Mirosław Kuleba
Córka ben Brahima
(z cyklu „Obrazki z wystawy”)
Najbardziej zuchwałe spojrzenie wszech czasów rzuca mi w twarz córka ben Brahima, obwieszona złotem Beduinka półdzika, którą sobie onegdaj kupiłem. Nie targowałem się wiele, przebiłem gładko wszystkich. Kiedy się zdobywa istotę tak cenną, czy to klacz z pustynnej hodowli, sokoła ułożonego do łowów na gazele, czy też dziewiczą księżniczkę z rodu bejów, cena nie ma znaczenia. Liczy się tylko to, czy przedmiot pożądania trafi w twoje ręce. Euforia tej chwili, gdy zamiast całego świata masz jedyną perłę, wartą takiej ofiary. Ofiary z całego świata, a może z twojego życia.
Śmierć obleczona w światłość zamarła nad ostrzem piramidy. Głowa dziewczyny rzuca tylko rąbek cienia na smukłą szyję. To jedyne miejsce, którego nie sięga pałające oko otchłani. Żar białego słońca wbija szklane ostrza w jej oczy, jej najdoskonalszy oręż, ostry jak obosieczna dżambija.
Nie poznałem jeszcze jej imienia. Nie jest mi potrzebne, każde imię podważy tylko jej oczywistą bezcielesność. I nieokreśloność pełną przemilczeń, gdyż nie widzę jej stóp i dłoni, a suknia zakrywa więcej, niż odsłania. Podziwu dla tego, co widzę, w żadnym znanym mi języku nie sposób jednak wyrazić wystarczająco rzeczowo. Niektórzy powiedzą, że ta dziewczyna jest skończonym pięknem. Ja widzę tu jednak raczej nieskończoność piękna, każda inna miara byłaby chybiona. Nieskończone, a więc bezgraniczne. W tym sensie, że owszem, jest pewien stan skończonej doskonałości, lecz wystarczy nieznaczna zmiana warunków – światła, przepływu pustynnego żaru, może barw rzucanych przez rozkwitły nocą rzadki kwiat – by doskonałość zyskała całkiem nowy wymiar, stała się jakąś alternatywną doskonałością, równie doskonałą.
Jest w niej zatem nieskończony potencjał doskonałości, całe spektrum uroku w najwyższym diapazonie, zależnym od moich oczekiwań, pory dnia albo jej kaprysu.
Pora dnia – teraz widzę ją w samo południe, świadczy o tym siła, z jaką słońce wnika w głąb jej ciała. Właściwie to słoneczne promienie wypalają jej wizerunek w drgającym powietrzu. Moc niebiańska przenika jej śniadą skórę, więźnie w niej i wzbiera najcenniejszym z możliwych kształtem wykrojonym z bezmiaru przestrzeni. To forma kobiecego ciała, ledwo jednak widocznego w półkolistym dekolcie zwiewnej bawełnianej sukni, w lunarnym, gazelim łuku smukłej szyi i twarzy okolonej czarnymi włosami, których nie zagarnął turban.
Jej skóra była w tym słońcu równie gorąca i sucha, i tak samo płynnie uformowana jak piasek pustynnych wydm, których fale przesypywały się z cichym szelestem, niczym w klepsydrze wieczności, za jej plecami. Kwarcowy pył, niesiony każdego dnia przez wiatr, nadawał jej ciału gładki szlif. Welinowa gładkość skóry przypominała w dotyku szlifowany w kaboszon topaz, igrający gamą odcieni brązu, ale dłoń mężczyzny przywykła do broni i wielbłądziej uprzęży nie była zdolna do rozpoznania subtelnej apretury dziewczęcej charta virginea.
Cień ukryty w najgłębszej partii oczodołu syciły smugi rzucane przez rzęsy. Brzegi powiek poczerniła kuhlem ze startego na proszek antymonu. A może jednak był to naturalny ciemny odcień. Myślałem o tym, jak nakłada mirwadem czarny eyeliner, zawsze tym samym gestem od czasów królowych Egiptu. Dobrze mi znana z Orientu. Czarna kredka do oczu i jej magnetyczny powab.
Pewnego dnia objawiła się w nowej postaci. Ta sama, lecz wyrzeźbiona innym słońcem, osmagana żarem wiatru, który przyniósł oddech dalekiego morza. Światło, zależnie od tego, czy napływało ze słupów powietrza drgającego nad mirażami zwierciadlanych tafli, czy więzło w bezruchu krystalicznej struktury południowych godzin, czy też nasycało się złotem chylącego się ku wieczorowi dnia, ożywiało paletę spłowiałych barw jej skromnego ubioru: bladoliliową osnowę zawoju na głowie, ozdobionego na czole złotym dinarem, metaliczne rozbłyski wielkich zausznic w kształcie złotych kół, pasiasty deseń materiału sukni w tonacji ziemnych ugrów. Spod turbanu splatały się z wiatrem i wiły niczym rozsierdzone węże jej czarne włosy, nasycone najgłębszą nocną czernią, jakby nigdy dotąd nie wystawiała ich na zabójczy żar słonecznych promieni, palących ciało do białej kości.
