Sławomir Bączkowski
Decyzja
Nie pamiętał zbyt dokładnie, kiedy podjął decyzję, ale z pewnością było to na przełomie marca i kwietnia, w czasie, gdy uczniowie budzą się z zimowego letargu, a w pokoju nauczycielskim zaczyna robić furorę czasownik „przetrwać”. Decyzja, jak zasiane dawno temu ziarno, tkwiła w nim głęboko, czekając na odpowiednie warunki. I właśnie kiedy za sprawą odgórnej regulacji dzień wydłużył się o godzinę, to maleństwo zaczęło wypuszczać pierwsze pędy, które w sprzyjających okolicznościach miały dać początek jego nowemu życiu.
Przez kilka ciepłych kwietniowych dni przyzwyczajał się do myśli, że już nie będzie pracował w szkole, co nie okazało się łatwym zadaniem, zważywszy, iż przez ostatnie dziesięć lat poświęcał tej instytucji niemal cały swój wolny czas i mnóstwo energii. Najdziwniejsze w tym było to, że w gruncie rzeczy nie lubił dzieci, które, odkąd pamiętał, napawały go odrazą. Był to jednak jego największy, najpilniej strzeżony sekret. Mimo tej awersji osiągał w swojej pracy znakomite rezultaty, bo lubił uczyć, a wrodzone zdolności aktorskie znakomicie ułatwiały mistyfikację. Dbał, aby stwarzać pozory zaangażowania i na pewnym etapie sam uwierzył, że mu zależy. Jednak nawet wtedy nie wyzbył się nawyku złorzeczenia na uczniów w czasie dyżurów na korytarzach. Oczywiście rzucanie kalumniami było procederem czysto mentalnym, który nigdy nie przybrał formy werbalnej. Z czasem odkrył, że charakter tych inwektyw staje się coraz bardziej wulgarny i coraz trudniej przychodzi mu zatrzymanie cisnących się na usta przekleństw. Innym symptomem głębokiej awersji do uczniów było metodyczne, acz starannie kamuflowane psychiczne dręczenie. Bardzo umiejętnie dobierał metody tak, aby ofiary nie mogły zdradzić się ze swoimi lękami i fobiami, narażając się tym samym na publiczne poniżenie i szkolną infamię. Był to, można powiedzieć, proceder kameralny, oparty głównie na zawoalowanych sugestiach i niedopowiedzeniach sprawiających, iż bezbronni uczniowie przeżywali katusze. Okazywało się to znacznie bardziej efektywne niż spektakularne poniżenie przed całą klasą, którego efekty często były krótkotrwałe i rozczarowujące.
Tak więc powoli przyzwyczajał się do myśli, że już niedługo będzie zupełnie wolnym człowiekiem, którego wyzwolona z jarzma myśl poszybuje wysoko i wyda plon w postaci jakiejś wstrząsającej powieści lub zbioru opowiadań. To jednak należało do sfery dość odległej przyszłości. Na razie jak dziecko cieszył się upływającymi dniami, z których każdy przybliżał go do szczęśliwego finału. Po tygodniu zauważył z niepokojem, że dni umykają nieco zbyt szybko, zbyt nieuchronnie. Chciał zatrzymać na dłużej to poczucie lekkości i beztroski, ale im bardziej pragnął rozciągać czas, tym on bardziej się kurczył. Wreszcie machnął na to ręką i przestał się przejmować. Nie przygotowywał się do zajęć, tylko improwizował, co okazało się znacznie przyjemniejsze niż realizowanie precyzyjnie przemyślanego planu. Paradoksalnie, lekcje zaczęły mu dawać satysfakcję i po głębszym zastanowieniu uznał to za wysoce niepokojący znak. W samą porę nadszedł dzień męskiej rozmowy z dyrektorem szkoły.
Dyrektor przyjął go podczas dużej przerwy. Niedbałym gestem wskazał fotel i nawet nie przerwał czytania jakiegoś dokumentu.
