Grzegorz Pul
Czekając na powrót starego kota
Jak zwykle pierwsza wyczuła ich Fifka. Tym razem zaczaili się za betonową ruiną, pozostałością po Państwowym Gospodarstwie Rolnym. Stali przyklejeni do rozwalonej ściany w cieniu pokaźnych brzózek rosnących na płaskim dachu zdewastowanego budynku. Nigdy nie wiem, jak ona wychwytuje obecność osób, które nie robią żadnego hałasu. W każdym razie, gdy tylko wyskoczyłem zza zakrętu, podniosła na sztorc swoje wielkie, przesłodko mięciutkie uszy i zawarczała.
– Co? – rzuciłem do psa naprężonego na przednim siedzeniu. Zamaskowany mundurowy z czerwonym lizakiem pędzący w moją stroną był odpowiedzią na pytanie. Zahamowałem, a Fifka rozdarła się wniebogłosy.
– Ciszej, do cholery – próbowałem ją uspokoić. Facet w kominiarce i z karabinem na plecach nie wzbudzał jej zaufania. Otworzyłem okno. Żołnierz coś mówił. Pies szczekał. Nic nie słyszałem.
– Spokój, kurwa! – ryknąłem. Fifka momentalnie zamilkła i położyła się na fotelu.
– Pan tak do mnie? – Mundurowy był wyraźnie skonsternowany. Wcisnął lizaka za skórzany pas i zaczął poprawiać broń.
– Skądże. Do psa się darłem.
– Ma pan szczęście. Dokumenty proszę.
Wyjąłem dowód z portfela. W międzyczasie podszedł drugi żołnierz. Ten nie był zamaskowany i od razu go poznałem. Zatrzymywał mnie dwa razy kilka dni wcześniej, a także dziś rano. Miał naszywki kaprala. Wziął od zamaskowanego dowód.
– Pan spod siódemki? – zapytał. Skinąłem głową na potwierdzenie.
– A pies co się tak drze?
– Chyba nie lubi obcych – odpowiedziałem.
– Tak jak my – burknął zamaskowany i zaśmiał się głupio. Kapral wydał z siebie krótki rechot, a ja spojrzałem na nich z politowaniem. Fifka zamknęła oczy.
– Do widzenia. – Kapral oddał mi dowód. Ruszyłem i po minucie byłem pod chatą.
Zajrzałem na taras. Miska z chrupkami stała nieruszona.
– Zenka nie było – rzuciłem w stronę tupiącej pod nogami Fifki.
– Trzeci dzień. Cholera. Coś długo gada nie ma – zamruczałem do siebie i weszliśmy do chaty.
Po obiedzie ruszyłem naprawiać płot. Musiałem wymienić dwa przęsła starego ogrodzenia, które posypało się jak nasz spokój w tej przygranicznej wiosce. Spróchniałe sztachety odlazły od legarów, tworząc w konstrukcji wyrwy. Palisada przypominała uzębienie starego dziada, bo składała się praktycznie z samych ubytków. Wyniosłem pęk pomalowanych desek, wkrętarkę, piłę, komplet kluczy, worek wkrętów i bóg wie co jeszcze. Poukładałem to wszystko na ziemi i już się miałem brać za robotę, gdy warcząc przyleciała Fifka. Czujnie spoglądała w dal. Po chwili i ja ich usłyszałem. Przelecieli przez pustą wioskę na pełnej piździe z włączonym kogutem.
Sobaka rozdarła się i pogoniła za radiowozem.
– Goń psy! – krzyknąłem za nią.
– Jeździat jak durni – usłyszałem głos Mikołaja. – Po chuja tak żenutsia? – mówił podlaską gwarą. Tkwił obok płotu w swoich ciemnozielonych ogrodniczkach naciągniętych na bordową, flanelową koszulę. Ręce miał wciśnięte w kieszenie. Staliśmy na środku brukowanej drogi, patrząc za znikającym na końcu wsi radiowozem. Słońce grzało. Sikorki darły się na nagim jesionie. Pąki jabłoni nabierały sił, aby za kilka dni wystrzelić kwiatami, utulając okolicę słodkimi zapachami i obsypując kolorami nadciągającej wiosny.
