Ciocia (fragm. powieści Zapiski Bez Znaczenia)

Marek Krukowski

Ciocia

(fragm. powieści Zapiski Bez Znaczenia)

„Cisza na morzu. Wicher dmie. Kto się odezwie, ten bałwan jest!” – tych słów korzenie wrastają głęboko w strofy dzieciństwa i kwitną siwiuteńkim głosem cioci Heli.

Przez mgły i pól splątanie niesie się miarowy stukot pociągu: na wieś, do cioci.

W przedziale naprzeciwko mnie siedział dziadek i w zamyśleniu żuł miętowe landrynki, wyglądając przez okno, gdzie pola i lasy wciąż uciekały wstecz i wstecz. Ale w jego oczach zupełnie co innego biegło na wspak. Może czas dzieciństwa?

Jechaliśmy wtedy na pogrzeb cioci, jego starszej siostry. To była nasza ostatnia wspólna podróż.

Pamiętam, jak do kościoła wnieśli ciężką trumnę z zamkniętym wiekiem. Dziadek się zachwiał. Chwyciłam go za łokieć.

– Nie mogę uwierzyć, że moja siostra tam leży. W tym pudle – wyszeptał pobladły.

Stuk-stuk, zamknęła mi powieki. I posiwiałym głosem wyszeptała rymowankę. „Zaśnij, dziecino”. Na wieki.

Cioci nie ma. Pozostałam wyłącznie ja. Więc dzisiaj tylko mnie nachodzi czasem żal, że nie jeździłam tam częściej, że nie naprodukowałam więcej wspomnień o siwowłosej, łagodnej kobiecinie wspartej na nieodłącznej lasce z drewna wygładzonego przez dotyk jej sękatych dłoni. Ale obraz tej przygarbionej i siwowłosej dziewczynki o żywym spojrzeniu figlarnych oczu pozostanie ze mną.

Niezdarnie lepię ze słów jej postać. Widzę, jak siedzi w małej chatynce, przykuta kalectwem do krzesła i słucha radia, czekając na zabłąkanego gościa.

– Tylko nie skończ tak jak ja – ostrzegła mnie raz jeden, wpatrując się przenikliwie w moje oczy. Miała na myśli samotność, w którą wrastałam z uporem i na przekór ciocinym przestrogom, rok po roku, po kostki, kolana, po pas. Ciocine słowa brzęczały nade mną, żądliły. Przypatrywałam się im bezradnie. Złożona w przyciasnej trumience mojej nastoletniej samotności. Nasłuchiwałam, jak czas sypie na jej wieko ciężkie grudy dni, miesięcy, a w końcu i lat.

Wychodząc zimą do pracy w fabryce kartonu, zamykając lub otwierając furtkę, ciocia poślizgnęła się na lodzie, upadła i złamała biodro. Rehabilitacja trwała długo. Do tego nałożyły się problemy z tarczycą. Biodro źle się zrosło. Ciocia została naznaczona kalectwem. Zaczęła poruszać się z trudem, zgarbiona, o lasce, a przecież wciąż była stosunkowo młodą kobietą. Choć nie wiem, ile dokładnie miała wtedy lat. Chwileczkę, pójdę do sąsiedniego pokoju zapytać Szeptulę, to znaczy dziadka. Nie ma go, oczywiście jest w kiblu, więc czekam, tupię nogą. Wreszcie, kiedy wraca na swój fotel, zaczynam go przepytywać. Ale on nie pamięta. Dopiero po zawiłych dywagacjach udaje nam się wstępnie ustalić, że w chwili feralnego poślizgnięcia ciocia mogła mieć zaledwie dwadzieścia parę lat. Ale czy na pewno? Dziadzia patrzy przed siebie załzawionymi oczętami niebożęcia. Milczy. Mruga bezradnie. W końcu bezsilnie zapada się w swój fotel. Zamyka oczy. Przysłania je sękatą dłonią. Więcej już z niego nie wyciągnę.

Lubię myśleć, że tuż przed wypadkiem ciocia była zakochana, że miała adoratora. Że przyszłość w miarę przyjaźnie się do niej uśmiechała.

Wciąż widzę ją, jak siedzi w swojej kuchni, a w palcach obraca różaniec, zasłuchana w koronkę płynącą z radia.

Natomiast nie potrafię jej sobie wyobrazić jako młodą dziewczynę. Widzę wyłącznie poczciwą starowinkę, z którą przy kuchennym stole grywałam w karcianą wojnę, w chińczyka, w kartofla, w kibel. Każda z nas walczyła zażarcie o zwycięstwo, ale ciocia słabła pierwsza. W pewnym momencie, być może węsząc swoją porażkę, zaczynała kłaść kolejne karty ze wzrastającym roztargnieniem oraz dziecinną irytacją.

