Brud pod paznokciami

Marcin Mielcarek

Brud pod paznokciami

 

Pierwsze, co zrobił po wyjściu z paki, to zadzwonił do niej i oznajmił, że wraca do domu. Potem wyżebrał od trzeciego z kolei przechodnia papierosa, zapalił go i poszedł na przystanek autobusowy. Nie oglądał się za siebie, jak zwykli robić to inni – ci inni, którzy chcieli zapamiętać obraz wysokich, grubych murów. Wiedział, że nie przyniesie mu to żadnej ulgi. Po prostu nie miał ochoty myśleć, że ostatnie pół roku spędził za kratami. Błąd, na który nie mógł już sobie nigdy więcej pozwolić.

Jadąc autobusem, a potem idąc kawałek na własne osiedle, szybko zorientował się, że świat niewiele się zmienił. Miał wrażenie, jakby wszystko zamarzło w czasie na tę krótką, podłą chwilę, kiedy nie było go w okolicy. Poczuł się z tym trochę lepiej, bo być może, ale tylko być może, wcale nie stracił tak dużo, jak wcześniej sądził. Wszedł do bloku, a klatka schodowa wciąż wyglądała na znajomą, żałosną i brudną. Jadąc na górę odrapaną windą, poczuł przyjemny, znajomy zapach. Jestem w domu, pomyślał z ulgą.

Drzwi otworzyła mu ona. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, jej błękitne oczy drżały delikatnie, a sine cienie pod nimi – spowodowane chyba wiecznym zmęczeniem – wydały mu się w tej chwili niezwykle urocze.

– Wejdziesz do środka, czy będziesz tak stał? – zapytała go spokojnie.

Przestąpił próg i od razu chwycił ją w ramiona. Całował ją, całował jej wargi, jej policzki, czoło, szyję. Próbowała uwolnić się z jego objęć, ale nie była w tym zbyt stanowcza. Nagle zaśmiała się w głos. Dźwięk pełen szaleństwa i bólu.

– Kocham cię – wyznał pod wpływem euforii.

W końcu postanowiła mu się wyrwać. Nie pozwolił na to, złapał ją za ręce, trzymał ciasno przy sobie. Była słaba, on był silniejszy, nie silny, tylko silniejszy. Był mężczyzną, do cholery, a ona była kobietą, jego kobietą.

– Kocham cię, Olu – ponowił, napierając na nią ciężarem ciała.

– Długo cię nie było – odparła niepewnie, odwracając wzrok.

– Wiem. Ale kocham cię i tylko to się liczy. Ty też mnie kochasz?

– No też.

Pocałował ją znowu, jej wargi jednak się nie rozwarły. W końcu puścił ją, zdjął buty i kurtkę.

– Gdzie jest mały? – zapytał.

– Śpi w sypialni – oznajmiła. – Nie wchodź tam, bo go obudzisz.

Nie posłuchał, nie w takiej chwili, chociaż po prawdzie nigdy za bardzo jej nie słuchał. Otworzył drzwi i ostrożnie wszedł do środka. Ciemne rolety były zaciągnięte, sprawiając, że w pokoju panowała senna szarość. Nachylił się nad łóżeczkiem syna. Widział go po raz pierwszy. Kiedy Ola rodziła w szpitalu, on właśnie rozpoczynał odsiadkę. Patrzył na niego i nie mógł uwierzyć w ten cud. Leżał tam, z małą główką, lekko różowy na twarzy, w niebieskim kombinezonie, zaciskając drobne piąstki. Usłyszał jego ciche westchnięcie. Małe oczy jednak się nie otworzyły.

– Daj spokój, obudzisz go jeszcze – szepnęła mu za plecami. – Nie wiesz, jak ciężko jest położyć Janka spać.

– Jest naprawdę mój? – zapytał w zachwycie.

– Twój, a czyj ma niby być?

Odwrócił się, wyszli z sypialni i zamknęli cicho drzwi.

– Dlaczego mnie nie odwiedzałaś? – spytał, łapiąc ją za podbródek. – Przyszłaś tylko raz, tylko raz i już nigdy więcej. Dlaczego?

