Dar niedojrzałości
Wioletta Grzegorzewska, Tajni dyrygenci chmur, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2024, 272 s.
Może się wydawać, że tylko dziecko potrafi tak mistrzowsko odwrócić przyczynę i skutek, dostrzegając dyrygenta chmur w strachu na wróble. A nawet więcej: pominąć wiatr, który porusza zarówno chmury, jak i strachy. Wypchane kukły nie są – jak domyślamy się – tylko elementem krajobrazu, bezsensownym punktem wypełniającym przestrzeń bohaterki. Lola portretuje strachy, bo stanowią one poniekąd wyraz wiejskiej kreatywności, otwierają jej wyobraźnię. W tamtych czasach (lata 80. XX wieku) miały one zazwyczaj postać ludzi i były ubierane w stare i niepotrzebne ciuchy. Dorastająca Lola dopisuje im intencje, bawi się skojarzeniami, a następnie szkicuje je na końcu swojego zeszytu:
[…] napisałam kulfonami w ramce tytuł Atlas strachów na wróble i szkicowałam tam wszystkie wypchane słomą kukły z Hektarów: stracha z pola Sitków, który przechylał się w stronę młodej olchy, co wyglądało, jakby ją uwodził; stracha spod lasu z jednym tylko okiem, w beretce na bakier, w którego słomianym wnętrzu pod dziurawym swetrem uwił sobie gniazdo rudzik; stracha podobnego do mojego ojca, którego lubiły obsiadać ptaki.
Strachy są na szczęście niegroźne w ogólnym rozrachunku. Wypchane słomą, bez wnętrzności. Lola ma jednak własne strachy: zamordowaną w stanie wojennym ciocię Andzię, preparowane przez ojca zwierzęta, obłapującego Mundka, chmurę z Czarnobyla. Niby bezwolne, ale jednak potrafiące dyrygować dorastającą dziewczyną, oddziałujące na jej przyszłe życie („śmierć zalęgła mi się w głowie” – zauważa bohaterka). Do tego dochodzi krytyczne patrzenie na siebie, „bo w czasie odpustu jedna baba powiedziała drugiej babie, że jeśli idzie o urodę, to nie wdałam się w Zosię [mamę]”. Dziewczyna ma też sprawdzone sposoby na stres. Pruje sweter aż do samej obwódki pod szyją (stwierdza, że wygląda to, jakby ktoś poderżnął jej gardło), zjada to, co jadalne nie jest (papier, tynk ze ściany). Z tego powodu trafia ona do szpitala i zostaje u niej zdiagnozowany zespół Pica. Po czasie Lola zaczyna sobie radzić z rozpoznaną (autodestrukcyjną) chorobą i – w akcie odwagi – poddaje się rytuałowi: strzepuje dłonie, kładzie się pod kocem i „szuka w sobie niewidzialnej wystającej końcówki”, która uwiera (tu np.: słowa babci, przezwiska kolegów, kłótnie rodziców, dziura w skarpecie). Nazywanie tej uwierającej końcówki daje jej możliwość przełamania schematu, wyzwala ją.
Ważny jest też moment historyczny, czas PRL-u, poczucie nienasycenia, szczególne wzajemne relacje w rodzinie wielopokoleniowej. Ojciec, który pracuje w papierni, jest pszczelarzem, ale miewa problemy z alkoholem, interesuje się polityką i jest członkiem partii. To ze względu na chęć zaimponowania ojcu Lola zapisuje w zeszycie usłyszane nazwy gołębi, to jemu pragnie asystować (kiedy szkoli on w swoim fachu syna leśniczego), prasuje mu koszule, gdy jest pokłócony z mamą. Mama z kolei pracowała jako pomocnica murarska, jest kobietą zadaniową, córka lubi z nią spędzać czas (np. przy składaniu pościeli). Ich beztroska zostaje przerwana śmiercią cioci Andzi. Morderstwo okazało się głębokim zranieniem całej rodziny.