– Na chuj tak pędzą – powtórzył po polsku, ale w jego głosie tym razem nie zauważyłem pytającego tonu. Zabrałem się za robotę.
– Sztachety olszowe? – zapytał.
– Nie, sosna – odpowiedziałem.
– To chuj, długo nie postoją – stwierdził jednoznacznie. Zerwał źdźbło trawy i żując patrzył, jak montuję nowe legary.
– Postoją – odparłem lekko zdyszany. Wkrętarka słabo ciągnęła.
– Zobaczymo. Może i postojat. – Znów pojechał miejscowym dialektem, plując pod nogi zmielony, zielony patyczek. Fifka po gonitwie spała na ziemi pod płotem.
– Zenka nie widziałeś?
– Ne boczym joho może z piać dion – odpowiedział Mikołaj po chwili zastanowienia.
– Jeżdżą jak pojebani, może go gdzieś palnęli przy drodze – drążyłem temat.
– Daj spokój, to stary i cwany kot. Poza tym na tych kogutach to ich widać i słychać z kilometra.
– Chcesz piwo? – zapytałem, prostując zgięty kręgosłup.
– Nie. Jeszcze muszę jechać do pszczół. A pewnie ze dwa razy mnie zatrzymają – odpowiedział.
Otworzyłem butelkę z zimnym, chmielowym napojem. Pierwszy łyk…. Kubki smakowe zareagowały… Przysadka mózgowa wystrzeliła do mózgu pokaźną porcję endorfin. Wszystko stało się nagle piękne. Czułem naciągającą wielkimi krokami wiosnę z jej ciepłem i zapachami. Zapachami komponowanymi z mieszaniny słodkawych aromatów owocowych drzew, przyprawionych lekko mdłą nutą kwiatów bzu. Fifka spała na rozgrzanej trawie. Nie martwiłem się w tej krótkiej, ulotnej chwili stacjonującymi za płotem żołnierzami, latającą na sygnale tam i nazad policją i brakiem przy misce starego, rudego kota. Przebudzenie nadeszło z drugim łykiem i słowami Mikołaja.
– Ja lecę. Cześć. Do jutra. – Machnął ręką i ruszył na swoje podwórko.
– Do jutra – odpowiedziałem. Podniosłem z ziemi wkrętarkę i wróciłem do swojej roboty.
Wieczorem długo stałem na tarasie. Wpatrzony w mrok paliłem, wsłuchując się w każdy dochodzący z ciemności szmer. W poświacie rzucanej z dachowego okna raz za razem krążyły nietoperze, ganiając leniwe ćmy, dopiero co wybudzone z zimowego snu. W starych jesionach odezwał się puszczyk. Najpierw długiem: huuu. Po chwili przerwy krótkim: hu hu. By po kolejnej pauzie znów powtórzyć dźwięczne: huuu. W okrytym mrokiem starodrzewie, na drugim brzegu Świsłoczy samica odpowiedziała mu charakterystycznym kjuwikiem.
– Przynajmniej one się znalazły – mruknąłem do siebie. Zgasiłem papierosa i ruszyłem w stronę schodów. Po drodze minąłem Fifkę wyciągniętą na skórze dzika.
W środku nocy wybudził mnie hałas. I nie wiem, czy był to głośny jazgot policyjnej syreny, czy przeraźliwe ujadanie psa, skaczącego przed zamkniętymi drzwiami. Mrugające niebiesko, czerwone światła cięły laserami mrok wioskowej ulicy. Podszedłem do okna i otworzyłem je na oścież. Dźwięki zakuły w zaspanych uszach. Przetarłem półprzymknięte oczy. Błyski rzucane przez migające koguty odbijały się tysiącami iskier na wilgotnych kocich łbach. Podszedłem, żeby uspokoić rozdygotaną Fifkę i wtedy to zobaczyłem. Nad Świsłoczą pokrytą czarnym płaszczem nocy tańczyły jasne nitki migoczących latarek.
– Znowu ktoś przeszedł – powiedziałem do zjeżonego psa. Wiedziałem, że nie zaśniemy do rana. Hałas wywoływany przez co chwilę przejeżdżające na sygnale samochody na pewno nie pozwoli na sen.
– Woda jest jeszcze po chuju zimna – rzuciłem tym razem do siebie. Dałem Fifce pokaźny kawał suszonej wołowej skóry.
