Marcin Mielcarek, Marek Krukowski
Ani w lewo ani w prawo
[autofikcja]
Siedziałem przy barze, piłem whisky na lodzie, jakiegoś tańszego sikacza znaczy, i pisałem na telefonie nowe, świeże, pachnące opowiadanie. Czasami mnie coś takiego brało, oczywiście niezbyt często. Zdarzało się w historii świata, że z takiego doskoku właśnie powstawały dobre teksty kultury – na przykład Paranoid Black Sabbath, które stworzyli w pół godziny, bo brakowało im piosenki do gotowego albumu. Opowiadanie było o kobiecie jak bluszcz, o ludziach jak bluszcz. O tym, że czasami za bardzo i za mocno przywiązujemy się do kogoś albo czegoś, przywiązujemy się na amen i zwykle jest to swego rodzaju klatka, więzienie, z którego wyjść wcale nie chcemy.
Maruś klepnął mnie w ramię i usiadł obok na stołku barowym. Już dawno temu zauważyłem, że często mnie dotykał, lubił to chyba, cholera, robić. Uznałem, że to w końcu zrozumiałe, był przecież stuprocentowym gogusiem i piszę to z sympatią, a nie zawiścią. W każdym razie gdyby nie to, że się w miarę lubiliśmy, to wybiłbym mu kilka zębów za takie akcje.
– Śliczny masz sweterek – powiedziałem.
– Coś z nim nie tak? – zapytał niemal przejęty.
– Nic. Gdybym był pedziem, też bym takie nosił.
– Przynajmniej nie widać mi brzucha. Zobacz, jak się roztyłem.
Uniósł kawałek swetra i złapał za małą fałdkę na skórze. Nic tam wcale takiego nie miał. Był raczej szczupłym gościem. Niewysokim. Delikatnym w pewnym fizycznym sensie. Był właściwie taki jak jego proza albo to jego proza była taka jak on.
– Pewnie wiele kobiet chciałoby mieć podobny problem – stwierdziłem.
– A faceci?
– Faceci się takimi rzeczami nie przejmują.
Chciał ze mną pogadać. Odezwał się tydzień temu i chodziło o jego nową książkę. Chyba byłem jednym z niewielu ludzi w tym mieście, cholera, jednym z niewielu na świecie, którzy czytali wszystkie jego książki. Miałem dzień wolny w robocie, bo upuścili mi rano pół litra krwi. Ktoś by powiedział, że to nawet szlachetne, takie przynajmniej jest społeczne przeświadczenie. Sęk w tym, że ja nienawidzę igieł, ale czasami robimy przecież coś, na co nie mamy ochoty – jak wojna, prohibicja, ubezpieczenia, jogging, szczepienia, wakacje, seks, imprezy firmowe, zdrowe żarcie i papierowe słomki. Ale mnie głównie chodziło o to, że mogłem przez resztę dnia leżeć do góry brzuchem. Czas spędzany w samotności miałem za najwyższą świętość.
Zanim przyszedłem do Szwejka, wypiłem cztery piwa. Zanim przyszedł Maruś, wypiłem dwie whisky.
Posiedzieliśmy chwilę przy kontuarze, ale potem poszliśmy do małego stolika. Obsługiwała nas miła blondynka. Pewnie trochę młodsza ode mnie. Nie była pięknością, ale miała niezłe ciało, więc trochę się na nią pogapiłem przez ten wieczór, bo gdzieś przecież musiałem podziać gały – nie mogłem patrzeć cały wieczór na Marusia, mógłby sobie coś jeszcze pomyśleć. Oczywiście problem z dzisiejszymi ludźmi jest taki, że posiadamy ciała, brzydkie twarze i jeszcze brzydsze dusze.
On chyba nie spojrzał na nią ani razu. W ogóle za bardzo się nie rozglądał.
– Zobacz, jaki piękny tomik wydali Roksanie – powiedział. – Debiut.