– Nie potrafiłam – odparła, wyrywając mu się i udając do kuchni.

– Co to znaczy? Jak nie potrafiłaś? Ja potrafiłem tam tkwić przez sześć miesięcy, a ty nie potrafiłaś przyjść na kilka minut?

– Nie chcę teraz o tym rozmawiać. Nie dzisiaj.

Poszedł za nią do kuchni. Coś gotowało się w dwóch garnkach, pachniało bardzo przyjemnie. Stanął za Olą i objął ją w pasie. Delikatnie całując jej szyję w miejscu tuż za uchem, zaczął ją przepraszać za wszystkie błędy, które popełnił. Zapewniał, że się zmienił, że bardzo za nią tęsknił. Jego dłonie powędrowały na jej miękkie piersi.

– Przestań – warknęła.

– Bo?

– Moja matka jest w drugim pokoju.

– Twoja matka?

Uwolniła się i zaczęła nakrywać dla niego do stołu. Usiadł, złożył dłonie na blacie i zaczął się jej uważnie przyglądać. Naprawdę za nią tęsknił, każdej samotnej nocy w celi. Każdy sen z nią traktował jak błogosławieństwo. Pamiętał wszystkie. Teraz, kiedy widział ją na jawie, taką żywą i realną, wydawało mu się, że pragnie jej nawet bardziej. Nie tak wyobrażał sobie swój powrót, zupełnie nie tak. Zauważył, że Ola stara się na niego nie patrzeć. Czuł, że jest zła, ale właściwie to oczywiste. Nie miała przecież powodów do radości. Zawiódł ją, zawiódł Janka. Siebie też zawiódł. Musieli o tym porozmawiać. Zapytał jednak:

– Dlaczego twoja matka tutaj jest?

– A dlaczego nie? – odparła ze złością. – Potrzebowałam kogoś do pomocy, a ona jest ze mną od początku. Właściwie mieszka tutaj od samego powrotu ze szpitala. Po porodzie czułam się naprawdę kiepsko, cierpiałam, byłam zdesperowana. Były dni, że nie miałam sił ani ochoty wstawać do Janka. Płakał, a ja leżałam w łóżku i udawałam, że go nie ma, że nic nie słyszę. Z kasą też było krucho. Gdyby nie mama, naprawdę nie dałabym sobie z tym wszystkim rady…

Podniósł się z krzesła i znów był przy niej, gładził powoli jej jasne włosy.

– Już nie będziesz sama – wyszeptał. – Jestem tutaj z tobą. Już jestem.

– Na jak długo, co? – Jej pytanie zakłuło jak szpila.

– Na zawsze – odparł. – Na zawsze.

Po tych słowach ciałem kobiety wstrząsnął szloch. Jej łzy sprawiły mu prawdziwy ból. Przycisnął jej głowę mocno do swojej piersi i pocałował ją w czoło. Poczuł na koszulce gorącą wilgoć.

– Nie zawiodę cię już – wyznał cicho. – Już nie. Nigdy.

Nagle oboje usłyszeli otwierane drzwi. Wypuścił ją z rąk, a Ola odwróciła się plecami, pociągając nosem i spiesznie ocierając łzy w rękaw bluzy. Do kuchni wparowała matka Oli, Barbara. Na jego widok zatrzymała się i posłała mu złośliwy uśmiech. Nie lubili się, nie była to żadna nowość i tajemnica. Właściwie to ona bardziej nie lubiła jego niż on jej. Miała co prawda więcej powodów, zdawał sobie z tego doskonale sprawę. Nie winił za to Barbary. Wiedział, że naprawdę kocha córkę i darzył ją za to szacunkiem. Matczyna miłość. Jak mógł za to nienawidzić?

– Czyli wyszedłeś – stwierdziła opryskliwie.

– Też dobrze mamę widzieć.

– Nie pamiętam, żeby Ola za ciebie wyszła. Nie pamiętam też, żebyś się jej chociaż oświadczył.

– To stare zwyczaje.

– Mężczyzna powinien być mężczyzną.

– Ma mama rację.

