Marek Krukowski
Apatia
(fragment)
Jak bardzo czuję się zmęczona, nieszczęśliwa?
Jak bardzo czuję się?
Z końca języka zwisa mi czarna kropla prośby: „Może byś się wyprowadził na kilka dni do rodziców”. Niemal wypowiedziana, zresztą nie jestem pewna, czy w istocie coś tam nie przebąknęłam. Kiedy przysiadł na łóżku w moim pokoju… tak, bo teraz rozdzieliliśmy mieszkanie pomiędzy nas dwoje. Nasz pokój, w którym gnieździliśmy się przez ponad rok, jest teraz wyłącznie moim pokojem. Pokój odziedziczony po starej Dance to biuro Adama, jego szaniec. Natomiast pokój dzienny przerobił na swoją sypialnio-jadalnię. Śpi tam i je wszystkie posiłki, ale żebyś coś uprzątnął po sobie, to zapomnij! Właściwie cały dzień zalega na nierozłożonej kanapie, z której uczynił mi barłóg! Zalega pod zmiętym cielskiem głębinowej kołdry wyłowionej z dna czarnych akwenów nocy. Otwieram okna, próbuję wietrzyć, nic to nie pomaga. I tak czuć szlamem, błotem, bagniskiem, jakąś zielonkawą rzęsą dusznej ludzkiej egzystencji na bupropionie.
Nie sypiam po nocach.
W dzień chodzę nieprzytomna. Nabrzmiała od kompulsywnych urojeń. Ataków dzikiego Amoku, w których szoruję od stóp do głów srebrzyste cielsko naszego potężnego mercedesa, tego starego rekina szos. Albo wstawiam pranie oraz zmywarkę równocześnie, równoległe! Na raz! Na dwa szoruję wannę. Na trzy kafle w kuchni.
W każdym razie kiedy przysiadł na krawędzi mojego łóżka, co najwyżej stęknęłam z fotela, z Doliną Issy w ręku:
– Chciałabym zostać sama?
– CO?!
– Chciałabym zo, ostać, sa, ama? – głos mi się na pół i jeszcze raz na pół przełamał.
– Aha! – mruknął.
Położyłam się na łóżku.
– Przytul mnie – jęknęłam. – Przytul mnie albo coś, cokolwiek, bo naprawdę źle ze mną. – Objął mnie od tyłu. Ciało do ciała. Zapadłam w sen bez obrazów. W sen przesycony jego cielesną obecnością. Słodkie opadanie i jasne promienie przenikające w dół, stamtąd, z powierzchni jaźni.
Nie otwierając oczu, niby ślepe szczenię, przekręciłam się twarzą do jego twarzy, ustami do jego ust. Językiem wokół jego języka. Oddechem w jego oddech. Śliną poprzez jego ślinę. Aż zmusiłam go, aby wszedł we mnie. I poruszał się we mnie. Jak ciepłe morze. Ciężkie morze. Nakrywające mnie fala za falą. Przypływ. Odpływ. W tył i w przód. Jakbym leżała na dnie łódki, którą fala zniosła w sitowie. I teraz niespiesznie nią kołysała. W kołysce ciała i ciepła. W dzień bezwietrzny i upalny. Rozgrzany jak hutniczy piec od nadmiaru lipcowego słońca. Aż rozkołysał mnie po krawędź, za którą nastąpił rozbłysk. Wstrząsana bardziej szlochem niż jękiem, zakneblowałam sobie usta przedramieniem, zaciskając zęby na własnej skórze, smakując jej słoność. Na granicy płaczu i śmiechu. Czułam, jak wszystko we mnie puszcza, jak wreszcie staję się pełnym „się”.
– O rany! To takie męczące! – poskarżył się Adam. – Męczące i niesmaczne. Tylko się spociłem. I znów muszę wziąć prysznic.
* * *
Ale są też inne warstwy, gdzie mogę się udać.
Mam czternaście, piętnaście lat. Moje przyciasne ciało uwiera mnie tu i tam. Jego absurdalna chudość i wiotkość. Codziennie, kiedy wracam ze szkoły, w mojej głowie już siedzi pan Ból. I pierwsze nastoletnie wiersze (śmierć, matka, dom). I pierwsze nastoletnie żądze (muskularne ramiona młodych mężczyzn).
Zamiast w radosnych podskokach wlokłam się do domu, przygarbiona pod ciężarem tornistra.
Dopływałam do martwego cielska przewróconego wieżowca, wyrzuconego na brzeg asfaltowej rzeki.
Później bardzo powoli wspinałam się na trzecie piętro, stopień po stopniu z pochyloną głową tak ciężką od rojeń i nastoletnich smutków, które nigdy nie wyparowały, a jedynie przybrały bardziej dojrzałą formę. Z czasem oswoiłam się z ich obecnością. Przestałam zwracać uwagę na smętne zaśpiewy tego widmowego chóru, stojącego wytrwale gdzieś w tle mojej codzienności.
W końcu docierałam do drzwi mieszkania. Jego ciche, rozsłonecznione wnętrze, korytarz kryty linoleum udającym sosnową podłogę.
Matczyne krzątanie się po kuchni.
Nieobecność psychopatycznego ojczyma.
Rzucałam tornister w byle kąt. I kładłam się na łóżku pełna głodu i ćmiącego bólu. Wykrzykując z siebie to sakramentalne pytanie: „Co będzie na obiad?”.
Jaskółka matczynego głosu przecinała korytarz koszącym lotem, wzbijając się pod sufit mojego pokoju, obwieszczała odpowiedź, przynoszącą albo wybuch ekscytacji, albo szary deszcz rozczarowania.