Wziąłem go do ręki i przeczytałem kilka wierszy. Nie były złe, znaczy były całkiem dobre, w każdym razie sam nie napisałbym lepszych. Nie w tym temacie.
– Dostanie Wawrzyn za poezję albo przynajmniej nagrodę dla debiutanta – oznajmiłem.
– Skąd wiesz?
– To oczywiste.
Nie wiedział chyba, co jest takie oczywiste, więc mu wyjaśniłem. A potem jasna sprawa, że chciał gadać o literaturze, a ja po prostu nie miałem za wiele do powiedzenia na temat literatury, tej lokalnej i polskiej, i europejskiej, i światowej. Stanęło na tym, że Ulysses Jamesa Joyce’a jakoś nam się nie spodobał. Nie do końca.
– Spotykamy się w trójkę i pracujemy wspólnie nad swoimi wierszami – powiedział. – Wiele nam to daje.
– Hemingway twierdził, że pisarz powinien pracować w samotności.
– Pisarze to nie poeci.
– Tym bardziej to pasuje.
– Chodzi o to, że „dopracowujemy” je wspólnie. Wtedy mamy pewność, że są najlepszą możliwą wersją. Że tekst jest dopieszczony.
– Ja wolę napisać kolejnych pięć niż męczyć bułę.
– Tak jak w przypadku picia, ochlapusie?
– Dokładnie tak.
Potem wyznał, że ostatnio na takim spotkaniu czytali na głos opowiadania z mojego najnowszego zbioru i że się z nich, ze mnie znaczy, nabijali. Odpowiedziałem mu, że skoro sprawia im to przyjemność, to mogą się śmiać. Nie ruszało mnie to. Zresztą ja też ciągle drwiłem ze wszystkich i wszystkiego. Ludzie potrafią być okrutni dla drugiego człowieka tylko dlatego, że mogą.
– Nie obraź się – przeprosił.
– Spływa to po mnie jak krople deszczu z niewidzialnej wycieraczki na szybie auta – odparłem.
– Uważaj, Mielcarek, bo sam zaraz zostaniesz poetą.
– Chyba mi to nie grozi.
– Do tego trzeba mieć talent, racja.
– O tym mówię.
Maruś miał swoją nową powieść, którą chciał wysłać różnym dużym wydawcom. Czytałem ją jakiś czas temu i powiedziałem, co o niej myślę. Wziął sobie chyba te uwagi do serca i zmienił tam kilka kwestii. To było gdzieś pół roku temu. Opowiedział mi to i owo, a ja poradziłem mu na tyle, na ile potrafiłem, podzieliłem się moją tajemną wiedzą. W międzyczasie dopijał pierwsze piwo. Ja obaliłem kolejne cztery. Miałem na sobie prawie pedalski golf i było mi w nim gorąco, ale nie chciałem go zdjąć, nie mogłem zdjąć tego pierdolonego golfu, bo pod spodem miałem wyciągnięty jak psu z gardła T-shirt z nadrukowaną uśmiechniętą żółtą buźką – podobną to tej, którą Duchovny nosił w jednym z odcinków Z Archiwum X. Poza tym zrobił mi się wielki siniak na prawej ręce od grubej igły i nie chciałem się z tym afiszować. Wyjść na mięczaka.
– Myślę, żeby wysłać to pod pseudonimem – powiedział. – Żeby myśleli, że napisała to kobieta. Bo przecież przeze mnie przemawia taka wewnętrzna kobieta. Sam tak powiedziałeś w końcu. Że moja proza…
Przerwałem mu, mówiąc, że jest tutaj jak w ulu. Ludzkie głosy zebrane do kupy w lokalu wydawały się jednym ogromnym owadzim szumem. Zaczęło mi to wadzić.
– Faktycznie – przyznał. – A wracając do tematu, to zrobię tak, jak mi poradziłeś. Napiszę, o czym to jest, takie krótkie streszczenie i będziemy to wysyłać. Pod pseudonimem. Te kilka wydawnictw, które interesują się dobrą prozą, te, które wymieniłeś. Chyba się uda, co?