Ola poprosiła go, żeby usiadł. Nałożyła mu ziemniaków, kiszonych ogórków, sałaty i dwa dobrze wysmażone schabowe. Zaczął jeść. Pomyślał, że dawno nie miał tak dobrego jedzenia w ustach, to więzienne mogło spływać do szamba, którym właściwie było.

– Mamo, zostaw nas samych – poprosiła Ola.

Barbara przewróciła oczami i wyszła z kuchni. Usłyszał, że otwiera drzwi na balkon.

– Masz innego faceta? Zdradzałaś mnie? – zapytał ją bez ogródek.

– Boże, wychodzisz z więzienia i pierwsze, o co pytasz, to czy cię zdradzałam – powiedziała poirytowana.

– Proste i ważne pytanie. Tak czy nie?

– Nie.

– To jak?

– Po prostu sama się zadawalałam, ale bardzo rzadko, bo nie mam na to ochoty po porodzie. Pasuje ci taka odpowiedź?

Uśmiechnął się pod nosem. Pewnie, że mu pasowała.

Kiedy skończył jeść, wzięła od niego talerz i sztućce i wrzuciła do zlewu. Chciała pozmywać, ale wyręczył ją w tym. Często pomagał w kuchni w więzieniu, w ogóle wykonywał tam dużo prostych, dodatkowych czynności. Sprawiały, że się wyciszał.

– Co zamierzasz teraz zrobić? – zapytała, opierając się o kuchenny blat.

– Mam zamiar iść do łóżka i się z tobą pieprzyć – oznajmił, śmiejąc się, ale mówił całkiem poważnie.

– Nawet tak nie żartuj. Pytam cię o pracę. Masz zamiar poszukać pracy?

– Tak myślę.

– Gdzie?

– Jeszcze tego nie wiem.

– Miałeś chyba bardzo dużo czasu na rozeznanie się w temacie, co?

Przemilczał to pytanie.

Westchnęła ciężko, a on szybko skończył zmywać. Spróbował znów ją objąć, ale uciekła mu jak spłoszona łania. Nie spodobało mu się to.

– Co jest? – zapytał ze złością. – Czemu jesteś taka?

– Jaka?

– Zimna.

– Pomyślmy. Co wydarzyło się przez ostatnie sześć miesięcy…

– Przepraszam cię, Olu.

– Pewnie. Przepraszasz. Co więcej możesz zrobić.

– To już się nie powtórzy.

Pokręciła głową i przeszła z kuchni do salonu. Poszedł za nią. Okno na balkon było otwarte, Barbara paliła tam papierosa. Ola usiadła na tapczanie i zaczęła gapić się w telewizor. Wyglądała jak zombie, jej wzrok był skupiony, ale dziwnie nieobecny. Przeszedł na balkon i poprosił teściową o papierosa.

Poczęstowała go w milczeniu.

– Nie pytam, jak było w więzieniu, bo to chyba oczywiste – powiedziała z przekąsem.

– Więc nie pytaj.

– To jakie masz plany?

Zaciągnął się fajką, oparł o żelazną barierkę i rozejrzał po okolicy. Plany, plany, plany, pomyślał zirytowany. Wszyscy oczekują, że już zacznie działać, robić coś. Wymagano od niego pokuty – teraz, od razu, w tej chwili. A on przecież jeszcze dwie godziny temu siedział zamknięty w celi. Potrzebował odpocząć, zresetować się. Dzień, dwa, góra tydzień. Jak, do cholery, miałby zrobić krok w przyszłość, nie zamykając wcześniej drzwi przeszłości?

– Niech się mama nie martwi, zaopiekuję się Olą – wyznał i dokończył papierosa. – Pobyt w kiciu mnie zmienił, naprawdę. Na lepsze zmienił.

Kobieta nie skomentowała tego wyznania. Chociaż tyle, przyznał w myślach i wrócił do mieszkania. Ola nadal siedziała tak jak wcześniej. W dziwnym, niby narkotycznym letargu. Worki pod jej oczami wydały mu się nagle jeszcze większe, a oczy matowe jak u śniętej ryby. Usiadł obok niej, nie odzywając się. Przez chwilę patrzył na program w TV. Wydawał mu się kompletnie nierealny, jakby zrobiony z plastiku. Oznajmił jej dobitnie, że prawdziwi ludzie tak nie żyją.

