontynuuję. – Przepraszam najmocniej, jak potrafię – mówię dalej i widzę wpatrzonych we mnie dwanaście par ciekawskich oczu. Tego się nie spodziewali. – Dziś mieliśmy grać próbę generalną, ale wiem, co było wczoraj. Ile bólu sprawiły moje wulgarne słowa. – Celowo podnoszę ton, zabarwiając głos lekko płaczliwą nutą. – Jeszcze raz przepraszam i obiecuję, że z moich ust nie padnie w waszą stronę już żadna obelga – dodaję drżącym od emocji wokalem. – Proszę was, proszę może po raz ostatni. Zróbmy to razem. Zagrajmy tę sztukę – podsumowuję i teatralnie skrywam twarz w dłoniach.
Zapada tak głęboka cisza, że słyszę, jak nerwowo przełykają ślinę. Przez rozchylone palce widzę, że patrzą po sobie, próbując złapać nić porozumienia. Szepczą cicho. Wygląda to na naradę.
– Dobra, zagramy – odzywa się po chwili Waldek – ale pod warunkiem, że szef nas już nie obraża.
Teraz już jestem na sto procent pewny, że na bank coś dziabnął.
– Gdzieżbym śmiał – odpowiadam.
– Śmiał szef aż za mocno – stwierdzają chórem.
– Zapomnijmy, co było. Mamy nowe otwarcie. Jako ciekawostkę powiem, że sprzedałem wszystkie sześćdziesiąt biletów – ogłaszam i wiem, że mam ich w garści. Coś szemrają między sobą. Są poruszeni. Jeszcze nigdy nie mieliśmy kompletu.
– No to próbujemy. Kochani. Aktorzy na plan! – krzyczę, zachęcając do pracy.
Gramy spektakl martyrologiczno-metafizyczno-patriotyczny o nośnym tytule: PARTYZANCI Z WYRĄBANEGO LASU.
– Madziu, zrobisz mi kawki?
– Tak jest, szef, tylko jeszcze sprawdzę światło.
– OK – odpowiadam. Krystian, Adam i Marek powłóczący nogami wkraczają na scenę. Wychodzą z wyimaginowanego lasu. Marek strasznie pociąga nosem. Wręcz groteskowo.
– Stop! – krzyczę. – A tobie co?
– Szef, nic.
– To czego tak kinolem ciągasz?
– Bo ja słyszałem, że partyzanci ze względu na warunki życia cierpieli na zbiorowy nieżyt nosa. To trochę podniesie dramaturgię.
Madzia majstruje coś przy lampach.
– Jednak filiżankę melisy – mówię w jej kierunku. Potwierdza zamówienie skinieniem. To będzie nerwowy wieczór.
Krystian, Adam i Marek stają wokół Grzegorza. Grzegorz gra piec kaflowy. Skupia wokół siebie całą uwagę. Chyba najlepszy mój aktor, w tej trupie nieudaczników i niedoborów.
– Szef, możemy na słowo? – Grzegorz nagle podchodzi do mnie.
– Co tam?
– Nie chcę być piecem.
– Jak to nie chcesz?
– Niech piec gra Krystian.
– Krystian?! – prawie krzyczę. – Madzia tę melisę to zrób w dużym kubku.
– Zaraz robię – odpowiada, pstrykając światłem raz i drugi.
– Ja chcę być partyzantem – mówi Grzegorz.
– Człowieku, piec kaflowy to majstersztyk tej sztuki! Alegoria tęsknoty za rodzinnym domem, czasami pokoju, marzeniem o normalności! – prawie krzyczę.
– Ale ja tam nic nie mówię. – Grzegorz próbuje jeszcze się stawiać.
– A czy widziałeś piec kaflowy, który mówi?
– No nie.
– Powtarzam, to wielka rola i kluczowa dla sztuki – podsumowuję i klepię go przyjacielsko po plecach. – Graj, chłopie – dodaję i siadam na widowni.
Wertuję scenariusz.
– I teraz wchodzi Mariola – oznajmiam.
Patrzą na mnie, jakby trafił mnie meteoryt. Fakt, nie widziałem jej na paradzie protestu, ale myślałem, że jest gdzieś obok i tylko ze względu na nasze niejasne relacje z kategorii ocierających się o powiązania damsko-męskie, balansujące na krawędzi stosunku zbliżonego do romansu, nie chce oficjalnie brać udziału w tym buntowniczym wystąpieniu.
– Szef, ale jej nie ma – mówi Waldek, jemu znowu zabrało się na odwagę.
– Jak to nie ma? – pytam niepewnie.
– No nie ma – odpowiadają chórem.
Chwytam komórkę i naciskam memory fajf na ekranie. Odbiera po trzecim dzwonku.
– A gdzie moja gwiazda?
– Na próbie.
– Ale raczej nie mojej.
– Nie.
– A powiesz coś więcej.
W słuchawce zapada cisza. Słyszę jej oddech i jakieś gwar w tle, chyba rozmowy i dźwięki dyskotekowej muzyki.
– Dostałam rolę – przerywa po chwili milczenie. – Przeszłam casting do Figlarnych muszelek 3.
– Przecież to pornol. – Prawie zatyka mnie ta wiadomość. – Rolę matki partyzantów porzuciłaś dla miałkiej pornografii! – krzyczę do słuchawki.
– Tu mnie doceniają! – Teraz i ona odpowiada podniesionym tonem. – I mam długie partie dialogowe – dodaje.
– Tylko przy tej długości uważaj na migdały! – podsumowuję i naciskam czerwone kółko na ekranie.
– Madzia, tę melisę to zaparz w dzbanku – zwracam się do pani oświetleniowiec, która zmierza do drzwi. – I weźmiesz rolę Marioli! – krzyczę w jej kierunku. Puka się w czoło i wychodzi ze stodoły.
– Waldek, come on – mówię w stronę scenarzysty.
Podchodzi. Ma zmierzwione włosy, wytrzeszczone oczy i śmierdzi od niego przetrawionym bimbrem. Miałem rację. Raczy się nim w przylegającym do stodoły lesie podczas chwil, jak to nazywa, chwytania za łapy natchnienia. Berbelucha na sześćdziesiąt woltów pozwala złapać za łapy nie tylko natchnienie, ale nawet dinozaura.
– Co jest, szef?
– Musimy wywalić ze scenariusza matkę partyzantów – odpowiadam spokojnie.
– Nie da się – stwierdza Waldek i czka głośno. Odór przerobionego alkoholu o mało nie zrywa mnie na wymioty.
– Jak to się nie da? – pytam płaczliwie.
– No bo nie – podsumowuje i kolejny raz mu się odbija. – Sorry, szef, ale muszę się wyrzygać – dodaje i półbiegiem ze slalomem pędzi w stronę drzwi, taranując wchodzącą z dzbankiem w dłoni Madzię. Melisa znaczy ciemnymi plamami suchą płaszczyznę klepiska.
– Nożesz! Patrz, jak biegasz, moczymordo! – drze się w stronę lasu, który pochłonął Waldemara. – Szef, zaraz zaparzę kolejną – mówi w moją stronę.
– Tylko tym razem zrób w wiadrze – puentuję i zastanawiam się, czy moje ubezpieczenie pokrywa długoterminowy pobyt w szpitalu psychiatrycznym…
