Małgorzata Stachowiak-Schreyner
Animacja poklatkowa
Metalowe kartoteki z łoskotem wysuwają się zza brudnej szyby szybko i regularnie. Nieustający hałas, w pozbawionym snu mózgu budzi zwierzę. Rosną kły. Czerwienieją białka oczu zapatrzonych w pędzące nic. Podkręcone nocnym czuwaniem zmysły wyłapują każdy szmer i zapach. Wyginają się szpony, mięśnie gotowe do skoku szarpią boleśnie pod powłoką skóry i dusznej ciemności. Mrok pali skórę, wypala źrenice. A jednak zasady współistnienia w społeczeństwie wbijane latami systemem edukacji unieruchamiają w miejscu jak żywą mumię. Piekące powieki dryfują góra – dół, góra – dół. Ciemno, ciemniej, zarys, rozblask. Grafit, grafit, popiel, popiel, brudna biel. Drzewa, domy, drzewa, wypatroszone z okien nieczynne stacje. Drzewa, piach, piach, budowa, pole. Zarys światła na krawędzi aluminiowej ramy świata. Drzewa, drzewa, drzewa. Dziesiąta godzina podróży tłucze konarami po neuronach. Tandeta wydobyta światłem. W budowie osiedle szeregowych domów, dla bogatych w budowie. Wszystko, wszyscy w budowie – wiadukt obwodnicy, moloch na betonowych zbrojonych nogach mamuta. Martwy mamut bez głowy. Na betonowym karku zamiast głowy drapieżna łapa koparki. Mały, blaszany drapieżnik wyżarł głowę mamutowi. Pomiędzy – tandeta wypacykowana w PRL-u na sprzedaż za dewizy – kawałek pola, na kawałku bażant, plama żywych kolorów, zagubiona jak pacjent psychiatryka. Beznadziejna, jaskrawa kreskówka. Nie na miejscu – na miejscu. Nienaturalna natura. Dalej.
Brudna klatka się rozwidnia, czerwona gęba, otwarte usta, zamknięte oczy, sopel śliny kap, kap…. Przez dziesięć godzin czerwona gęba opowiada odgrzewane dowcipy. Dowcipne dowcipy słuchane z poczuciem bomby zegarowej pod czaszką. Dowcipne do w cipy. Dowcipne pochwalne do w cipy. Nie każdy ma poczucie humoru. Nie każdy musi. Nie każdy ma poczucie.
Zaschnięta kobiecość, zasupłana pod nijakim płaszczem. Nijaka spłaszczona kobiecość. Oddech bzyczący jak uwięziona pszczoła. Pergaminowa dłoń zaciśnięta stalowo na rączce podróżnej torby. Starość przesuwająca bezgłośne słowa w poruszających się nieustannie wargach. W poruszających się nieustannie ziarnach wytartego różańca. Perpetuum mobile. Siedzenia jak żywe organizmy, pocą się potem tysiąca przypadkowych podróżnych. Zmęczone, niedomyte siedzenia. Wypluwają miazgę, katapultują na peron. Pospieszne szukanie rąk, nóg, walizek, mózgów, dzieci, kibla.
Budowa, przebudowa, rozcięty brzuch wypuszcza wnętrzności. Kable, szyny, maszyny, beton, zwały piachu zagrzebujące, zapadające. Dechy, bebechy, kładka dla tych, co dostąpili królestwa. Królestwo przesiadki czeka. Na głowie pył, wapno, jazgot wierteł udarowych, brak kasku. Na głowie krzaki przeżute koparko-spycharką. Żółta plama. Chusteczka, ruch mimowolny, wyuczony. Okulary rozwidnione żółto kwitnącą gałęzią forsycji. Wybebeszone korzenie, zielonożółte zdychanie, puls nitkowaty, takie życie. Kolejny ciemny wagon połyka łapczywie. Powolny przemarsz pasażerów w metalowych jelitach. Trawienie. Rozpad. Dalej.
Sen szuka szczelin. Dzieciak wrzeszczy. Ładny, znudzony dzieciak. Nikt nie karmiłby, nie znosił nieładnych. Podstęp natury omamił udręczoną matkę. Ładny dzieciak z gębą zatkaną czekoladowym batonem. Czekolada na pulchnych policzkach. Czekolada powoli rozlewa się po synapsach, czarna dziura. Sen.
Kontrola biletów. Szok pierwszego oddechu. Narodziny ze snu przeszywają płuca bólem. Oczy uciekają od światła w ciemność po czaszką. Dźwięk głosu wali w skronie stalowym młotem, młotkiem, młoteczkiem. Jeszcze piętnaście minut. Jeszcze dziesięć, pięć. Już.