W tej odmienionej hipostazie smagła, niemal europejska karnacja dziewczyny nabierała nasyconej, czekoladowej głębi, pokrytej lśniącym werniksem wilgoci. Jej beduińską, arabską dominantę dopełniał nagle ciemny, afrykański – egipski czy berberyjski – komponent, żarliwy i jeszcze bardziej dziki. Wtedy malowała usta jaskrawą, karminową szminką, a rozsiane smugi tego samego czerwonego pigmentu dostrzegłem na jej policzkach i w oprawie oczu.
„Gdzież on ją spotkał? – myślałem o pułkowniku, który sporządził wizerunek tej dziewczyny. – Jak nakłonił muzułmankę, żeby mu pozowała?”. Przecież wiadomo, że kiedy mężczyzna zostaje sam na sam z kobietą, to tym trzecim jest szatan.
W świecie islamu kobiece spojrzenie to ulotna kreacja sztuki patrzenia, przesłanie dla mężczyzny. Oboje znają dobrze mowę oczu i precyzyjne znaczenie nieuchwytnych znaków. I teraz, kiedy na mnie patrzy, córka ben Brahima kryje w swym spojrzeniu to, czego nie może wypowiedzieć głosem, a ja mam czytać z niego niesłyszalne. Odkryła twarz, lecz nie mogła zdjąć niewidzialnej zasłony dla swej czci, której godnie bronił majestat tego spojrzenia. To co powinno zostać dla świata zakryte, okryła tajemnicą, lecz promienie światła, iskrzące w toni oczu, niosły nieomylne przesłanie. Tam, w głębi, zwarły się w walce wielkie siły. Ukryła pod maską wyniosłego spokoju potęgę swej namiętności, lecz nie sposób oszukać łowcy spojrzeń. Wiedziałem, że jest córką pierwotnej, dzikiej potęgi bezkresnej pustyni, nieokiełznanych, gorących wichrów z serca interioru. Każdej nocy słyszała w ich wyciu szept demonów. I może miała już w sobie szesnaście biesów, jak mówili niektórzy, dlatego była taka piękna.
Trwała w bezruchu z tym spojrzeniem sfinksa, które nadawało jej rangę pustynnego bóstwa. Zdawała się dominować, lecz była to taka sama ułuda jak lśniące w pustynnym piecu tafle odległych akwenów. Wyzywający wzrok miał bronić tego, co uduchowione, delikatne i wystawione na cios. Ukryła pod nim swe uczucia i bezgłośne zmagania z samą sobą, na dnie duszy, gdzie kłębiło się w niej to najcenniejsze. Może to była szlachetność myśli, wykwint jej pragnień. A może grzech i wina. Jeszcze nie chciałem tego poznać, pamiętając o hadisie Proroka: „Obyś nie był z tych co zrywają zasłony i ujawniają tajemnice”.
Wiedziałem jednak, że to nie jest kobieta zamknięta pod żelazną pieczęcią w oczekiwaniu mężczyzny, którego imienia jeszcze nie zna. Jej ciało już wymknęło się spod władzy tego nieznanego człowieka, spod czyjejkolwiek władzy. Nawet jeśli została obrzezana, jak wiele Arabek z pustynnych krajów. Cóż uczyni jej ojciec, gdy prześcieradło po nocy poślubnej pozostanie białe! „Ale gdzież jest krew, moje dziecko?” – zapyta zdruzgotany, jak ten starzec z perskiej opowieści, zanim sięgnie po saîf.
Córka z rodu szejka ben Brahima nie została jednak w tamtych latach królową pustyni. Karawana siedemnastu wielbłądów przywiozła kiedyś do Kairu z morza ruchomych piasków Wielkiego Nefudu inną Queen of the Desert, rudowłosą Gertrude Bell. Tak samo jak księżniczkę Beduinów, Angielkę owładnęła miłość do pustkowia, którego ogrom, bezkres i milczące okrucieństwo oferowały „upojne potwierdzenie własnej siły” – albo śmierć. Któż ośmieli się zmierzyć z oceanem, w którym nie sposób zanurzyć wiosła, którego wody, stale połyskujące w oddali, są tylko mirażem. Kto odważy się istnieć w otchłani nicości, żyć otoczony widnokręgiem śmierci. Widok ten wzbudzał w Bell euforię, zanim nie odkryła, że Beduini w istocie nienawidzą pustyni, gdyż kochają wodę i zieleń oazy. Wtedy utraciła swą miłość, a morze piasków zamknęło nad nią fale. Nie wiadomo, co stało się z córką ben Brahima.
Pułkownik znał dziesiątki, może setki takich demonów pustyni. Oficer carskiej artylerii, podróżnik, egiptolog amator, wielbiciel kobiet, wina i polowań. W Egipcie poznał Howarda Cartera i uczestniczył w eksploracji grobowca Tutanchamona. Powstały wtedy cykle rysunków i płócien ze scenami z wnętrza komór grobowych, do których jeszcze wtedy nikt postronny nie miał wstępu. Pułkownik utrzymywał, że pełnił funkcję oficjalnego rysownika ekspedycji lorda Carnarvona i Cartera, a jego obrazy trafiły do kolekcji króla Egiptu, Fu’ada I. Był najciekawszym polskim malarzem-orientalistą swych czasów.
