Kiedy dotykasz życia (Znów wystawimy twarz do słońca. Antologia poezji lubuskiej 2007-2022 pod red. M. Mikołajczak i M. Szott)

Obrazek przedstawia napis Recenzje i omówienia

Kiedy dotykasz życia

Znów wystawimy twarz do słońca. Antologia poezji lubuskiej 2007-2022, pod red. M. Mikołajczak i M. Szott, Pro Libris, Zielona Góra 2023, 276 s.

Po dwa, trzy wiersze przelatują przed oczami i szybko znikają z pamięci, nakładając się wątłym cieniem na następne. Tak nieraz wygląda czytanie antologii poetyckiej. Tym razem musiałem być bardziej uważny. Trzeba było skupić się na czymś wybranym, żeby chociaż to zostawiło lekturowy ślad. Zaczynam od zasygnalizowania zasadniczej rozterki odbiorcy, który wyraźnie czuje, że lektura zbioru wierszy jednego autora bądź jednej autorki bardzo różni się od czytania książki mającej charakter poetyckiego almanachu. Kłębi się przed naszymi oczami tłum postaci, wchodzimy w wielojęzyczną gęstwę. Wielojęzyczność oznacza tutaj rozmaitość stylistyczną, wielość używanych języków poetyckich. Redaktorki tomu, Małgorzata Mikołajczak i Mirosława Szott, zrobiły wiele, by tę podróż przez „lubuskie idiomy” usprawnić i uprzyjemnić, porządkując zgromadzony materiał wedle roczników i pokoleń. Jednak nawet pobieżna lektura pokazuje okazjonalny charakter takiego uporządkowania. Z trudem dostrzega się zarysy jakiejkolwiek różnicy między rocznikami, jakiejś oryginalnie pokoleniowej przynależności i osobności. Oczywiście, dzieje się tak w trybie przyjętej przeze mnie lektury, szukającej czegoś ponadczasowego, uniwersalnego. Gdy tak się czyta, przestają być ważne metryki i daty urodzin. Skacze się z kwiatka na kwiatek, nie patrząc na wiek autorki czy autora, nie wyciągając zbyt daleko

Okładka książki.

idących wniosków z faktu literackiego zaistnienia pod patronatem tego czy innego pokolenia. Raczej interesowały mnie same kwiatki i specyficzne zgrubienia na ich łodygach, skupiska sensów bliskich mi, poruszających. Tak czytałem antologię lubuskiej poezji pt. Znów wystawimy twarz do słońca. O, dziwo, osłabły również „regionalne zapały”, nie szukałem ich tak tęsknie, jak niegdyś. Etap oswajania i zagospodarowania słowem tej części „Ziem Odzyskanych” literatura lubuska ma już za sobą, więc w tekstach najmłodszych autorów wspomniany wątek regionalistyczny zdaje się nie odgrywać tak poważnej, jak niegdyś, roli. Może to właśnie byłoby ową różnicą między dawnymi a nowymi laty lubuskiej poezji.

Krótko mówiąc: coś mnie zatrzymało na dłużej, nad czymś innym przelatywałem niewzruszony i niezainteresowany. Bardzo subiektywna lektura, może nawet kapryśna i niesprawiedliwa. Wydaje mi się, że postąpiłem najprościej i najbardziej uczciwie, ufając własnemu smakowi i wyczuciu. Dano mi do ręki książkę, a ja czytam ją i wskazuję na coś, co zaiskrzyło w tym oto momencie, w bardzo prywatnym, wręcz intymnym, odbiorze. Być może, będąc w innym nastroju, i przy innej potrzebie czytelniczej, zareagowałbym odmiennie, wskazując na autorów i utwory w tej chwili pominięte. Jeżeli chodzi o „roczniki najstarsze”, to poruszyły mnie liryki Anny Tokarskiej. Nie znałem wcześniej tej autorki, nawet o niej nie słyszałem. Jest jakaś nieoczywista, tajemnicza siła w tych kilku kruchych drobiazgach, które kazały mi zatrzymać się i zadumać. Otoczone twardymi, męskimi komunikatami wydają się wysepkami zupełnie innych sensów, igrając przy okazji z etykietką „poezji kobiecej”. Coś subtelnie dotyka, przywołując specyficzną wrażliwość, sprzyjając wzruszeniu i refleksji. W tej grupie wiekowej zwróciłem ponadto uwagę na  teksty Po bitwie Ireneusza Krzysztofa Szmidta oraz Epoka Henryka Szylkina. Porażająco szyderczy i jakoś bezradny jest głos everymana w wierszu Szylkina. Odchodzi z tego świata, widząc jego upadek. Refleksja poety jest metafizyczna, pogłębiona również przez obserwację społeczną i polityczną („z okiem bez okularów a więc naturalnie widzącym/ nowe apartamenty i stare rudery”) oraz ekologiczną – „zapatrzony w ekran internetu/ bezradny na krzyk/ chorej ziemi”.