– Proszę, kolego. Proszę śmiało. O co chodzi?
Nie wiedział, co powiedzieć. Setki razy wyobrażał sobie tę sytuację, cyzelował w myślach argumentację, analizował różne warianty spotkania, a teraz po prostu nie mógł wydukać ani słowa. Dyrektor zaczął coś pisać.
– Panie kolego, bardzo proszę, już jestem spóźniony… – powiedział zniecierpliwionym tonem.
– Nie zajmę dużo czasu, panie dyrektorze – przełamał wreszcie tremę i poczuł nagromadzoną siłę. – Chciałbym się zwolnić z pracy.
Dyrektor pisał jeszcze przez chwilę, ale długopis poruszał się coraz wolniej. Wreszcie zupełnie znieruchomiał.
– To niemożliwe.
– Możliwe, zapewniam pana. Jutro chciałbym złożyć pisemne wypowiedzenie – powiedział twardo.
– Nie złoży pan. – Policzki dyrektora z wolna przybierały purpurową barwę. – Ja panu nie zezwalam.
– Za przeproszeniem. – Nauczyciel uśmiechnął się naprawdę rozbawiony, bo czuł, że odzyskuje rezon. – Ja pana o zezwolenie nie proszę, tylko informuję.
– Nie! – wrzasnął dyrektor i poluzował krawat.
– Nie krzycz pan na mnie jak na gówniarza. I tak za długo tu pracowałem.
Dyrektor zmienił taktykę. Uśmiechnął się nieszczerze.
– Panie Mieczysławie – zaczął niemal potulnie – znamy się nie od dziś. Jestem pełen podziwu dla pańskiego zaangażowania i umiejętności. Zawsze się rozumieliśmy, a zdradzę, że w przyszłym roku miałem zamiar podnieść panu dodatek motywacyjny o dwa procent. I co kolega na to? – zamilkł i patrzył wyczekująco.
– Nic.
– Jak to nic?
– Po prostu już mnie to nie interesuje. Żegnam pana.
Odwrócił się na pięcie i uchylił drzwi na tyle, żeby dostrzec odskakującą sekretarkę. Dyrektor rzucił się do przodu i zablokował wyjście z gabinetu swoim obfitym ciałem.
– Nie! – wrzasnął. Nauczyciel dostrzegł kropelki potu perlące się na jego czole.
– Ależ tak – powiedział łagodnie.
– Panie, nie rób mi pan tego. Kto przejmie wychowawstwo 3b? Tylko ja zostanę? – Dyrektor zamilkł i chyba właśnie wtedy w pełni zrozumiał grozę sytuacji.
– Na to wygląda – odpowiedział pogodnie nauczyciel i delikatnym, acz stanowczym ruchem odsunął dyrektora z przejścia. – Do widzenia! – rzucił pogodnie i wyszedł na wibrujący wrzaskiem korytarz.
Następnego dnia złożył pisemne wypowiedzenie, a potem było już z górki. Lekcje upływały na przyjemnych pogawędkach z uczniami, którzy nagle zaczęli uznawać pana od historii za bardzo fajnego. Rozdawał piątki na prawo i lewo, nie zwracał uwagi na bujanie się na krzesłach. Kilka razy z premedytacją doprowadził do bolesnych upadków, z których jeden zakończył się dość głębokim rozcięciem skóry na głowie. Oczywiście natychmiast interweniował – wzywał pielęgniarkę, ale nie mógł odmówić sobie tych kilku słów morału wypowiedzianych z lodowatym uśmiechem. Rodzice dzieci nie mogli wyjść z podziwu dla swoich pociech i naturalnie dla pana nauczyciela, dzięki któremu tak radykalnie poprawiły się wyniki w nauce.
Ostatnie zebranie było jego wielkim tryumfem – rodzice złożyli na ręce dyrektora prośbę o nagrodę kuratoryjną dla pana nauczyciela.