– Masz na uspokojenie – burknąłem do psa, który na widok smakołyka merdał krótkim ogonem. Usiadłem w fotelu ze szklanką do połowy wypełnioną bursztynowym płynem. Patrzyłem przez tarasowe okno na strzelające nad granicą błyski wojskowych latarek. Fosforyzujące wskazówki zawieszonego na ścianie zegara wskazywały trzecią trzydzieści.
Po śniadaniu wróciłem do naprawy ogrodzenia. Oczy szczypały od niewyspania. Po poranku z lekkim przymrozkiem zrobiło się przyjemnie ciepło. Ostatnie policyjne samochody z włączonymi kogutami przemknęły ze trzy godziny temu. Od tamtej pory panowała absolutna cisza. U Mikołaja brama była zamknięta. Nie zauważyłem, kiedy wyjechał. Przykręcałem sztachetę za sztachetą pod linijkę zrobioną z naciągniętego sznurka od snopowiązałki. Słońce grzało przyjemnie w plecy. Sikorki skakały po bezlistnym krzaku bzu, drąc dzioby w pretensjonalnych seriach świergotów. Wibrującym, skrzeczącym śpiewem domagały się pewnie nasypania porcji ziarna słonecznika do pustego karmnika. Fifka z brzuchem wystawionym w stronę słońca chrapała melodyjnie na świeżej, wiosennej trawie.
Przykręciłem kolejną sztachetę i wstałem z kolan rozprostować zgięty w kabłąk kręgosłup. Na pustej dotychczas ulicy dostrzegłem jakiś ruch. Pięć obejść dalej Andrzej z piłą motorową na ramieniu rozmawiał z kimś przez płot. Próbowałem sobie przypomnieć, jak ma na imię sąsiadka, z którą gada, ale mózg z powodu niewyspania nie pracował na pełnych obrotach. Poszedłem do domu po dwie butelki zimnego piwa. Andrzej na pewno za kilka minut będzie chciał pogadać o rybach. Rzadko spotykaliśmy się nad Świsłoczą, ale to tylko dlatego, że jeden drugiemu nie wchodził na jego ulubione miejsca. Za to we wsi potrafiliśmy gadać długimi minutami, co komu brało, na co i gdzie.
– Dałbyś parę złotych, tobym te sztachety zrobił na cacy – odezwał się, gdy tylko doszedł do posesji. Miał na twarzy kilkudniowy zarost. Przetłuszczone, ciemne włosy wychodziły spod wypłowiałej bejsbolówki ze znaczkiem adidasa. Ciemne, poplamione dżinsy ginęły w cholewach nowych gumofilców. Kolorową, czerwono-bordową flanelę zakrywała watowana kamizelka. W prawej dłoni trzymał piłę spalinową. Nie wiem, dlaczego skojarzył mi się z bohaterem Teksańskiej masakry piłą mechaniczną. Otworzyłem piwa.
– Może widziałeś Zenka? – zagaiłem, podając mu butelkę. Zrobił potężnego łyka i pokręcił głową przecząco.
– Nie ma gada już cztery dni – burknąłem z niepokojem w głosie i przechyliłem butelkę do ust. Andrzej jeszcze raz się napił. Wyglądało, że ma kaca, a ja ratowałem mu życie.
– To chitre kotisko. Czort joho nie woźme – odparł.
Pomimo kilku lat spędzonych w tym miejscu ciągle nie mogłem się przyzwyczaić, kiedy moi rozmówcy, bez żadnego ostrzeżenia, płynnie przechodzili z polskiego na miejscowy i odwrotnie.
– Chyba masz rację – przytaknąłem bez entuzjazmu. Przykręcając kolejną sztachetę, słyszałem, jak głośno gulgocząc, dopija piwo.
– W sioem raku to może i ne połapajem. – Andrzej zmienił rozmowę na temat, który nas najbardziej interesował.
– Byłem przedwczoraj nad wodą, to mnie opadli z karabinami, jak jakiegoś przestępcę – stwierdził.
– Kurwa, żeby przez to polityczne chujstwo nawet połowić normalnie nie można było! – rzuciłem podniesionym głosem. Andrzej splunął pod nogi.