Nie odpowiedziałem mu. Gapiłem się na tę kelnerkę, znaczy – przyznaję się – na jej ładny tyłek w czarnych, ciasnych leginsach. Potem natchniony osobliwą energią rzuciłem bardzo głośno:
– Dobra, chuj z tym wszystkim. Chodźmy stąd w pizdu.
Tak naprawdę musicie wiedzieć, że jestem miłym gościem. Ostatnio nawet pozwoliłem przywalić jednemu facetowi w moją mordę bez większych konsekwencji. W każdym razie Maruś pił to jedno pierdolone piwo przez cały wieczór – skwitował, że było za gorzkie. Ja wypiłem osiem plus dwie whisky. Oboje jesteśmy rzecz jasna mężczyznami, ale cholera wie, czym mierzyć męskość. To jest jakiś problem, jeden z wielu. Przynajmniej obaj odwiedziliśmy na koniec kibel z ludzikiem bez sukienki na drzwiach.
Wszedłem do środka i zacząłem odlewać się do blaszanego koryta i nie wiem dlaczego, ale pomyślałem o tych wszystkich komunach. Marek schował się w zamykanej kabinie – cholerny wstydniś. Po chwili do środka weszło dwóch facetów. Jeden stanął z lewej, drugi z prawej. Nic nie powiedzieli. Był tylko dźwięk oddawanego moczu.
– Sausage party – zażartowałem.
Czasami odpalał się we mnie klaun.
Ten z lewej się uśmiechnął. Drugi odwrócił się jakby zawstydzony. Poszli sobie, zanim wylazł Maruś. Umyliśmy rączki, poszedłem zapłacić za piwo, które wyżłopałem i zostawiłem jakiś tam napiwek tej kelnerce. W sumie to na mnie nie spojrzała, ale nie dziwiłem się jej. Też niechętnie patrzyłem na siebie w lustrze.
Więc wyszliśmy na ulicę i poszliśmy – formuła, cholera, jak w powieściach Hema – przed siebie, w tak zwaną siną dal. Powietrze miało w sobie coś brudnego i metalicznego, a noc wcale nie była taka czarna.
Powiedziałem mu, że mogę go odprowadzić i się zmywam, bo czeka na mnie ciepłe łóżko i kobieta, która mnie kocha. Zaczął mi coś gadać o tym, że chciałby spróbować życia w trójkącie i chodziło raczej o miłość niż seks. Szukali ze swoim partnerem, a właściwie to Maruś szukał, kogoś godnego. Poza tym ględził coś o potrzebie doświadczeń na użytek literacki.
– Tylko problem jest taki, że większość to typowe ruchadła na jedną noc – oznajmił.
– No widzisz, jak wam ten internet służy, pedały.
No i znowu muszę podkreślić, że tak naprawdę dobry ze mnie facet, żaden tam -ista czy -fob. Niedawno przygarnąłem kotkę z ulicy, co miesiąc kupujemy z Emilią karmę do schroniska, otwieram obcym kobietom drzwi, daję bezdomnym na piwo, segreguję śmieci i zamykam po niesfornych klientach pootwierane szufladki na pieczywo w Biedronce. Po prostu Maruś nie obrażał się, kiedy tak do niego mówiłem i to było cenne. Oczywiście on też oddawał celne strzały w moim kierunku i wcale nie miałem mu tego za złe. Były to w końcu tylko słowa. Dziś coś się ze światem popieprzyło i słowa zaczęły znaczyć więcej niż czyny. Myślę, że powinniśmy wyjąć kija z dupy – tak będzie nam wszystkim łatwiej – i wziąć się za prawdziwe problemy, trapiące nasze społeczeństwo. Na przykład kwestie przemocy domowej, wyzysk pracowników, korupcję władz, wszechobecną pornografię czy pauperyzację edukacji.
– Agnieszka pisze ostatnio naprawdę ciekawe wiersze – powiedział w którymś momencie.