I tak, nie wiadomo kiedy, nadszedł dzień Zakończenia Roku Szkolnego. Nauczyciel stał nieco na uboczu, jak zawsze rozbawiony tą uroczystością. Przygotowane kilkanaście lat temu przemówienie dyrektora co roku okazywało się niezwykle aktualne, co stanowiło dowód na dynamikę zmian w szkolnictwie. Po dyrektorze wystąpił jąkający się chłopina z Rady Rodziców, który życzył dzieciom „fajnych… eeee wakacji i eeeeeeee… eeeeeee żebyście fajnie eeeeeee wypoczęli”. Na tym etapie nauczyciel stracił zainteresowanie i skupił uwagę na dyplomie trzymanym przez siedzącego przed nim ucznia. Chłopiec dostał go jako Mistrz Dobrego Słowa.
– I za co to dostałeś? – zapytał go.
– Nie wiem – odpowiedział uczeń.
Nagle nauczyciel usłyszał swoje nazwisko. Wyprostował się gwałtownie. Nie mylił się. Dyrektor nieco twardszym, zniecierpliwionym tonem wymówił jego nazwisko. Nauczyciel wyszedł na środek sali i stanął przed dyrektorem.
– W uznaniu zasług dla naszej placówki został pan uhonorowany nagrodą kuratoryjną – cedził przez zęby z tym swoim cynicznym uśmieszkiem. – Gratuluję. – Podał mu rękę, a nauczyciel odniósł wrażenie, że dyrektor przekazuje mu kawałek lodu. Nawet nie spojrzał na niego, tylko powędrował wzrokiem w kierunku jakiegoś wyjątkowo ciekawego zacieku na ścianie. Nauczyciel nachylił się i szepnął prosto do zarośniętego włosami ucha: „trzecia b”. Dyrektor odskoczył i spojrzał z nienawiścią.
Potem było jakieś wyjątkowo nudne przedstawienie, które ciągnęło się w nieskończoność. Mimo otwartych okien w sali było przerażająco duszno. Co chwila jakiś uczeń gwałtownie zieleniał na twarzy i – słaniając się na nogach – wychodził na świeże powietrze. Wreszcie, jak wszystko na tym świecie, i ta atrakcja dobiegła końca. Nieliczni widzowie i aktorzy rzucili się do wyjścia, jakby w sali nagle wybuchł pożar.
Tak zakończył się ostatni dzień pracy nauczyciela.
Tydzień później był spakowany i gotowy wyruszyć do tej wymarzonej wsi, której nazwy nawet nie było w atlasie samochodowym. Czekał na bagażówkę w nie swoim już mieszkaniu, co chwila wyglądając przez przybrudzone okno. Wreszcie przyjechała i kierowca pomógł mu znieść paczki książek i inne drobne sprzęty. Postanowił nie zabierać mebli, bo dom, który kupił w wiosce, był ponoć całkowicie umeblowany. Po przyjeździe okazało się, że znaczenie tego słowa ulegało najwyraźniej regionalnym modyfikacjom. Na miejscu zastał tylko stoczoną przez korniki szafę i rozklekotane łóżko, ale za to było tam niezwykle cicho.
Najpierw z pietyzmem wypakował swoje książki, co okazało się najmniej rozsądnym posunięciem, bo oczywiście nie było ich gdzie wstawić. Po naprędce skleconej kolacji postanowił zawrzeć swoje wrażenia w pierwszym napisanym tu opowiadaniu. Ostrożnie wydobył laptopa i podłączył go do gniazdka w największym pokoju. W momencie kiedy pisał tytuł, zgasło światło. Siedział w ciemności przez kilka minut. W oknach okolicznych domów pojawiły się mdłe płomyki świec i złowrogo wyglądające cienie mieszkańców. Przesiedział tak jeszcze godzinę i w końcu poszedł spać w ubraniu.
