Byśmy proste prawdy pojęli (Irena Dowgielewicz, Milczenia słuchajcie. Wiersze zebrane)

Obrazek przedstawia napis Recenzje i omówienia

Byśmy proste prawdy pojęli

Irena Dowgielewicz, Milczenia słuchajcie. Wiersze zebrane, opracowała i posłowiem opatrzyła M. Szott, Wydawnictwo Pro Libris, Zielona Góra 2024, 94 s.

Pamiętanie jest miarą człowieczeństwa. To ważna sprawa, to zdolność postanowiona. Zwłaszcza gdy dotyczy nie tylko osobistych przeżyć i wrażeń, ale zostaje odniesiona do cudzych, twórczych, literackich dokonań. Wiadomo, co dzieje się po śmierci pisarza. Jego dzieło trafia do literackiego czyśćca. Często na bardzo długo. Poddawane jest próbie czasu. Tu decyduje się, czy autor wybitny za życia po latach także będzie za takowego uznawany. Czy zapomniany powróci w końcu do literackiego obiegu. Tworzenie, każde tworzenie, to ryzyko obejmuje. Trzeba poza tym szczęśliwego trafu, czyjegoś czytelniczego zafascynowania, humanistycznej misji, a nawet poświęcenia, aby mogło ponownie wrócić do życia. Powyższe rozważania niech będą kontekstem do twórczości poetyckiej Ireny Dowgielewicz. Po śmierci poetki w 1987 roku jej poezja nie była stricte zapomniana. Ukazały się bowiem wybory utworów: Znalazłam światło (1989), Tutaj mieszkam (2001). Te prezentacje wierszy bazowały wyłącznie na opublikowanych za życia tomikach. Zresztą, jakby nie patrzeć, niewielu. Nie dawały obrazu całości. Tak więc dopiero podjęta przez Mirosławę Szott idea przygotowania do druku i wydania w jednym zbiorze wszystkich utworów, które wyszły spod poetyckiego pióra, ziściła się ocalającą realizacją fundamentalnej pracy, której redaktorka nadała brzmiący oryginalnie

tytuł Milczenia słuchajcie (Wydawnictwo Pro Libris, Zielona Góra 2024, 94 s.). Zbiór zawiera, co ważne, cały liryczny dorobek gorzowskiej poetki. Czyli drogę, którą przeszła, zaczynając od pierwszych publikacji. Poetka debiutowała – jako nastolatka – wierszami w „Kuźni Młodych” w latach 1933-1936. To był pierwszy, inicjacyjny okres, pierwszy zarazem etap literacki. Po latach zaniechania twórczego, około roku 1960 przyszedł drugi etap, już dojrzalszy pod względem stylu poetyckiego, bardziej zindywidualizowany i refleksyjny, w którym dał o sobie znać talent poetycki. Ten etap trwał do 1977. Wtedy Irena Dowgielewicz najpierw publikuje pojedyncze utwory w „Nadodrzu” (1960), „Kierunkach” (1961), a następnie ukazują się oryginalne jej zbiorki: Sianie pietruszki (1963), Stadion dla biedronki (1970), Tutaj mieszkam (1973). Zasługą M. Szott jest dotarcie do rozproszonych utworów w wyniku wnikliwych poszukiwań, niejednokrotnych wyjazdów do Gorzowa, poszukiwań i rozmów z osobami mogącymi dać jakieś wskazówki i posiadać wiedzę biograficzną. Poszukiwania objęły, z pozytywnym skutkiem, Rozgłośnię Polskiego Radia w Zielonej Górze i Archiwum Państwowe w Zielonej Górze. Wyobrażam sobie tę cierpliwość, ten trud Mirosławy, warty docenienia. Medytację Czesława Miłosza, będącą mottem tego tomu:

Wystarczy mocno i wytrwale zastanawiać się nad
                                                    jednym życiem,
Pewnej kobiety na przykład, jak teraz robię,
A ukazuje się wielkość tych jakże słabych istot,
Które umieją być prawe i dzielne, cierpliwe
                                                   aż do końca.