– Też tak sądzę.
Agnieszka mnie nie lubiła, bo powiedziałem coś kiedyś o zbiorowej masturbacji odnośnie literackich kółek. Ja do niej nic nie miałem. Nie myślałem o niej, tak samo jak ona o mnie.
– Maria przypomina z wyglądu moją matkę – stwierdziłem i była to czysta prawda. – Darzę ją z tego względu szczególną sympatią. A może z tego powodu mam zamglony ogląd. Nie wiem. W każdym razie uważam, że jej nie doceniają.
– Bo bywa męcząca, o tych swoich murkach potrafi gadać na jednym oddechu przez bite dwie godziny. Ale swoją drogą mogłaby coś podobnego do murków zorganizować u nas, to byłaby naprawdę fajna sprawa – rozmarzył się Maruś.
Kiedy byłem w Krakowie, widziałem nocą jeden z jej wierszy wyświetlany na murze przy którejś tam ulicy. Piłem w jednym z barów, co ciekawe te wszystkie anegdoty o Angolach chlejących w Krakowie są prawdą. Była ich tam cała banda i kiedy wszedłem i usiadłem przy kontuarze, to barman zajechał do mnie na dzień dobry po angielsku. Jeden z Anglosasów – morda czerwona jak rak – odwalał tam numer z dymaniem krzesła. Było to całkiem zabawne, ale wyszedłem po jakiejś godzinie, bo jeden z nich uwiesił się na mnie i wypytywał mnie o to, komu kibicuję – cholerna piłka nożna. Gdybym mu wtedy powiedział zgodnie z prawdą, że Paris Saint-Germain, mógłbym wywołać w tym barze kolejną wojnę stuletnią – a jako Polakowi nie widziało mi się ponowne umieranie za Napoleona; uczmy się, cholera, na błędach, a nie po szkodzie.
Niedaleko Palmiarni Maruś zapytał mnie, co teraz czytam, odpowiedziałem, że Cząstki elementarne Houellebecqa, a niedawno przeczytałem na nowo Zniewolony umysł Miłosza.
– To ty czytasz taką literaturę? – spytał zdziwiony.
Słowo literatura i literackie wymawiał zawsze z ogromnym namaszczeniem, jakby zawierało albo stanowiło sacrum. Dla mnie to słowo było równie mdłe jak każde inne.
– Tak, kurwa – odparłem. – Czytam.
Oczywiście, że zdawałem sobie sprawę, że uważa mnie za robola i półkretyna. Najlepsze było to, że wcale się w swojej ocenie nie mylił. Już dawno sam stwierdziłem, że gdyby wciąż trwała komuna, to taki Hłasko mógłby mi czyścić buty. Autentycznie – mój pradziad był kowalem, a jeden dziadek murarzem. Drugi pijakiem. Dziękuję im obydwu.
Zahaczyliśmy jeszcze o Maka – jest przecież zima, więc normalne, że pić zaczęliśmy wcześnie. Wyznałem Marusiowi, że galerie handlowe przyprawiają mnie o mdłości. Że uważam je za świątynie hedonizmu. On nie miał takich obiekcji. Wychodząc, zerknęliśmy na witrynę w Empiku. Żaden z nas rzecz jasna nie miał wstępu na takie światowe salony.
Potem wyszliśmy i Maruś pierdolił coś o tym, że jest najlepszym pisarzem w tym mieście. Ja powiedziałem mu, że nie znam wszystkich pisarzy w tym mieście.
– To może chociaż najlepszym na ulicy Wrocławskiej…
– Słuchaj – zacząłem – takich wioch jak Zielona Góra jest w Polsce mnóstwo. Poza tym masz większe wiochy jak Warszawę, Kraków, Wrocław, Poznań czy Łódź. Takich Marusiów i Mielcarków są dziesiątki, jak nie setki. Powinniśmy przyjąć do wiadomości fakt, że nic nie znaczymy. Nic nie znaczymy, więc weźmy się w końcu może do uczciwej pracy. Nikt z nas nie zostanie kolejnym wieszczem.
