Wywiad Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/wywiad/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Thu, 29 May 2025 09:36:48 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Wywiad Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/wywiad/ 32 32 Staram się każdy dzień uczynić sensownym. Z Jerzym Gąsiorkiem (Gąsiorem) rozmawia Ewa Mielczarek https://prolibris.net.pl/staram-sie-kazdy-dzien-uczynic-sensownym-z-jerzym-gasiorkiem-gasiorem-rozmawia-ewa-mielczarek/ Thu, 29 May 2025 09:30:53 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=16007 Ewa Mielczarek

The post Staram się każdy dzień uczynić sensownym. Z Jerzym Gąsiorkiem (Gąsiorem) rozmawia Ewa Mielczarek appeared first on Pro Libris.

]]>

Staram się każdy dzień uczynić sensownym

Z Jerzym Gąsiorkiem (Gąsiorem) rozmawia Ewa Mielczarek

 

Ewa Mielczarek: Jurku, jesteś wielowymiarowy. Przez lata pracy zawodowej, a później już jako emeryt z racji różnorodnych działań dałeś się poznać jako człowiek renesansu. Byłeś nauczycielem historii architektury i sztuki, kierownikiem działu wystaw w Muzeum Okręgowym (galeria Oficyna), potem założycielem i dyrektorem gorzowskiego BWA (26 lat dyrektorowania). Jeszcze pracując zawodowo, zacząłeś pisać wiersze. W 2001 roku ukazał się pierwszy tomik poezji (Z szuflady wyjęte), do tej pory wydałeś ich 13. W 2018 roku opublikowałeś książkę prozatorską Listy do praprawnuka. Jesteś artystą rzeźbiarzem, twórcą asamblaży. Wciąż tworzysz. Pora zadać to nazbyt już rozbudowane pytanie – kim czujesz się najbardziej? Która z tych ról jest ci najbliższa?

Jerzy Gąsiorek: Po trosze każda, bo i w rzeźbie, i w poezji można się wypowiadać. Najwięcej czasu poświęcam jednak asamblażom. Jestem raptusem, a technika asamblażu pozwala mi na w miarę szybką realizację, bo przecież posiłkuję się gotowymi elementami. Tradycyjna rzeźba jest jedynie uzupełnieniem moich artystycznych poczynań.

Kiedy zacząłeś rzeźbić? Co wyzwoliło tę potrzebę? Powszechnie wiadomo, że twoim mistrzem i drogowskazem na drodze twórczej był Władysław Hasior…

Późno, bo już jako dojrzały mężczyzna, no może młodzieniec… Od zawsze interesowałem się sztuką. Najpierw biernie, przeglądając albumy malarstwa, rzeźby, architektury, podziwiając mistrzów. Później aktywnie – rysując, malując i robiąc pierwsze asamblażowe kompozycje. I nagle odkryłem Hasiora! On już na zawsze pozostanie moim Mistrzem. Przeczytałem o nim w „Przekroju”, chyba w 1961 roku, później pochłonąłem książkę Andrzeja Banacha Hasior. To było to!

Podobnie jak Hasior wykorzystujesz „zużyte rekwizyty codzienności”, złośliwi nazwą je „rekwizytami biedy” rozbiórkowe drewno, żeliwne fajerki z pieca, rzeszota, stara szuflada, denko z blaszanej puszki, fragment rusztu… 

Skoro Mistrz Hasior, nic zatem dziwnego, że używam podobnego tworzywa. Nie da się ukryć, że moje pierwsze prace mocno trąciły Hasiorem. W szkole, w której uczyłem, wołano za mną „Hasior”. Nie zżymałem się, wręcz przeciwnie – imponowało mi to. Z czasem – tak sądzę – znalazłem swoje sposoby na tzw. gąsiorki. Mistrz Hasior jest rozbuchany, kolorowy, barokowy. Moje prace są siermiężne, monochromatyczne, bazujące głównie na drewnie, tkaninie i metalu. Unikam kolorowych rekwizytów.

Co jest pierwotne, a co wtórne pomysł na rzeźbę, asamblaż czy też pozyskany materiał staje się inspiracją do tworzenia dzieła?

Z tym bywa różnie. Często pozyskane tworzywo, jego kształt, pierwotne przeznaczenie sugerują mi temat. Ale bywa, że jakieś wydarzenie, zazwyczaj spektakularne i smutne, każe mi sięgać po nie i zmierzyć się z nim.