* * *
Z dzisiejszej perspektywy lubię te moje minione powroty. To jak zalegałam na łóżku, z książką w ręku, choć najczęściej ból głowy zmieszany z głodem nie pozwalał mi czytać.
Omdlała z wyczerpania, czekałam, aż ponownie nadleci jaskółka matczynego głosu i wyśpiewa mi ratunek, to jedno wykrzyknienie: „Obiad!”.
Z półprzymkniętymi powiekami, z czołem opartym na otwartych stronicach książki, kołysałam się w gondoli mieszkania zawieszonego na trzecim piętrze miasta, ponad rwącą rzeką jednej z głównych ulic, ponad nieruchomą płaszczyzną trawnika i labiryntem osiedlowych chodników, i labiryntem metalowych drabinek placu zabaw.
Dzień po dniu dojrzewałam do odegrania niechcianej roli pełnokrwistej kobiety.
Niechętnie miesiączkowałam.
I ostatecznie zrejterowałam. Bo czy dziś można mnie nazwać pełnoprawną kobietą?
* * *
Przymykam oczy i znów wychodzę na balkon tamtego mieszkania, do którego dziś mam dostęp jedynie we wspomnieniach.
Oparta o metalową barierkę, ponownie w przyciasnym, nastoletnim ciele, skrzypienie skóry na kolanach, wychylam się ponad ulicą, niemal dotykając językiem liści drzewa rosnącego tuż-tuż. Szachuję okna wielkopłytowego ośmiopiętrowca, rosnącego po drugiej stronie asfaltowego dum-dum. Unoszę głowę i oczy, liżąc szary błękit nieba i szarawe kolosy przesuwających się chmur. Jeszcze raz zachwycam się tym, co mnie otacza. Co wzbiera wiosną. Co eksploduje latem. Ta miejska zieleń znużona nagłą wybujałością. Mrużę oczy w pogoni za stadem srok: pulsujący tuman czarnych punktów zataczający szalone kręgi wokół lasu telewizyjnych anten na dachach odległych wieżowców.
Czekam nadejścia lipcowej burzy. Napór powietrza. Groźny fiolet. Stupiętrowy mrok ciągnący od zachodu zasnuwa nieboskłon. Wpełza na dachy wieżowców. Spogląda w moje roziskrzone oczy. Śmieję się w jego nachmurzoną twarz. Pierwszy odległy błysk. I spowolniony przez upał grzmot. Pierwszy powiew atakujący balkonowe drzwi. Pierwsza olbrzymia kropla na mojej twarzy. Tak, tak, chcę więcej, chcę jeszcze. Podskakuję, trzymając się oburącz metalowej barierki i piszcząc wewnętrznie.
Nagle zieleń drzew zmierzwiona, wprawiona w gwałtowne falowanie. Punkty ludzi, tam w dole, rozpierzchające się z pochylonymi głowami. Granatowa ciemność. Ze złocistą obwódką. I otwartość rozwichrzonego powietrza. To wszystko naraz i jeszcze więcej.
Wichura tężeje, grzmiąc koniec świata, targając drzewami.
Ach, gdybyż to mogło być prawdą! Egzaltuję się bez zahamowań.
Nagły błysk i grzmot. I ściana deszczu. Chluszcząca we mnie tak miękko, tak wściekle, tak ożywczo.
I najczystszy smak powietrza.
A później koniec. Skapująca z liści cisza.
* * *
A co z nieobecnością psychopatycznego ojczyma?
Oto potęga literatury: po ostatnią stronicę mogę go skazać na nieistnienie.
Mieszkanie na trzecim piętrze będzie jaśniało wyłącznie pustką. Rozbrzmiewało jedynie matczynym zaśpiewem, jej kuchenną krzątaniną. Sama zamieszkam na balkonie, w tej podniebnej łodzi, w której będę dryfować ponad ulicą i miastem, wzdłuż krawędzi osiedla, wysnuwając z lewego ucha nić babiego lata.
Oczywiście, że jego psychopatyczność zanurzała korzenie i ciągnęła soki z psychopatyczności jego ojca, komunistycznego aparatczyka. Drugi z szalonej, zdziczałej czwórki. Zagubiony w gąszczu sadów i zachwaszczonych ogrodów powojennego, poniemieckiego, „odzyskanego” miasta. Ukrywający się na strychach. Nieraz zbity na kwaśne jabłko. Pozorujący samobójstwo. Złakniony czułości, uwagi, troski. Dla mnie wynurzył się z tych sadów i chaszczy jako szczerbaty, czarnowłosy szczur, który drapieżnie wgryzł się w moje serce. Biorąc wspaniały odwet, koronował się na człowieka lasu, człowieka-wilka, pierwszego grzybiarza i wędkarza, niemal myśliwego, z pewnością zbieracza i tropiciela.
Za koszmar minionego dzieciństwa mścił się na mnie i matce, rozsnuwając nad nami pajęczynę emocjonalnego terroru, o której cicho sza!
Ale tyle razy usłyszałam od niego, że jestem kimś w rodzaju pleśni… Być może finalnie miał rację. Przykleiłam się do matki, przywarłam do dziadków, oplotłam Adama i w cierpiętniczej pozie ssę z nich życiodajne soki.
Niektórym wypadło już pomrzeć, a ja wciąż, raz za razem unoszę oczęta i wzdycham boleściwie: „Ach życie-życie, jakież ty bywasz uciążliwe!”.