– Niektórzy żyją – oznajmiła ponuro. – Niektórzy naprawdę żyją jak w raju.

Wstał i nie mogąc o tym wszystkim myśleć, poszedł do łazienki. Musiał wziąć długi prysznic, wyszorować się, ogolić, umyć zęby – wciąż czuł na sobie smród więzienia. Siedział pod strugami gorącej wody dosyć długo, jakby chcąc obmyć się z grzechów, które popełnił. Później włożył nowy komplet dresów, który kupił jeszcze przed trafieniem za kratki. Nawet ich dobrze nie ponosił. Teraz miał jednak okazję. Leżały na nim jak ulał, w pace starał się zachować formę i najwidoczniej mu się udało. Zajrzał do sypialni. Janek nadal spał. Miał ochotę obudzić go i wziąć na ręce. Ola znowu wyrosła za jego plecami jak cień.

– Nie budź go, proszę – powiedziała.

Wyjątkowo jej posłuchał, przemógł się i odsunął się od łóżeczka. Wtedy rozdzwonił się jego telefon. Spojrzał i w środku ukłuło go coś nieprzyjemnego.

– Kto to? – zapytała Ola.

– Marek – odparł.

– Chyba nie odbierzesz, co?

– Muszę.

– Nie odbieraj, proszę cię.

Odebrał. Musiał przecież. Za oknem zaczynało robić się już ciemno.

– Tak? – zaczął.

– Stary, czemu muszę się dowiadywać od ludzi, że dziś wyszedłeś, co? – odezwał się Marek rozbawionym głosem.

– Chciałem najpierw wrócić do domu.

– Czyli jesteś u siebie. W porządku. Będę za dziesięć minut pod twoim blokiem. Dam ci znać, żebyś zszedł.

– Słuchaj, Marek…

Nie zdążył powiedzieć mu, że wcale nie ma ochoty się z nim widzieć.

– Czego on od ciebie znowu chce? – zapytała ze złością Ola.

– Nie wiem.

– Mało już ci zabrał? Przecież siedziałeś za niego.

– To nie tak.

– A jak niby? Jak?

Sam tego do końca nie wiedział. Jakoś tak wyszło, że to on trafił do paki na te pół roku, a jego najlepszy przyjaciel, kumpel od przedszkola, dla którego pracował, wymigał się od odsiadki. Felerna noc, całkowity przypadek i niefart. Zły układ gwiazd. Tak tłumaczył mu Marek. Był przecież i wciąż pewnie jest grubą rybą, pomyślał nagle. Ja jestem tylko zwykłą płotką. Dlatego chyba wyszło jak wyszło.

– Chyba nie chcesz się z nim zobaczyć?

– Muszę.

– O Boże…

Jej wrzask obudził małego Janka. Chłopiec zaczął zanosić się płaczem. Mężczyzna wziął go na ręce. Pierwszy raz, zrobił to pierwszy raz. Syn wydawał mu się taki drobny, taki lekki i bezbronny. Ten malec miał przecież tak niewiele. Miał matkę, miał babcię i jego, swojego ojca. Wciąż płakał, twarz poczerwieniała mu z wysiłku.

– Daj mi go – rzuciła jak rozkaz. – Boi się ciebie.

Odszedł na bok i patrzył, jak Ola uspokaja małego. Było w tym coś naprawdę dobrego i niewinnego, piękny obrazek, prawie święty.

Telefon w kieszeni jego dresów ponownie zaczął wibrować.

– Zaraz wracam – wyszeptał.

Nie skomentowała jego słów. Nawet nie spojrzała w jego stronę.

Wyszedł z mieszkania i schodami zbiegł na dół, sprawdzając nowe adidasy. Pod samym wejściem, na miejscu dla inwalidów, stało odpalone auto. Nowiutki, lśniący bielą mercedes z czarnymi jak noc szybami. Zdał sobie momentalnie sprawę z tego, że to auto kosztowało pewnie lekko pół miliona złotych. Szyba od strony kierowcy obniżyła się.