jak najbardziej można odnieść do samej redaktorki Milczenia słuchajcie. Apoteoza kobiety „cierpliwej do końca” jest wielce sensowna. Ale wracając do zbioru – wymienione wyżej zbiorki gorzowskiej poetki ukazały się w czasie poniekąd obowiązywania tendencji formulistycznych, postawangardowych w poezji polskiej. Janusz Koniusz np. nie w pełni doceniał styl Dowgielewicz, dla niego bowiem znacząca była niemal wyłącznie poetyka J. Przybosia z jego ideą „najmniej słów”. Potencjał liryczny Dowgielewicz zawarty był w sferze szeroko prezentowanej konkretności, malarskości, np. Notatka – „Same rzeczy zwyczajne. Na głogu młode liście. (Roztulają się jak piąstki dziecięce)”, zmysłowości i cudownej zwyczajności spraw życia, które stawiała zdecydowanie na pierwszym miejscu, obok częstych odniesień martyrologicznych, wojennych: „…znów pędzą na mnie kare konie i znów druty O. F. Lager Brandenburg”, „w moim kraju ginęli dwunastoletni kaprale”. Nie pogrążała się we wspomnieniach. Jej głównym tematem była bieżąca codzienność, cała egzystencjalna rzeczywistość. W niej wszystkie życia trudy, a nawet przemijanie zostało zaakceptowane: „Nie ma w przemijaniu goryczy”, jest „zgoda na ból złuszczających się nerek” i po prostu dostrzeganie kolorów życia: „w kuchni koszyk marchwi z pietruszką bardzo jest kolorowy”, „w garnku mam źródła gorące: pęcherzyki, bąble, pryski, wrzenia”. Słusznie kładzie M. Szott akcent nie tylko na gloryfikowany jako rewelacja cud istnienia (więc „żaden cud nie jest mniejszy przez to, że się powtarza”), na apologię zwykłości życia, na samą czynność patrzenia („Najlepiej patrzeć z niska”, bowiem prawdziwie, nie władczo), ale i na dostrzeżoną wartość udomowienia poetyckiego ja. Tu, w przestrzeni domu, poetka znajdowała ważne dla siebie gwarancje bezpieczeństwa i pozytywności całej prywatnej egzystencji: „Wystarczy, że jesteś. W fotelu przy radio”. Wtedy jednak ta poezja pełna zatroskania o szczegół nie znajdowała odpowiednio pozytywnej perspektywy w oczach krytyki literackiej. A była cała zanurzona w życiu i istnieniu: „czułe zebry kaloryferów,/ mucha zbija powietrze na pianę,/ komar c wysokie zawiesił na włosku”. Zdzisław Morawski też nie bardzo cenił dokonania Dowgielewicz. A tyle w niej bogactwa dostrzeżonych rzeczy i tyle urody języka. Mogła mimo tego nawet wydawać się anachroniczną, naznaczona patyną dawności w nawiązaniach skamandryckich. Dzisiaj przywołanie poezji Dowgielewicz może jawić się opozycyjnie wobec panującego relatywizmu poznawczego, wirtualizacji rzeczywistości tudzież powszechnego dekadenckiego nastroju. Podczas gdy każdy jej wiersz wynikał ściśle z wnętrza ja lirycznego, jako rzeczywistego stanu duszy, dobierał się dotkliwie do jej skóry, podnosił wagę realności. Osobiście uważam, że można je obecnie czytać jako swoiste antidotum na pustkę współczesnej poezji. Jest jeszcze jedna cecha wierszy Dowgielewicz. Wyraża się w całościowym spojrzeniu na życie osobiste, na owo „mieszkam”, na los swojego pokolenia, które przeszło wojnę. To jest więc summa wszystkich osobistych doświadczeń, lęków i mimowolnych traumatycznych retrospekcji, towarzyszących codzienności, i jawi się ważna w sprawach prostych, prawdach pozornie drobnych, o których można mówić nawet patetycznie jako o „znalezieniu światła” w konkretności zmysłowej, która tu jest bardzo blisko sfery duchowej. Poniekąd mamy do czynienia z uczłowieczeniem świata dookolnego. Wiersze mają formę splotów z różnych odniesień semantycznych. Przez to są tak ujmujące. Zachowuje poetka przy tym równolegle do podejmowanych treści perspektywę metafizyczną, nie tylko w ważnym, definicyjnym wierszu Teologia: „Jest Bóg roślin: mleczów i jemioły,/ który patrzy i z uśmiechem schyla głowę”. Jak i w innych, w których apostroficznie zwraca się ze swoimi prośbami do Najwyższego.

Myślę o obecnym wyborze Mirosławy Szott Milczenia słuchajcie jako o bardzo cennej książce, dobrze opracowanej (nota biograficzna, posłowie Jedną ręką życie, a drugą lęk), pełnej prawdziwej poezji, miejscami jakby nawet nacechowanej turpistycznie, poświadczającej – chcę dodać – kobiecą, poetycką wrażliwość i oryginalność językowych określeń oraz celność obserwacji, które oddają naturze i ludzkiej codzienności należną jej wartość. Można rzec: będącą jak „nagłe uderzenie światła wiedzionego ręką cudzą”.

Czesław Sobkowiak