Z kolei w drugiej, bardzo licznej, grupie wiekowej – „roczniki 40. i 50.” – nie potrafiłbym wybrać tylko jednego „trafienia”. Z tego wielogłosu trafiało mi do przekonania znacznie więcej. Nieraz tylko jeden wiersz (czy nawet jedna fraza) decydował o odczuwanej bliskości, rozbudzając zainteresowanie i chęć bliższego kontaktu. Zwróciłem uwagę na pojedyncze teksty takich autorek i autorów, jak Maria Borcz, Łucja Fornalik-Fice, Maria Jolanta Fraszewska, Jerzy Fryckowski (ale co on tu robi, od wielu lat zdecydowanie kojarzony z Pomorzem?), Kazimierz Furman, Jerzy Hajduga, Czesław Markiewicz, Czesław Sobkowiak, Mieczysław J. Warszawski, Marek Lobo Wojciechowski i Jerzy Beniamin Zimny (i znów zdumieni , wszak to autor będący symbolem poznańskiego środowiska literackiego).

Zwracały moją uwagę rzeczy niepozorne, pisane bez zadęcia, z dala od maski i kostiumu, sytuujące się na tym dziwnym skraju między literaturą a życiem. Rzeczy niosące ukojenie, ale jednocześnie jątrzące, zależne od fali doznania tak silnego, że wywołującego natychmiastowy oddźwięk. Inaczej mówiąc: mające jakiś udział w moim „tu i teraz”, moim przeżywaniu egzystencji i jej kilku podstawowych sytuacji. Rzeczy pisane z przekonania, z olśnienia chwilową prawdą, która ma się czytającemu udzielić i którą można współdzielić zwyczajnie, po ludzku. Ot, choćby w sierocińcu gasną światła Marii Borcz, prosty i czysty, długo pamiętany liryk. Podobnie Ucieczka Łucji Fornalczyk-Fice, szybko pozbywająca się literackich osłon, krążąca między metaforą a mówieniem wprost o jałowieniu w międzykulturowej i życiowej pustce, o twarzy mężczyzny, o rozchylaniu ud. Udało się autorce otrzeć o coś filozoficznie istotnego, wywiedzionego z pozornego banału mechanicznej i powtarzalnej egzystencji. Na tle rozgadanych monologów, zwalistych i zwartych narracji poetyckich zaskakujące wrażenie robią „strzępy” Jerzego Hajdugi. Urzekająca niepewność. Lęk przed przeciążeniem przekazu, obarczeniem go niepotrzebnym słowem czy zdaniem. Czystość rysunku dążącego do odtworzenia sytuacji lub sceny. Pomyślałem sobie, trochę znając życiowe uwarunkowania autora, że trzeba było stać się księdzem, by wrócić do człowieka i słowa. Tak właśnie wrócić – ufnie i nieufnie zarazem. Nieporadne gryzmoły, notki ginące już po chwili – ktoś powie, i zrozumiemy jego obiekcje. Jeżeli chce ładnej poezji, doskonale zorganizowanej wypowiedzi, to musi szukać gdzie indziej. Tutaj są tylko westchnienia, którym zabrakło stosownych słów. Wszystkie stosowne słowa zabrała ładna poezja. Tak brzmią i wyglądają słowa po spotkaniu z ostatecznym; kapłaństwo cierpienia posługuje się szczątkami, poranionymi konstrukcjami. I tego się nie rozgrywa, nie teatralizuje, jest to szczere, więc rzeczywiście dotyka.

W taką perspektywę czytania wpisuje się też wiersz Marka Lobo Wojciechowskiego pt. krwiobieg,
podsuwający niemal definicję interesującego mnie tu sposobu widzenia świata i powiązanego z nim
modelu czytania.

[…]
Porzućmy foremki, bo nie one ważne.
Tylko barwa głosu, mimika twarzy,
sygnały ulotne jak dzieciństwo.

Kiedy dotykasz życia, czujesz chropowatość
i ciepło w miejscach, gdzie tętni. Biją tam źródła,
kodowane w najstarszych komórkach ciała.
[…]

Być może, idąc za estetycznymi i etycznymi wskazaniami tego utworu, dałoby się wszystkie wiersze z antologii intuicyjnie podzielić na te „otrząsające się z form” w drodze do czystości przeżycia i – powiedzmy – epifanicznej samoświadomości oraz te rzemieślnicze i ozdobne, w formach odnajdujące sens literackiej dłubaniny. Wiem, że to ryzykowna teza, lecz jeśli pojawiła się w trakcie lektury, dobrze to świadczy o bogactwie księgi, którą dano mi do odczytania.