– Wskakuj do środka – rozkazał facet.

Obszedł auto od tyłu i wsiadł.

– Dawno się nie widzieliśmy, ale sam wiesz, jak było. Nie mogłem przyjść na widzenie, temat był zbyt gorący, sam musiałem się długo ukrywać – oznajmił mu powoli, jakby się tłumacząc, ale dobrze wiedział, że to tylko złudzenie. Marek nie miał w zwyczaju nikomu się tłumaczyć.

– W porządku – odparł. – Było, jak było. Przeżyłem.

– Przeżyłeś i jesteś silniejszy. Wciąż cię potrzebuję, stary.

Spojrzał na Marka, obejrzał dokładnie jego twarz, tak jakby ujrzał ją po raz pierwszy. Wciąż ten sam błysk w oku, nadal cwaniacki uśmiech, świadczący o tym, że ma się za lepszego niż całe otoczenie. Zadbany zarost, zdrowa cera. Promieniująca na kilometr woń wody toaletowej. Niewiele się zmienił, w sumie to wcale.

– Nie wiem, co o tym myśleć – przyznał.

– Ale że jak nie wiesz? – spytał Marek.

– Chodzi mi o to, że nie wiem, czy chcę dla ciebie dalej pracować.

Marek przyjrzał mu się, a potem wybuchnął śmiechem. Najwidoczniej go to rozbawiło. Jemu nie było do śmiechu.

– Mówię poważnie. Chcę zacząć od zera, ale na swoich zasadach. Uczciwie, normalnie. Dla Oli. Dla Janka.

– I co chcesz niby robić, co?

– Nie wiem. Poszukam jakiejś prawdziwej pracy, zrobię to jak człowiek. Może dostanę robotę w warsztacie samochodowym, może zostanę spawaczem czy kimś takim.

– Czy ty tam czasem na głowę się nie wypieprzyłeś pod tymi śliskimi prysznicami?

Milczał.

– Słuchaj – zaczął nawijać Marek – ty chyba sobie nie zdajesz sprawy, co teraz powiedziałeś. Masz zawiasy, siedziałeś w kiciu. Myślisz, że rynek na ciebie czeka z szeroko otwartymi ramionami? Jesteś radioaktywny, na marginesie. A nawet jeśli znajdzie się ktoś, kto cię zatrudni, to wiesz, ile zarobisz? Chcesz żyć do końca świata jako gównojad? Tego właśnie chcesz? Tego samego dla Janka, co sprezentował ci twój ojciec? Tego samego, co zaoferował mi mój stary? Tej pierdolonej, kurewskiej biedy?

– Nie będzie chyba tak źle. Czasy są inne.

– Stary, daję ci szansę na coś więcej niż życie od pierwszego do pierwszego. Pomyśl o tym, cholera. Życie masz, kurwa, tylko jedno. Jedno. Nie musisz marnować go w szambie wstawania z samego rana, jeżdżenia używanym wozem, robienia zakupów na promocji czy czekania w trzyletniej kolejce do lekarza na NFZ. Jesteś wart więcej niż to. Obaj jesteśmy.

Znów się nie odezwał. Myślał nad słowami Marka. W pewien sposób godziły w jego ambicję. Może dlatego podskórnie czuł, że ma całkowitą rację. Byli chłopakami z nizin, skazanymi na kiepskie życie. Zawsze musieli walczyć o swoje. Chcąc osiągnąć coś więcej, byli skazani na nierówną i nieczystą walkę.

Mężczyzna za kierownicą podgłośnił muzykę w aucie. On nie wiedział, co to takiego, chociaż dobrze znał ten motyw, słyszał go w filmach. Była to muzyka klasyczna, nigdy nie rozumiał tego zamiłowania Marka do klasyki. Wydawało mu się, że słuchał jej wyłącznie dla połechtania własnego ego, z czystego snobizmu.

– Co to takiego? – spytał w końcu.

Walkiria Wagnera – odparł zaskoczony kolega. – A co cię naszło?

– Nie wiem. Tak pytam. Nigdy nie pytałem, więc teraz pytam.