I w sztuce, i w literaturze najważniejszym podmiotem jest dla ciebie człowiek. Masz w sobie wiarę w ludzkość?

To prawda. Człowiek uwikłany w rzeczywistość, najczęściej ponurą, okrutną. Nieustające wojny, egzystencjonalne dramaty, kataklizmy każą mi interpretować te stany. Kiedy zdarzyła się tragedia z łodzią podwodną „Kursk”, niemal natychmiast stworzyłem swój Kursk. Wojna na Ukrainie zaowocowała instalacją z noszami… Mógłbym wymieniać tak wiele jeszcze prac. Wiara w ludzkość? Ambiwalentna. Zachwyca mnie geniusz człowieka, jego możliwości, osiągnięcia i – niestety – przytłacza jego podłość, zło, które nieustannie czyni. Takie odczucie chyba przeważa.

Tematyka sakralna stała się tobie najbliższa.

Słuszne spostrzeżenie. Tradycyjne, katolickie wychowanie, później nauka w Niższym Seminarium Duchownym w Słupsku pozwoliły na obcowanie z sacrum. Tematy biblijne o głębokim, uniwersalnym przesłaniu to naprawdę kopalnia tematów, inspiracji. Można je interpretować w nieskończoność.

Pasja, Misterium, Wojna, Bestiarium. Opowiedz o tych cyklach.

Pasja (cierpienie) występuje najczęściej w moim pisaniu i asamblażach. Jestem dzieckiem wojny i choć mojej rodzinie z małymi wyjątkami zaoszczędzono wojennych dramatów, to jednak dziecięca obserwacja, widok powojennych gruzów, zniszczeń, okaleczonych ludzi o kulach, z opaską na oku, mundurowe wojskowe ubrania pozostawiły trwały ślad w psychice. A później lektura, filmografia spotęgowały te tematy. I to po nie sięgałem często. Pasję najchętniej eksponuję w okresie Wielkiego Postu, jak w Muzeum Lubuskim w marcu 2024 roku czy – obecnie – w Magazynie Solnym w Nowej Soli. W okresie Bożego Narodzenia chętnie prezentuję szopki, madonny, anioły. To mi najbliższe, ale nie jedyne tematy. Tworzę świętych, wojów, don Kichoty, ptaki, zwierzęta, gęby, zakochanych i wiele innych. Te tematy są zdecydowanie radośniejsze, ale nie mają już takiej ekspresji.

W 1980 roku zorganizowałeś i objąłeś stery gorzowskiego BWA. Trudno wyobrazić sobie gorszy czas na otwarcie jakiejkolwiek działalności…

Gorzowskie Biuro Wystaw Artystycznych (niefortunna nazwa) powstało jako 46 placówka przy ówczesnych 49 województwach w ponad stutysięcznym mieście! Wcześniej przez 16 lat belfrowałem w Technikum Budowlanym i policealnej Szkole Architektury. Za namową ówczesnego prezesa Oddziału ZPAP Mieczysława Rzeszewskiego (wspaniała postać!) podjąłem pracę w Gorzowskim Muzeum, tworząc tam Galerię Sztuki „Oficyna”, a po trzech latach tworzyłem BWA, bazując na pozyskanych pomieszczeniach wielkiego „Stilonu”. Nic zatem dziwnego, że przez wiele lat placówka nosiła w nazwie „Art.-Stilon”. Czas rzeczywiście specyficzny, ale – o dziwo – miałem szczęście do światłych i życzliwych włodarzy miasta, łącznie z dominującą partią… Przyzwoite gabaryty sali wystawienniczej (ok. 300 metrów kwadratowych przy czterometrowej wysokości) pozwoliły mi na zapraszanie i realizację ekspozycji dorobku artystów znaczących. Byli więc: Abakanowicz, Chromy, Zemła, Kulon, Witkacy, Łukomski, Wilkoń, Owidzka, Sadley, siostry Wahl, Szajna, Beksiński, oczywiście Hasior (dwukrotnie). Długo by jeszcze wymieniać… Nie zapominałem o znakomitych artystach z Gorzowa i Zielonej Góry.