Następna część antologii prezentuje teksty „roczników 60. i 70.”; i tu chyba pokoleniowa bliskość powodowała wyjątkową przyjemność lektury. Od razu rzuciły się w oczy stare i nowsze wiersze Krzysztofa Fedorowicza, ich czystość i mistrzostwo. Przy ich lekturze należy bić się w piersi, bo to nieprawda, że młodsze roczniki nie sięgają do regionalnych wątków. Dla Fedorowicza są bardzo ważne. Roztrząsając je, pogłębiając o tradycję kultury niemieckiej, tworzy swoją tożsamość poetycką i ludzką. „Czy wierzyć starym mapom, czy własnym zmysłom,/ czy miejsce ma cechy „transcendentne”?”. Chciałoby się powiedzieć, że ma, lecz tylko wtedy, gdy trafia jako problemat pod pióro nieprzeciętnego twórcy. Gdy czyta się utwory Fedorowicza, odnosi się wrażenie, że obcujemy z dziełami klasyka i to nie tylko poezji lubuskiej. To postać, która w poszukiwaniu kulturowej i egzystencjalnej tożsamości wybija się na pierwszy plan w szerszej skali, ponadregionalnej. Tego nazwiska i talentu mogliśmy być pewni. Od lat utwierdza nas w poczuciu nieprzeciętnej wartości. Natomiast pozostałe nazwiska miały dopiero wywalczyć swoją pozycję w procesie tej spontanicznej, intuicyjnej lektury. Od razu wymienię te, które zajaśniały mi i zalśniły choćby fragmentem: Renata Diaków, Agnieszka Ginko, Beata Patrycja Klary-Stachowiak, Justyna Koronkiewicz (ale to nasza dziewczyna, z Sudetów, a dokładnie z powiatu kłodzkiego, z Gór Stołowych), Agnieszka Leśniewska, Małgorzata Stachowiak Schreyner, Agnieszka Tymoszczuk, Adam Bolesław Wierzbicki, Marzena Więcek, Konrad Wojtyła (staję się nudny, tropiąc rzeczywiste umocowanie lokalne autorów i autorek, jednak Wojtyła to zdecydowanie literacki Szczecin).

A skoro o fragmentach mowa, to warto podać chociaż niektóre z nich. Agnieszka Ginko: „Teraz jestem już słowem/ dawno narodzonym,/ zhardziałym, z twardą skórką/ i szorstkim językiem./ Bo kruche idzie z ciała”. Podoba mi się szorstka liryczność Agnieszki Ginko, i rozumienie tego, co idzie z ciała. Podoba mi się, jak Beata Patrycja Klary-Stachowiak cytuje Ashbery’ego („że trzeba pisać o tych samych starych sprawach, w ten sam sposób, powtarzając w kółko to samo”) i zaraz odwraca sens tego zalecenia, bo nie klepie w kółko tego samego, tylko szuka sposobu, jakiejś najprostszej drogi ku oryginalności. Bardzo świeżo brzmią wiersze Agnieszki Leśniewskiej, czuć siłę wyobraźni, osobowość, język, który przyciąga i zdumiewa:

[…]
Znów wystawimy twarz do słońca,
grzbiety do kija
sumienia odważnych na widok publiczny,
spalimy stosy, a maszty na Santa Marii
zakwitną
będziemy pisać z wysuniętym językiem,
bazgrać, pisać po skórze, po pergaminie,
ryć trzcinką w glinie, kreślić znaki na piasku,
aż kiedyś nareszcie przestaniemy pisać.
[…]

Równie przekonująca wydaje się być Marzena Więcek z tym swoim „czasami czytam wiersze.  lubię poczuć jak opuszcza mnie/ oddech i długo kulić się ze strachu przed następnym wersem”. Robi wrażenie to, jak Konrad Wojtyła kondensuje znaczenia, jak nawarstwia symbole, jak erudycyjność i samoświadomość kulturową spaja z afektami, z lirycznością przebijającą się przez skorupę formy: „ten gest,/ co otwiera wszystkie drzwi; że ogień, że krzyż/ i jak wypadasz z ram wiersza i spadasz – i kiedy/ skreślasz znak za pytaniem; językiem, że”.