Prowincjonalne kocie łby prowadzą wyuczoną drogą. Kocie łby wytarte z futra. Zaryte szczękami w ziemi, wkopane po czubki czerepów idiotyzmem nazwy. Zaraczony, przedwojenny park. Drzewne hospicjum wilgotne i ciemne. Pisklę nagie i sine z olbrzymimi guzami niewidzących ślepi pełza pod drzewem na kikutach niewyklutych skrzydeł. Wielki łeb, nauczony tylko otwierać się na pokarm, nie chce oderwać się od ziemi. Podobieństwo do ludzkiego płodu wzbiera w gardle falą mdłości. Zmęczenie podsuwa obrazy ewolucji jednego bytu zatrzymanego wielokrotnie w czasie. Pisklęciu rosną ludzkie stopy i dłonie. Połyskliwa czernią kawka zlatuje z innego kadru wygłodniała. Celnym ciosem w siną czaszkę kończy egzystencjalny bełkot myśli. Ptasi trupek zwisa bezwładny z pazurów smakoszki. Nie krwawi. Nawet nie krwawi. Dalej.
Żółtoczerwona świątynia konsumpcji. Promocja. Wyprzedaż. Za pół ceny. Za pół ceny lepsze życie i pomidory, i kiełbasa. Dwa w cenie jednego, pięćdziesiąt procent gratis. Kup masło, kup mydło, kup sandały, trzeci gratis. Kup, kup, kup! Przeżuta kupa wyznawców wlewa się i wylewa z wiarą i nadzieją. Metalowe wózki pełne kupy z nadzieją. Przy wózkach Romeo i Julia. Julia z włosami wyżartymi kwasem. Czerwonogęba, brudna, łysa Julia. Zarośnięty, śmierdzący Romeo w srebrnym skafandrze z ortalionu. Całe szczęście w nalewce Miód-Lipa. Całe szczęście codziennie od ósmej do dwudziestej drugiej. Miód-Lipa takie szczęście. Lipa. Miód?
Dalej.
Stęchlizna stuletniej kamienicy. Grzyb pełza po ścianach grafitowym, wilgotnym welurem. Prowadzi w górę. Czarnym szronem osiada na płucach starych mężczyzn, kobiet i dzieci. Starych dzieci starością murów rozsadzanych powoli od środka nadmiarem życia i śmierci. Życia i śmierci przesiąkają z szeptem przez papierowe tapety, boazerie, regipsy. Pył, rozpad, kaszel. Kaszel, nieustanny kaszel rozeschniętych ram okiennych, skrzypiących drzwi, wilgotnych piwnic. Schizofrenia podważa antywłamaniowe szczęki. Macha rękami i całym rachitycznym ciałkiem dawno martwej starej kobiety, jak marionetką. Różowe rękawy szlafroka frotte pełne naftalinowych pretensji o zmarnowane życie i piłę tarczową chodzącą całą noc w pustym mieszkaniu. Piła chodzi w metalowych glanach codziennie po pustym od miesięcy mieszkaniu. Przeżyna w drobne plastry przesiąknięty zwidami mózg. Przetrawia zwoje na trociny. Naftalinowy oddech zaczepia się o kołnierz płaszcza. Naftalinowy oddech łapie za kark, puszcza, odpada, leci, trzask. Trzask i zgrzyt stalowych zębów. Zamknięte, zaryglowane. Twierdza wariatki nie do zdobycia. Nie do pokonania. Dalej.
Martwe mieszkanie pod mysim futrem kurzu. Kurz. Strzępy. Kawałki. Oczy schizofreniczki zalewa wrzątek kawy. Gorący wir mściwie wciąga, ucisza, zatapia. Głód porządkuje funkcje i czynności. Lodówka, szafka, szuflada. Lodówka, szafka, szuflada. Fotel. Rozmrożony w mikrofalówce chleb smakuje kąpielową gąbką. Po szklanym wazonie spływa zgnilizna dwumiesięcznych tulipanów. Trupi jad pasmami seledynu i żółci krąży pod oślizłym kożuchem pleśni. Larwy komarów tańczą pod nim obojętne. Wiotkie, delikatne pływające przecinki zamienią się mimowolnie w drobny, dokuczliwy ból. Drapiesz. Ból pęcznieje pod skórą i żąda więcej. Drapiesz. Skóra pod paznokciami podsiąka różową miazgą. Podsiąka ciemniej i ciemniej. Głowa zatrzymuje rękę. Strup zaczyna się w głowie. Rośnie. Jest. Strup na każdy dzień i każdą sekundę. Strupy i strupki. Instynkt przetrwania skręca je w kształty potrzebne właśnie teraz i tutaj. Właśnie tutaj. Właśnie teraz.
październik, 2018