– Bladź, znad rzeki to nawet za komuny nie ganiali – spuentował dyskusję. Po tych słowach zapadła cisza. Za bardzo nie mieliśmy nic do powiedzenia. Sytuacja przerastała nas dużo więcej niż o głowę. Mogliśmy tylko kląć lub milczeć, więc po kilku wcześniejszych bluzgach zrodzonych z bezsilności wybraliśmy drugą drogę. Staliśmy w słońcu, na środku pustej drogi patrząc w stronę nieodległego trzcinowiska, stanowiącego obecnie niedostępną zonę.
– Chcesz jeszcze browara? – przerwałem milczenie po chwili. Nic nie odpowiedział, ale widziałem, że się krępuje przytaknąć. Ruszyłem do chaty, a po powrocie wręczyłem mu otwartą butelkę zimnego, chmielowego napoju.
– W nocy chyba jakieś przejście było? – zmieniłem temat. Pytanie było z zakresu retorycznych, bo alarmu na pewno nie wywołały przelatujące nad granicą bociany. Ciągle tkwiły mi w głowie nocne iluminacje połączone w efektami dźwiękowymi, a podejrzewałem, że Andrzej na temat tych wydarzeń wiedział zapewne tyle co i ja, czyli nic… Ale w tej kwestii jednak było inaczej.
– Przebrali się u mnie za stodołą – powiedział po wzięciu solidnego łyka. Po tych słowach aż mnie zmroziło. Byłem cholernie ciekawy.
– I co? – zapytałem, starannie ukrywając ekscytację.
– Nic. Przebrali się w suche ciuchy i poszli w las – dodał, biorąc kolejnego łyka.
– Dzwoniłeś? – zadałem pytanie i od razu wiedziałem, że głupio zrobiłem. Andrzej odstawił na ulicy pustą butelkę. Zapalił papierosa. Momentalnie się usztywnił, a z twarzy zniknęła mu szczerość. Nerwowo zerkał to na mnie, to na końcówkę palącego się papierosa. Najwyraźniej analizował, co może odpowiedzieć.
– A na chuj. Niech sobie idą – odpowiedział po chwili, wolno cedząc słowa. Czułem, że rzucone bezmyślnie pytanie coś zmieniło. U Andrzeja załączył się tryb alarmowy. W głowie tego człowieka, żyjącego od dziecka przy granicy i czerpiącego pełnymi garściami z możliwości, jakie dają różnice cenowe towarów w poszczególnych krajach, zapaliła się czerwona lampka. Nie byłem swój. To, że mieszkałem tu od kilku lat, niczego nie zmieniało. Byłem przyjezdnym facetem, co kupił tylko dom i nie wiedział, że Leon z pierwszej chaty nie rozmawia z Mikołajem, bo ich ojcowie w zamierzchłych czasach, których nikt już nie wspomina, pokłócili się o kilka metrów ziemi w zapomnianym miejscu, zarośniętym obecnie pokaźnym, olszowym lasem.
– A gdzie idziesz z tą piłą? – próbowałem ratować sytuację, szybko zmieniając temat.
– Warszawianka z drugiej chaty ze dwa tygodnie temu prosiła, żebym podciął lilaki – odpowiedział sucho. Przydeptał niedopałek butem i bez słowa ruszył pustą, brukowa ulicą.
– Cześć – rzuciłem za nim, ale nie słyszałem, czy mi odpowiedział. Słońce stało w zenicie. Szpaki na świeżej, wiosennej trawie darły się na siebie, chwytając pierwsze robaki. Sikorki o dziwo gdzieś zniknęły. Pewnie poleciały sprawdzić inne jadłodajnie. Fifka drzemała pod naprawianym płotem. Zdjąłem koszulę. Na tiszercie miałem mokre plamy na plecach i pod pachami. W międzyczasie szpakom przybyła konkurencja w postaci pary kwiczołów. Ptaki krzyczały na siebie, jakby ogłaszały początek wojny, a ta już przecież trwała. Pozbierałem narzędzia i gwizdnąłem.
– Chodź, zjemy obiad i usiądziemy na tarasie. Może ten stary zbój wreszcie się pojawi – rzuciłem do psa i ruszyłem w stronne chaty. Po chwili wyprzedziła mnie pędząca z wywalonym jęzorem Fifka.
Świsłoczany, październik 2022 roku