Dom od początku był stary i maleńki, dwuizbowy, wzniesiony z polnego kamienia, z przylepioną drewnianą sienią i składzikiem na węgiel. Zbudowany jeszcze przed wojną przez anonimowego pradziadka, który nie wiedzieć kiedy umarł. Później nastała bieda. Przylazła wojna. Dwunastoletni chłopiec, który kiedyś zostanie moim dziadkiem, a następnie skurczy się w Szeptulkę, głodny i w dziurawych butach idzie codziennie o świcie do fabryki kartonu.

Jednak z całego domu najważniejszy był dla mnie strych. W lato nagrzany, pachnący kurzem, starymi rupieciami i słomą. Lubiłam tam włazić po stromych schodkach, które bardziej przypominały drabinę z poręczą. Ze strachem pokonywałam kolejne stopnie, aby z westchnieniem ulgi dotrzeć do mojego, wyłącznie mojego zacisza. Gdzie przykucałam w skupieniu. Przyglądając się słonecznym pasmom światła prześlizgującym się pomiędzy krokwiami. Wdychałam nagrzane i suche powietrze nasycone starością, zasłuchana w moje, nie-moje budzące się ciało. Wyglądałam przez małe okienko na codzienny świat toczący się w dole, kiedy ja ukryta na stryszku bujałam w moich obłocznych marzeniach.

Ach, i jeszcze wychodek. Przylepiony do rozwalającej się szopy i posiadający coś z aury strychu. Unosił się tam podobny, a jednak zupełnie inny intensywny bukiet aromatów. Duszny smrodek szamba i rozgrzanej słomy. Przez szpary w deskach błyskały siostrzane prześwity słońca. I rozbrzmiewało bzyczenie bardziej dojrzałych muszysk. Panował tam nieco inny rodzaj odosobnienia. Kiedy wisząc nad dziurą w dobrze oheblowanych deskach, snułam mroczne fantazje. Frenetycznie zasłuchana w instrumentarium fizjologii. W ten parny jazz kiszek. W radosny szmer strumienia moczu. Wyobrażałam sobie, że osuwam się w tę straszną dziurę ziejącą pode mną. I tonę w jej cuchnącej czeluści. Nigdy nie śmiałam tam zajrzeć, w to czarne oko smrodu. Którego obecność pod pośladkami napełniała mnie pierwotnym lękiem. A jednak długimi minutami potrafiłam się tam kołysać, trącając ostrożnie struny strachu i wybujałych obaw. Z wolna nasycałam się zaduchem, ciepłem, brzęczeniem i słonecznym półmrokiem.

Jednak w nocy nigdy nie odważyłam się zajść do wychodka. Przypilona nagłą potrzebą kucałam pod murem i sikałam ukryta w malinowym gąszczu. Podskórnie wiedząc, że dopuszczam się wykroczenia. Dlatego jeszcze bardziej drżałam na zimnym wietrze o świtaniu, lękając się, że w końcu ktoś mnie przyłapie na moim zbrodniczym procederze.

Przed chatynką pysznił się warzywny ogród: bogaty w gliniasty, wilgotny czarnoziem soczystych barw. Zasobny w bulwiastość: marchwi, buraków, pyr. Strojny w wybujałe pióropusze zieleniny. Pnącza groszku. Grządki truskawek. Las szczypioru. Zagony kapusty. Każdy kwadrat warzywniaka to był odrębny fantastyczny świat. I każdy z nich stopniowo zarósł trawą i chwastami.

Nawet jeśli zmyślam, to kto mnie dzisiaj złapie za rękę na gorącym uczynku i wytknie drobne przeinaczenia?

Jedno pamiętam wyraźnie: to jak wraz z każdym pobytem u cioci moje ciało rozbudzało się coraz wyraźniej i ostrzej. Nieodwołalnie wynurzając się z sennego półmroku dzieciństwa.

Na szutrowej drodze grałam z wiejskimi chłopakami w lotkę. Naprężałam muskuły. Pociłam się pod letnią sukienką, z której rozbierały mnie ich zuchwałe i wygłodniałe spojrzenia. Często wygrywałam. Przepełniona dumą uciekałam w pola. Zanurzałam się w długie samotne spacery. Wdrapywałam się na jeden z wielu pagórków, będących pozostałością po zamierzchłych czasach, kiedy wydobywano tutaj liche złoża brunatnego węgla. Kładłam się na samym szczycie wśród wysokich traw. I nurkowałam w głąb siebie pod czujnym wzrokiem błękitnego oka, które uważnie obserwowało, jak zdejmuję sukienkę. Jak zaczynam tarzać się we własnym ciele. W tym ciele, które zawsze musiało dzierżyć palmę pierwszeństwa, przed i ponad wszelką ideą. To ciało rozwydrzone, znów czegoś pragnące, obolałe, przechodzące kolejną anginę, niewyspane, spragnione, nafaszerowane antybiotykami. Wyraziste i nieodstępujące mnie na krok. Więc nie mogąc uciec od niego, ulegałam mu. Rzucałam się w jego krwisty wir. Wsuwałam drżącą dłoń w bawełniane majteczki, tak jak oni nigdy by tego nie uczynili, gdyż brak im było kobiecej delikatności i wprawy. Upajałam się słonecznym wyobrażeniem ich chudych, opalonych i niedomytych ciał.