Jednym z istotnych tematów tej książki jest też etos pracy, któremu miejsca ustępuje nawet gorliwa religijność: „Mogłam nie odmawiać przed snem pacierza, zaspać w niedzielę na mszę, ale w pole musiałam iść, bo ziemia dla moich dziadków była największą świętością, tak jakby ich Bóg mieszkał pod nią, wśród korzeni roślin, a nie w niebie”. Lola potrafi wiele innych praktycznych rzeczy, np. pomaga robić kapustę, zwozić z pola korpiele, strzyże tatę oraz kilkunastu sąsiadów. Robi to, mimo że brzydzą ją nieumyte włosy, brudne kołnierzyki i wypryski u obcych. Podobnie jest z asystowaniem tacie przy preparacji zwierząt – dziewczyna przeżywa wewnętrzny bunt.
Poczucie ciężaru istnienia, zmysłowo-materialna rzeczywistość – to wszystko z jednej strony głęboko niepokoi, a z drugiej zachwyca (wyjątkowo dobre połączenie). Książka jest esencjonalna. Mocno nastawiona na estetyzację przekazu, czego dowodem niech będzie wprowadzający fragment opowiadania Korpiele: „Nadszedł wrzesień. Po zapadnięciu zmroku młode topole spacerowały wokół stawu. Nikt by nie uwierzył, że mogą się tak przechadzać jak siostry szarytki wokół ołtarza Czarnej Madonny na Jasnej Górze, ale daję słowo, że tak było […]”. Te poetyckie skojarzenia są często zestawione z bardzo przyziemnymi sprawami do załatwienia. Wydobywają się z Loli mimochodem.
Język wydaje się tak gęsty i czysty, że kiedy tylko zaczynam czytać jakąś historię, nabieram pewności, że chcę ją poznać do końca. I zastanawiam się, jak to możliwe, że najnowsza powieść Wioletty Grzegorzewskiej nie została dotąd dostrzeżona przy okazji ważniejszych nagród literackich w Polsce. Ufam, że to tylko kwestia czasu. Być może jest to wynik tego, że prozaiczka jest emigrantką, mieszka od wielu lat na Wyspach Brytyjskich, nie wchodzi też łatwo w układy środowiskowe. Nie widzę też u niej modnych tematów, koniunkturalizmu. Potrafi za to dostrzegać pewne paradoksy związane np. z festiwalami (i pisze o nich bez ogródek w swoich social mediach). Jak to nawet w dziecięcych zabawach bywa, trudno wpuścić do małej grupy kogoś nowego, a w dodatku zdolnego i szybko orientującego się w niepewnych regułach gry.
Tajni dyrygenci chmur są niewątpliwie nawiązaniem do Guguł. Ale nie jest to prosta kontynuacja, raczej intertekstualność, przeplatanie wątków, wchodzenie w przestrzenie wcześniej jedynie zarysowane. W Gugułach ojciec Wioli umiera, ale jest jedną z głównych postaci Tajnych dyrygentów. Monika Ochędowska stwierdziła: „Powrót do Hektarów wygląda na próbę powrotu do twórczych źródeł, która miała pomóc w odnalezieniu dawnej siły opowieści. Niestety ta próba udowadnia starą prawdę Jana Brzechwy – nie da się powtórnie otworzyć
drzwi tej samej baśni”[1]. Nie do końca przekonuje mnie przywołanie w tym przypadku parafrazy heraklitejskiej prawdy. Bo baśń o Hektarach ma wiele wejść. A Grzegorzewska wnikliwie przygląda się im i eksploruje. Autorka przyznaje w jednym z wywiadów, że wiele wspomnień uruchomił w niej pobyt w schronisku dla kobiet w trakcie pandemii Covid-19. Opowiadanie o wyjeździe na kolonię zaczęło się niespodziewanie rozrastać[2].