– Ja jestem inny.
– Zobacz, ilu jest pisarzy, ilu jest poetów w tym mieście. Znanych i mniej znanych. Pewnie pół miasta pisze do szuflady, a ćwierć uważa się za literatów.
– Ale ja wiem, że jestem inny.
– Jasne, że jesteś inny, Maruś.
Nie potrafił się ze mną zgodzić w tej kwestii. Być może miał rację. Może ja miałem rację. Może obaj jej nie mieliśmy.
– Powinniśmy o tym napisać – zaproponował albo może ja to zaproponowałem, cholera wie.
– O czym?
– O tym wszystkim. Takie literackie zapiski z naszych spotkań. Wiesz, o co mi chodzi.
Rzucił, że mogłoby się to nazywać Przechadzki po Zielonej, ale uznałem, że brzmi to zbyt pedalsko. Śmialiśmy się z tego. Z nazwy i samego pomysłu. Odprowadziłem go do domu i rozstaliśmy się. Zacząłem wracać do siebie. Potem skręciłem w krzaki, bo postanowiłem się odlać. Kiedy kończyłem, jakiś facet zapytał mnie tonem gestapowca, co ja wyprawiam. Okazało się chwilę później, że to gliniarz.
Ale to już historia na zupełnie inny, odmienny tekst.
***
Uwięziona w obolałej klatce ciała przedzierałam się przez ciemne i nawilgłe warstwy miasta, na które jestem dożywotnio skazana: oblepiona jego swojską brzydotą, żółtym światłem ulicznych latarni i mgielnym oparem zimowego popołudnia. Niech moim wyjściem ewakuacyjnym, moim Exitem, będzie to, że opiszę ów wieczór z perspektywy kobiety, że w ogóle wydobędę z siebie jakiekolwiek słowa, bo coraz mniej we mnie sił, chęci, czegokolwiek, jedynie zimny wicher tam hula. Jedynie dławię się do środka.
Nie tyle szłam, co bezwładnie ześlizgiwałam się poczerniałą rynną ulicy aż do punktu czeskiej gospody, gdzie czekał na mnie przy kontuarze, popijając najtańszą whisky, nasz zielonogórski Bukowski (lepszy taki niż żaden). Na przywitanie dotknęłam delikatnie jego ramienia i zamówiłam dla nas po piwie. Będę je niechętnie sączyła, aż porzucę niedopite, kiedy on w tym samym czasie wyżłopie trzy kolejne.
Zacinam się.
Harmider rozmów wzbiera w kaskadę hałasu. Każde słowo, ale i każda sekunda milczenia, każdy oddech przybliżają mnie ku śmierci, przybliżają jego i ciebie. A jednak zachowujemy względny spokój. Siedzimy naprzeciwko siebie. Podajemy sobie słowa z ust do ust. Wstajemy od stolika. Opuszczamy nabrzmiały ul knajpy. Wychodzimy przejść się po deptaku, po tym naszym spacerniaku, kółeczko za kółeczkiem wokół ratuszowej wieży. Iskamy się za pomocą słów, my dwie wyłysiałe i zziębnięte małpy. Ocieramy się o siebie za pomocą słów i próbujemy się ogrzać w ich skromnym świetle. Słowa są jak iskry wypadające z naszych ust wprost w czeluść grudniowego mroku, gdzie wnet gasną.
Najchętniej położyłabym się do łóżka i przemilczała całą resztę, ale Marcel nalega:
– Opiszmy to! Wywołajmy jakiś skandal.
– To byłoby na rękę Mirce, naszej małej skandalistce – odpowiadam przekornie.