Marek westchnął, ale zignorował temat. Potem nachylił się.

– Wiem, stary, że dopiero wyszedłeś. Wiem, że potrzebujesz czasu. Musisz pobyć z rodziną, to ważne. Dlatego mam dla ciebie mały prezent – oznajmił i podał mu wypchaną kopertę. – Spraw coś małemu, zabierz gdzieś Olkę, kup sobie nowy telewizor albo jakieś meble. Zresztą zrób z tą kasą, co chcesz. Jeżeli cię to uszczęśliwi, to możesz wydać nawet na kurwy albo przepić. Nic mi do tego.

Przez chwilę się wahał. Wiedział, że nie powinien brać tej kasy. To transakcja wiązana. Nic za darmo. W życiu nigdy nic nie jest za darmo. Może być to nawet czas. Sześć miesięcy. Nieodwracalne, zmarnowane pół roku.

– Dzięki – powiedział, sięgnął po kopertę i schował ją do kieszeni dresów.

– Jak już się nacieszysz rodziną, to daj znać – oznajmił Marek. – Ale jak się nie odezwiesz za tydzień, to sam do ciebie wpadnę. Wiem przecież, gdzie cię szukać.

– W porządku. Pomyślę.

– Nie łam się, mordo. Ze mną nie zginiesz. Pamiętaj. Tym razem będzie zupełnie inaczej. Twoja odsiadka dała mi wiele do myślenia. Jesteś przecież moim jedynym przyjacielem.

Zanim wysiadł z auta, zapytał o jedną, ostatnią kwestię:

– To przez ciebie siedziałem pół roku?

– Dzięki mnie siedziałeś pół roku, a nie znacznie dłużej.

Trzasnął drzwiami i oddalił się, a biały mercedes powoli odjechał. Obejrzał się za autem Marka i zrobiło mu się momentalnie źle. Czuł się przy swoim kumplu jak wieśniak. Co się z nim stało? Przecież to on zapowiadał się lepiej, miał lepsze stopnie, był dobry z matmy, znał się na komputerach. Powinien zdać maturę, powinien pójść na studia i dziś pracować w jakiejś firmie IT, a nie zastanawiać się nad tym, czy powinien wrócić do „roboty” u Marka. Właściwie to Marek powinien pracować dla niego. Co poszło nie tak? Gdzie popełnił błąd? W którym momencie? Czy życie jest pasmem niesprawiedliwości i porażek? Cholera jasna.

Ruszył w stronę bloku, a potem usiadł na schodach przed drzwiami. Sięgnął po kopertę, ale zanim wyjął, rozejrzał się po okolicy. Kiedy uznał, że jest czysto, wyciągnął ją z kieszeni i zajrzał do środka. Przeszedł go dreszcz. Miał tam chyba dziesięć kawałków, nie liczył zbyt dokładnie. Schował kasę do bluzy. Przez chwilę nie wiedział, co ma zrobić. Uniósł palce do ust, obejrzał paznokcie. Spostrzegł, że wciąż miał pod nimi więzienny brud. Czarna, cienka otoczka, jak siniaki lub znamię. Spróbował wydłubać to zębami. Nie pomogło. Pomyślał nagle, że to osobliwe piętno zostanie z nim na zawsze. A potem usłyszał obok czyjś głos:

– Stary, jak dobrze cię widzieć! Obyś nigdy już tam nie wrócił, szkoda życia, chłopie!

Nie kojarzył tych dwóch gości, którzy zniknęli sekundę później za drzwiami do bloku. Westchnął ciężko i zaczął się zastanawiać. Czuł kopertę wbijającą mu się pod pachę. Paznokcie nadal miał brudne. W końcu roześmiał się w głos. Życie ma się przecież tylko jedno, można je wygrać bądź przegrać. To powinien wiedzieć każdy. Powinien wiedzieć nawet ktoś taki jak on. Podniósł się w końcu z zimnego betonu i powoli wrócił do mieszkania. Kiedy otworzył drzwi, nie dobiegł go żaden dźwięk. Było ciemno i cicho. Zupełnie jak nocą w celi, pomyślał. Zupełnie tak samo.