Debiut powieściowy Wioletty Grzegorzewskiej pt. Guguły (nominowany do Nagrody Literackiej Nike, Nagrody Literackiej Gdynia oraz do Nagrody Bookera) kończy się niezrealizowaną ucieczką Wioli z rodzinnej miejscowości. Wyjazd do miasta zaproponował o świcie kolega, Starszy Lajboś. Bohaterka idzie na przystanek autobusowy, jednak po chwili rezygnuje, związuje włosy gumką z dętki i boso wraca na Hektary. Ma przed oczami obraz załamanej matki, która jej szuka. Pierwsze opuszczenie wioski (legalne) Loli odbyło się dopiero w Tajnych dyrygentach chmur, a osobą, którą zastała w domu po powrocie, był ojciec (w Gugułach pojawia się wątek powrotu z kolonii na pogrzeb ojca, więc zapewne był to późniejszy wyjazd). Stanowiło to ważne wydarzenie, nie tylko ze względu na to, co się wydarzyło na kolonii, ale też dlatego, że oddaliła się od znanej przestrzeni, nabrała dystansu.
Pierwsze w życiu tygodnie spędzone poza domem zrobiły swoje i sprawiły, że wszystko w mojej wsi zmatowiało i wydawało się mniejsze. Wyblakły płoty i szyld sklepu spółdzielczego z zielonym kłosem żyta. […] Idąc kamienną drogą, już z daleka zauważyłam, że w czasie upałów ubyło wody w naszym stawie, trzcina pożółkła […].
Tajni dyrygenci chmur mają, jak Guguły, charakter inicjacyjny. Lola, której pisarski talent odkrywa już nauczycielka, zapisuje swoje spostrzeżenia, wchodzi na wyższy poziom samoobserwacji. Jest to dziewczyna, która czujnie lustruje otoczenie. Jednak od wyjazdu jej zmysł analizy wyostrzył się. Zaczęła się porównywać z innymi, wstydzić biedy, warunków życia, zauważać odrębność językową (mówi po „łykowemu” ze śląskimi naleciałościami). Z Hubertem weszła w nieśmiałą relację erotyczną (myśląc, że zadziałała magia różowej kokardki na środku majtek). Czując swoje nieobycie, zainteresowała się nawet książką Ireny Gumowskiej ABC dobrego wychowania (lubię to poczucie humoru!). Myślę, że ten wątek ma też istotny walor autobiograficzny. Intensywny powrót wspomnień nastąpił w wyniku emigracji z Polski. Zdarza się, że odległości wyostrzają reminiscencje, przywołują refleksy.
Jarosław Czechowicz pisze, że formalnie i literacko guguły Grzegorzewskiej dojrzały[3]. Ja jednak mam nadzieję, że one zawsze pozostaną w stanie niedojrzałości, że Grzegorzewska zrobiła z tego walor, dar (i wykorzystuje go na wielu płaszczyznach). Postanowiła eksploatować te tematy, które poprzednio zostawiła na marginesie.
Po przeczytaniu Tajnych dyrygentów chmur chciałoby się przytulić dorastającą Lolę z Hektarów, ale też przytulić siebie sprzed wielu lat. Bo tak wiele historii Grzegorzewska opisuje, jakby wiedziała o czytelniczkach/czytelnikach więcej, niż to jest możliwe. Maksymalnie osobiste i głęboko uniwersalne. Proza – jak przyznaje Iwona Gralewicz-Wolny – utkana z poezji[4]. Dodałabym: z wiatru.
Mirosława Szott
[1] M. Ochędowska, Nie da się otworzyć drzwi tej samej baśni, „Książki: magazyn do czytania” 2024, nr 2/65.
[2] S. Rerak, Powrót do miejsca, którego już nie ma. Rozmowa z Wiolettą Grzegorzewską o „Tajnych dyrygentach chmur”, https://booklips.pl/wywiady/powrot-do-miejsca-ktorego-juz-nie-ma-rozmowa-z-wioletta-grzegorzewska-o-tajnych-dyrygentach-chmur/ [dostęp: 1 września 2024].
[3] J. Czechowicz, Melancholia minionego, http://krytycznymokiem.blogspot.com/2024/05/tajni-dyrygenci-chmur-wioletta.html [dostęp: 1 września 2024].
[4] I. Gralewicz-Wolny, „Tysiąc wierszy”. O poezji Wioletty Grzegorzewskiej tropem „Guguł” (bądź odwrotnie), „Poznańskie Studia Polonistyczne” 2018, nr 33, s. 124.