On śmieje się rubasznie. A ja śpiesznie spijam ten jego wibrujący śmiech aż po ostatnią srebrzystą nutkę. Najchętniej położyłabym się na jego brzuchu i słuchała, jak tam szumi i pieni się tych osiem piw, które wypił w ciągu tego wieczoru. Na inny skandal brak mi sił. Poza tym prawdziwy skandal to nasza letnia egzystencja na relanium, na tramadolu, na bupropionie. Wszyscy jedziemy na jednym wózku tej prowincjonalnej mieściny. Dzień po dniu przeżuwamy szarą papę codzienności w towarzystwie alkoholików, mężów przytroczonych do wózków, żon pogrążonych w klinicznej depresji, przyjaciół umierających pokątnie na raka, niańcząc niewydarzoną progeniturę lub przestarych rodziców, którzy jak na złość nie chcą wykitować. Oto my, nieczytani (nawet przez siebie nawzajem) frustraci lokalnej literatury, w większości grafomanii, złaknieni choćby listka figowego czyjejś atencji, choć gałązeczki z lubuskiego wawrzynu.
Marcel jeszcze się łudzi, jeszcze fika, chojraczy, ale i jego to miasto w końcu usadzi w jakimś M-4 z trzygodzinnym dostępem do słońca, na tym lub innym piętrze, w jakiejś samotności i ciszy, poprzecinanej hałasami dobiegającymi z mieszkań powyżej i poniżej, z zewnątrz, jak i z wewnątrz: szum samochodów, jęk roztapiających się kotów, wyjący alarm, bezdech, trzask klapy kubła przed północą i czyjś głuchy śmiech.
Zataczamy ślepe okrążenia po deptaku, a Marcel marudzi, że nawet po opróżnieniu ośmiu kufli piwa i dwóch szklaneczek whisky, prawie w ogóle nie jest pijany, prawie, że wcale.
– Bo ja, kochana, potrzebowałbym osuszyć całą Odrę alkoholu, żeby się wstawić.
– Biedactwo, napisz o tym opowiadanie.
– Ale kto by w to uwierzył? Albo w to, że w przeciągu jednej nocy potrafię doprowadzić moją kobietę do siedmiu orgazmów?
Ja bym uwierzyła, jednak nic już nie mówię, milczę… Chciałabym zasnąć i obudzić się w innym kraju, czasie, ciele.
– Tylko nie pisz o tym – przestrzegł mnie nagle Marcel.
– Dlaczego?
– Bo to nie przejdzie. To zbyt niesmaczne. Nie puszczą tego.
– Słucham? A co jest niby niesmacznego w kobiecym orgazmie?
– Niektórzy wciąż nie wiedzą, gdzie znajduje się łechtaczka, więc…
Wpatrywałam się w Marcela, mrużąc oczy i nie pojmując, o co mu właściwie chodzi? Dlaczego tak nagle się spłoszył?
– Dobra, rób, co chcesz – oświadczył pojednawczo. – Ale jeśli już będziesz chciała to wykorzystać, to załagodź to jakoś, żeby nie zabrzmiało jak tania przechwałka!
– Ależ oczywiście, naturalnie. A ty ze swojej strony mógłbyś porozsyłać moją najnowszą powieść po wydawnictwach.
– Tylko najpierw ją skończ.
Skończę, właściwie już skończyłam, niech tylko wykłaczy się ze mnie ostatni fragment o mojej przedawnionej i zakazanej relacji z przyrodnim bratem, podówczas jeszcze małoletnim (to dopiero skandal!). I niech przyjdzie mi do głowy jakiś sensowny tytuł, może coś mi podpowie Roksanka albo Adrian, moi dobrzy druhowie. Spotykamy się u mnie w miarę regularnie i wspólnie szlifujemy nasze teksty. Zaczęło się od tego, że Adrian podesłał mi swój niewydany, debiutancki tomik, a ja wraz z Roksaną dosłownie go przemieliłyśmy. Oby chłopakowi wyszło to na zdrowie, oby ktoś zechciał go teraz wydać.
Osobiście służą mi te nasze robocze spotkania. Po każdym z nich doznaję krzepiącego poczucia, że oto na ostatniej stroniczce przerabianego tekstu przystawiliśmy wspólnie stempelek z dużą literą „Q”.