Spośród utworów najmłodszych autorek i autorów („roczniki 80. i 90.”) od razu zwróciły moją uwagę teksty Pauliny Korzeniewskiej. Może to kwestia dojrzałości, literackiego wyrobienia i poetyckiej sprawności, a może coś jeszcze: bliskie mi pulsowanie, swoista namiętność, rytm obrazów, dynamiczne frazowanie. To wszystko podbarwione goryczą, zaprawione melancholią. W efekcie „dotykam życia”, widzę jak na dłoni czyjąś szarpaninkę, podziwiam egzystencjalną dzielność, a także trzeźwość, ironię, „jedyną więź wartą zachodu”. W tej grupie wiekowej pośród wielu surowych jeszcze tekstów wypatrywałem właśnie dojrzałości i literackiej sprawności. Niewątpliwie sporo już w tym kierunku zrobili Michał Banaszak i Karol Graczyk. W przypadku pierwszego poety zwróciły moją uwagę możliwości ujawnione w brawurowym wierszu pt. Droga krajowa, natomiast drugi w każdym przedstawionym utworze wznosi się ponad przeciętność. Nie były one jednak dla mnie odkryciem, gdyż wcześniej czytałem trzy książki autora, także tę (Przełomy), z której zaczerpnięto prezentowane utwory. Pewną nowością, czy zaskoczeniem, było uświadomienie bardzo wysokiego miejsca tej poezji na tle lubuskich rówieśników. Oprócz tych oczywistych satysfakcji czytelniczych były już tylko pojedyncze odkrycia. Na przykład Literówki Doroty Grzesiak, Literackie przeziębienie Aleksandry Kurzawy, Wspomnienie Joanny Marcinkowskiej, Dwie kreski Alicji Ścigaj. Zwróciłbym też uwagę na wyjątkowy utwór Jakuba Rawskiego pt. Wykopaliska. Wyjątkowy, bo wpisujący się w tradycję, którą w lubuskiej poezji wyznacza Fedorowicz. Tytułowe wykopaliska dotyczą historii regionu, dokopywania się do zmąconych, zmieszanych źródeł, splątania różnych kultur i historycznych doświadczeń. Rawski chyba jako jedyny z tej grupy wiekowej podejmuje „temat lubuski” jako rzeczywiście inspirujący i wart poetyckiego namysłu.

Gdybym miał jednym słowem skwitować polekturowe wrażenia dotyczące „najmłodszych”, to brzmiałoby ono „niedosyt”. Po prostu, gdy czytałem tę książkę z marszu, wiersz za wierszem, odniosłem wrażenie, że najmłodsze roczniki rozminęły się z bogactwem już przez lubuską literaturę osiągniętym, z poziomem zakreślonym bardzo wysoko przez poprzedników. Sądzę, że wiele z tych talentów jeszcze się rozwinie, w związku z czym moje obiekcje rozwieją się niczym wiatr. Mówię to, zdając sobie sprawę z przerażającego subiektywizmu moich odczuć. Być może ta opinia zasługuje tylko na wystawiony tyłek. Tak, jak w wierszu Karola Wojdyły:

Do tych, którym się nie podobało

Państwo pozwolą, że się pochylę
i wypnę na Nich swój tyłek nagi.
W tej pozie z miłą chęcią za chwilę
przyjmę od Państwa wszelkie uwagi!

Godne podkreślenia jest – mimo wszystko – oczekiwanie na wszelkie uwagi. Czyniłem je, nic sobie nie robiąc z wystawionego tyłka. Małoż to w moim recenzenckim życiu było takich, i innych, gestów urażonych autorów?! Co ciekawe, autorki zdecydowanie rzadziej żądały satysfakcji. Dość śmiałe, trzeba przyznać, zakończenie poetyckiej antologii. Zabawne i rubaszne. Szkoda, że w antologii tego humoru nie było zbyt wiele. Ale takie to już są czasy. Gdybyśmy wzięli do ręki jakąkolwiek inną antologię, również i w niej – mimo prób „wystawiania twarzy do słońca” – dominowałaby powaga, trwoga, zaduma i niepokój. „Dotykanie życia” wyzwala obrazy świadczące o intensywnym odczuwaniu jego niepokojąco ciemnej strony.

Na koniec dwa zdania o zazdrości, a właściwie o marzeniu. Marzy mi się bowiem taka, starannie przygotowana i rzetelnie zredagowana, antologia poezji dolnośląskiej. Minęło tak wiele lat od ostatniej tego typu próby, że już nawet jej nie pamiętamy. Zróbmy coś podobnego we Wrocławiu bądź jego okolicach, pójdźmy w ślady Zielonej Góry, zainspirujmy się dobrym przykładem.

Karol Maliszewski