Miałbym z nim o czym rozmawiać, gdybym w porę trafił do Egiptu. O Beduinkach, których wtedy jeszcze nie poznałem, albo o rosyjskiej artylerii, którą poznałem dobrze na kaukaskim froncie pod Itum-kale, leżąc trzy kwadranse w płytkim okopie pod ogniem baterii pułkowych moździerzy. Albo innego dnia pod ognistym ściegiem poczwórnie sprzężonych sziłek, automatycznych armat Afanasjewa-Jakuszewa szyjących na wprost w czeczeńskie okopy, czy pod nawałą haubic, których pociski rozdzierały chmury nad nami w zenicie balistycznej paraboli. Beduinki były bardziej interesujące. Temat artylerii mógł się zresztą w ogóle nie pojawić. Raczej jednak Beduinki w zmienności świateł i zapachów pustyni, skoro już w czasie nauki w szkole oficerów artylerii przyszły pułkownik Aleksander Laszenko równolegle studiował malarstwo w petersburskiej akademii sztuk pięknych, gdzie został uczniem wielkiego mistrza Ilji Riepina.
Był Polakiem z kresowego majątku w charkowskiej guberni, ale do końca życia utrzymywał kontakty ze środowiskiem rosyjskich białych emigrantów. Nekrolog o jego śmierci w 1944 roku rodzina zamieściła w emigranckiej gazecie „Nowoje Słowo”, ukazującej się w Berlinie. Było to pismo literackie o wyraziście antysowieckim obliczu, jedyna rosyjskojęzyczna gazeta w III Rzeszy. Szpalty poświęcone szachom redagował w nim czwarty szachowy mistrz świata, Aleksandr Alechin. Po klęsce hitlerowskich Niemiec redakcja została oskarżona o kolaborację z nazistami, a redaktor naczelny, którego dopadli Rosjanie, spędził jedenaście lat w łagrach. Syn pułkownika Laszenki, z pokolenia Kolumbów, w 1939 jako harcerz wziął udział w bitwie nad Bzurą, walczył w obronie Warszawy, został podchorążym Związku Walki Zbrojnej i z siostrą Ludmiłą wstąpił do konspiracyjnej organizacji Miecz i Pług.
Najpierw udało mi się kiedyś kupić barwny drzeworyt, na którym pułkownik pokazał dość dwuznaczną scenę, zapewne inspirowaną malowidłami z grobowca Tutanchamona – Izydę karmiącą piersią młodego mężczyznę, Horusa. Lecz Izis, mimo boskiej krwi, nie była tak piękna jak córka ben Brahima, toteż wytrwale kilka lat jej szukałem. Tej prawdziwej i żywej księżniczki pustyni, o której może powiedział Prorok: „Padnijcie przed nią, bijąc pokłony!”.
Gdy ją w końcu znalazłem, pojawiło się pytanie, czy Laszenko rzeczywiście widział kiedykolwiek tę dziewczynę w takiej postaci, jak ją przedstawił. Czy mogła tak odsłonić przed nim czarne włosy, rozwiane na wietrze? Haram! Kiedyś jednak trafiłem na fotografię tańczących Beduinek, którą zrobiła w 1956 roku Inge Morath, austriacka fotograf od pierwszego wejrzenia zakochana w błękitnym koniu Franza Marca – odkąd ujrzała go jako czternastolatka na nazistowskiej wystawie sztuki zdegenerowanej. Uciekła od zgiełku świata i wojen na pustynię, gdzie spotkała tańczące Beduinki. Miały suknie z takim samym wycięciem na piersi jak modelka Laszenki, a ich rozwiane włosy pożerały powietrze niczym czarne płomienie.
Odtąd oglądałem ją każdego dnia, jak słońce gładzi o świcie jej policzki, a noc sypie gwiazdy na jej włosy. A ona trwa niewzruszenie, istny sfinks, z tym swoim kamiennym spojrzeniem miażdżącym na proch męską siłę. Z grymasem ust, który nie jest jeszcze uśmiechem, który zdaje się wyniośle odtrącać, lecz niekiedy przesyła zachętę, gdy nakładała na wargi szminkę.
Laszenko nie sygnował swojego dzieła na klocku, każdą odbitkę drzeworytu podpisywał odręcznie ołówkiem. Na dolnym marginesie umieścił też datę – rok 1936.
Ten znak czasu, niedbale naniesiony na papier, ukazał mi mroczny aspekt brawurowego portretu dziewczyny, przywiązany zresztą do każdego dzieła sztuki. Jeśli córka pustynnego szejka ben Brahima miała wówczas szesnaście lat, na ile wygląda, dzisiaj, kiedy piszę te słowa, musiałaby już przekroczyć setkę. Uświadomiłem sobie, że to piękno już dawno zapadło w nicość, tak jak ona sama rozwiała się w pustynny piasek, w pustynny pył.