Położyłam dłoń na ramieniu Marcela. Zewsząd napierały na nas warstwy ciemności. Oblepiał nas chłód. Wewnętrznie się zachwiałam, jak stara kobieta w płaszczu, która pochyla się nad przepaścią kostki brukowej. Od moich stóp rozpełzały się w każdym kierunku przerażające szczeliny, kamienne wąwozy nie do przebycia. Dobrze, że Marcel stał tuż obok — jego solidna kolumna ciała, z której wydobywał się tubalny głos, przywróciła mi strzępki równowagi. Rozejrzałam się po opustoszałym deptaku. Wyminął nas drobny Azjata, drobił kroczki jak zmokła kurka, gnał gdzieś przed siebie. Zapatrzyłam się za nim. Co tutaj porabiasz, biedny wędrowcze? Jak się zaplątałeś w te odległe, poniemieckie rejony? Pomyślałam, że jest w moim typie i że nigdy nie robiłam tego z Azjatą. Roześmiałam się do środka. Skoro jestem już skazana na istnienie, na to miasto, na siebie samą, to co mi szkodzi? Roześmiałam się jeszcze bardziej i niemal oparłam się o silne ramię Marcela.
– Odprowadzę cię do domu – zaproponował.
Skinęłam głową.
Rozochoceni i zgłodniali zahaczyliśmy po drodze o Maka. Marcel postawił mi małe frytki, które żarłam zachłannie, kiedy on zapychał się cheeseburgerem, nie przestając przy tym perorować:
– Opiszmy ten wieczór! I niech nam za to zapłacą. Załatw to. Co to dla ciebie! Moglibyśmy mieć nawet stałą rubrykę. Choć to wymagałoby jakiejś systematyczności, a ja mam tyle nowych opowiadań do napisania. Nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić jak wiele! Ty moja ponętna literatko! – To ostatnie wycedził z jakimś rubasznym przekąsem.
Wewnętrznie chichotałam. Frytki były przesmaczne. Boże, kiedy ja ostatnio jadłam frytki? Nie potrafiłam sobie przypomnieć, a mimo to nigdy nie będę tak szczuplutka w talii, jak nasza kochana Mira. Nigdy nie będę tak wiotka i kokieteryjna, za co wszystkie w skrytości ducha pragniemy ją ukrzyżować. Ale nic to, nie będę sobie przecież psuła radości z rozkoszowania się słoną tłustością cieniutkich fryteczek z Maka.
Muszę się nimi solidnie pożywić do ostatniej kosteczki, do ostatniego okruszka, bo tegoroczna zima ścieląca się w mojej duszy jest naprawdę sroga.
W nocy przyśniła mi się Maria. Byłyśmy na jakimś wieczorku poetyckim, przed zgromadzonym audytorium próbowałam przeczytać jeden z jej króciutkich wierszy, ale litery na kartce rozmazywały się w jakieś przedziwne zawijasy, których mój język nie potrafił rozsupłać. Zaczęłam się jąkać i dukać. Przerażona pochwyciłam karcące spojrzenie Marii, unoszące się nad głowami zgromadzonych. Z widowni wstała postawna blondynka, która podeszła do mnie sprężystym krokiem i wyjęła kartkę z moich rozedrganych dłoni. W jej malinowych ustach wiersz nagle rozkwitł i nabrał sensu, pięknie popłynął na falach jej srebrzystego głosu. Opuściłam głowę, usiadłam zawstydzona, nie pojmując, co się ze mną stało. Przecież jestem wyśmienitą recytatorką!
Gdyby Marii faktycznie udało się zorganizować coś na kształt zielonogórskich murków, to mam gotowy jeden wierszyk:
Kupmy duży stary dom w lesie
duży stary dom rośnie we mnie
jak rozpacz
Autorzy przypominają, że fikcja to nie życie. I na odwrót.