Przeobrażałam się w gwałtowną burzę. Rozbłyskałam wśród drżeń wewnętrznych i grzmotów, by wnet przygasnąć. Zmęczona, zużyta, ale nienasycona, schodziłam ze wzgórza i polną drogą powracałam do ciocinej chatynki. Odprowadzana wyłącznie przez wieczorny wiatr i wieczorne wrzosowe niebo: wiszące nisko i wysoko zarazem, absolutnie nieruchome. Na tle którego byłam czarną figurką, kruchą i samotną, z uporem przedzierającą się przez nieobjęte łany przestrzeni.

Ciocia już śpi. Przysiadłam w kuchni i myję stopy w miednicy. Wyglądam przez okno. Przelatuję wzrokiem nad urodzajnymi grządkami warzywnika. Przeskakuję płot, za którym bieli się droga i sad w świetle ulicznej latarni, udającej księżyc. Ulatuję jeszcze wyżej, w bezszelestnej windzie czerni. Na sto pierwsze, najwyższe piętro nocy, gdzie panuje wiekuista cisza, która dotyka mnie nawet tutaj, w ciepłym i jasnym wnętrzu kuchni, kiedy szorstkim ręcznikiem wycieram stopy.

Choć tak bardzo jestem obecna w tej chwili, to równocześnie całą sobą, każdą cząstką źrenicy, wpatrzona w głuchą wiejską noc, dostrzegam naszą nieobecność, moją nieobecność oraz jej nieobecność. I przeczuwam tę stupiętrową falę, która wkrótce, prędzej czy później, ale nadejdzie i zmyje nas z obolałego ciała planety. Brudną wodę z miednicy wylewam do wiadra. Gaszę światło.

Do emaliowanego rondelka wrzucam wielkie i nagrzane owoce czarnej porzeczki. Słońce pali mnie w kark.

Leżę na wersalce w cienistym pokoju i zza firanki obserwuję świetliste poruszenia ogrodu i świata.

Każda wyniosła swoje krzesło. I usiadłyśmy w cieniu domu, łuskając groszek i popatrując na wiejską drogę, nad którą unosi się biały tuman bezruchu.

Do późna oglądamy durne programy rozrywkowe w śnieżącym, czarnobiałym telewizorze.

Lubi moje wizyty, bo wtedy to ja gotuję i robię zakupy.

Ciocia czesze siwe włosy. I bardzo ciasno ściąga je gumką z tyłu głowy. Z przodu każdy niesforny kosmyk dyscyplinuje metalową czarną wsuwką.

Jednak jej uśmiech jest łagodny. Najłagodniejszy. Już nie ma jej uśmiechu. Nie ma go nigdzie. Na żadnej fotografii. Jedynie jego niknące wspomnienie, niczym kolista fala po kamyku wrzuconym do jeziora, zatacza coraz szersze i delikatniejsze kręgi pod moją powieką.

W tamte wakacje nie wybrałam się do cioci, ponieważ zadzwonił ktoś z rodziny (mąż kuzynki mojej matki). Ktoś, kto chciał położyć, i ostatecznie położył, pazerną łapę na tym skrawku ziemi. Bogacze z Ameryki z piękną willą pod Warszawą, sąsiedzi gwiazd telewizji publicznej.

– Nie przyjeżdżaj. Ciocia już absolutnie nie nadaje się do przyjmowania gości. Zdarza jej się nawet chodzić nago. Źle z nią.

Głupia schowałam walizkę do szafy. I przesiedziałam resztę wakacji na dupie, ulegając czyjejś presji, jak wtedy, kiedy podczas pobytu w Warszawie nie kupiłam tej kurteczki-baranka.

Nigdy nie pożegnałam się z ciocią, która została połknięta przez białe usta bezimiennego łóżka, gdzieś na smutnych antypodach domu opieki. Zanim schowałam walizkę do szafy… często marzyłam o tym, że uciekam od mojego życia w mieście do cioci, na wieś. Uciekam ku małej wolności. I odtąd dzielę z ciocią dwuizbową chatynkę. Wybieram się do wiejskiego sklepiku na zakupy. Gotuję niewyszukane obiady. Pielę grządki. Spaceruję najpowolniej poprzez wieczorną rześkość pól. I do późnych godzin przesiaduję w kuchni. I nasłuchuję, jak poprzez niewidoczną dal, którą noc zagarnęła pod czarną pazuchę, niesie się tętent: gwałtowny, tajemniczy tętent, przenikający swoim głębokim pulsem aż do naszych snów. Budzę się i szepczę strwożona:

– Ciociu, któż to i dokąd tak galopuje w tę noc? W tę noc…

Zakryta kocem postać. Szkic ołówkiem.