Dwa tygodnie później, już jako dumny posiadacz biblioteczek i biurka siedział pochylony nad laptopem. Od dłuższego czasu próbował zacząć swoje pierwsze opowiadanie. Pisał kilka zdań, odczytywał je na głos i w złości likwidował. Oszczędności topniały w zastraszającym tempie, bo poprzedni właściciel zostawił mu na powitanie kilka niezapłaconych rachunków. Życie na wsi wcale nie okazało się tanie – wszyscy mieli swoje kury i mleko, więc ceny w miejscowym sklepiku szybowały wysoko, zbliżając się do poziomu obowiązującego w kurortach.
Przeczekał jesienne ulewy i do końca się zrujnował, kupując drewno na opał podczas wyjątkowo mroźnej zimny. Kiedy ziemia zaczęła odmarzać, odłożył laptopa na półkę i postanowił zająć się gospodarką. Przed domem aż hen do szosy rozciągał się kawał pola, które nabył razem z chałupą. W akcie desperacji zdecydował zaorać swoją ziemię i zacząć jakąś dochodową uprawę. W stodole za domem znalazł starożytny pług. Uśmiechając się wyrozumiale, życzliwy sąsiad udzielił mu kilku lekcji orki i obiecał pożyczyć konia. Kilka dni później nauczyciel zabrał się do pracy.
Było ciężko. Nic nie wychodziło dobrze. Nie nawykłe do takiej pracy ręce natychmiast pokryły się pęcherzami, a plecy promieniowały tępym bólem. Po godzinie nauczyciel zrezygnowany przerwał szarpaninę i smutno popatrzył na szarą ziemię. To nie miało sensu. Z czułością pogłaskał starego konia i westchnął. Nagle w oddali zobaczył srebrny samochód parkujący na poboczu szosy. Z limuzyny wysiadł elegancko ubrany mężczyzna i poszedł przez pole w jego kierunku.
– Dzień dobry, gospodarzu! – krzyknął z daleka.
– Dzień dobry, panu – odpowiedział nauczyciel. Uśmiechnął się sam do siebie, oceniając niedorzeczność całej sytuacji.
– Jak orka? – zapytał przybysz, ciekawie zerkając na starodawny pług.
– Ciężko. – Nauczyciel postanowił być oszczędny w słowach.
Człowiek ze srebrnej limuzyny urzeczony wpatrywał się w zabłocony pług.
– Wychowałem się na wsi – zaczął zmienionym głosem. W jego oczach pojawiły się łzy. – Ojciec miał gospodarkę, ale sprzedał… Czy mógłbym… – nieśmiało podniósł wzrok i błagalnie spojrzał na nauczyciela – …dotknąć?
– Ależ proszę.
Jegomość w kosztownej jesionce z czułością dotykał zardzewiałych części pługa i mruczał: „Taki sam… Dokładnie taki sam…”.
Po kilku minutach podniósł bryłkę ziemi i rozgniótł ją w ręku. Otarł rękawem cisnące się do oczu łzy i wyciągnął portfel. Odliczył pięć stuzłotowych banknotów i podał je nauczycielowi.
– Proszę to przyjąć. Znalazłem tu coś bezcennego… – wyszeptał. Popatrzył jeszcze raz na pług i odszedł w kierunku limuzyny.
Nauczyciel wpatrywał się osłupiały w pięć zielonkawych banknotów.
Tydzień później na poboczu szosy zatrzymał się van z przyciemnianymi szybami. Wysiadło z niego czterech eleganckich mężczyzn, którzy nie bacząc na wiosenne błoto, przeszli polem w kierunku zabudowań nauczyciela.
– Przepraszamy, gospodarzu – zaczął jeden z nich. – Na polu jest pług… – zawahał się. – Czy moglibyśmy go dotknąć?
Nauczyciel uśmiechnął się szeroko i skinął głową.