Przez 26 lat kierowania placówką prezentowałeś czołówkę polskich artystów drugiej połowy XX wieku. Stworzyłeś największą po zakopiańskiej galerię dzieł Hasiora, wymyśliłeś i organizowałeś ogólnopolskie Biennale Sztuki Sakralnej „Sacrum”, realizowałeś plenery tkackie. To nie były sprzyjające sztuce lata – zmiany polityczno-społeczne, transformacja. Jak to się stało, że w tym trudnym okresie osiągnąłeś spektakularne sukcesy?

Ta moja nieustająca fascynacja Hasiorem pozwoliła, ba, nakazała!, stworzenie stałej galerii jego prac. Kupowałem je sukcesywnie pod koniec lat 80. Kolekcja osiągnęła 32 pozycje. Jest to druga co do wielkości kolekcja, oczywiście po zakopiańskiej, prac tego twórcy. Do dziś eksponowane są na antresoli piętra sąsiadującej z główną salą BWA. Ze względu na duże gabaryty cztery sztandary pozostają w magazynie. Żałuję, że nie udało się zorganizować „drzewa gorejącego”, plenerowej rzeźby na skarpie przed galerią. Z opisaną kolekcją odwiedziłem kilkanaście miast w Polsce i klika w Europie. Ta druga fascynacja sztuką sakralną pozwoliła mi z kolei na zorganizowanie wystawy o tematyce religijnej. Stała się impresją cykliczną w formie biennale. Było to absolutne novum, biorąc pod uwagę, że tkwiliśmy w głębokiej komunie. Sacrum w państwowej placówce?! Dostało mi się nawet od władz centralnych (sic!). Nie wyrażono zgody na druk katalogu. Trzeba pamiętać, że w owych latach każdy, nawet najmniejszy druk musiał być ocenzurowany i opieczętowany, w tym także lista eksponowanych prac. Druk powyżej 16 stron wymagał zgody MKiSz w Warszawie. W ten sposób zdradziłem się z trefną ekspozycją. Oczywiście nie otrzymałem zgody. Miast katalogu była składanka i jak zawsze plakat. Kolejne ekspozycje organizowałem cichaczem. Władze miejscowe mi nie przeszkadzały. Po przemianie ustrojowej nie musiałem już się kamuflować, ba, honorowy patronat nad Biennale przejął bp ord. Józef Michalik. A skąd pomysł? W stanie wojennym artyści, na znak protestu, demonstracyjnie prezentowali swe prace w przykościelnych salach bądź w nowo budowanych kościołach, niekiedy w surowych ich murach. Oglądałem takie prezentacje, m.in. na Żytniej w Warszawie. Raził mnie sposób eksponowania prac, zachwycał ich poziom. Wtedy właśnie zrodził się pomysł, by owe znakomite prace pokazać w godniejszych, profesjonalnych pomieszczeniach, z pietyzmem, bez kamuflowania. Ucząc przez lata w wymienionych wcześniej szkołach historii architektury, sztuki, wciąż mówiłem o katedrach, kościołach, klasztorach i dziełach tam eksponowanych. Nie ma historii sztuki bez sacrum! Przyświecał mi też inny cel. Pomyślałem sobie, że prezentując prace wybitnych artystów w nietradycyjnej interpretacji, podpowiem, zasugeruję duchownym i wiernym, że owe dzieła mogłyby funkcjonować w nowoczesnych przestrzeniach sakralnych. Niektóre – niestety, nieliczne – zaistniały (vide Nowosielski, Zemla, Romecki). W sumie jednak poniosłem klęskę – wciąż panuje tradycyjna sztuka (vide Cicheń i kościoły w całym kraju). Dużym, udanym przedsięwzięciem były też plenery tkackie, organizowane we wrześniu w ośrodku wypoczynkowym „Stilonu” w Lubniewicach. Na zakończenie pleneru następowała prezentacja dokonań w przestrzeniach BWA. Novum owych plenerów było to, że tworzywem prac stało się włókno syntetyczne pozyskiwane z zakładów. Wiadomym powszechnie jest, że artyści tkacze zdecydowanie wolą szlachetną wełnę czy sizal. Plenery na bazie wymienionych materiałów odbywały się już wtedy w Kowarach. Ale, o dziwo, wspomniani artyści w większości uczestniczyli w plenerach zarówno kowarskich, jak i lubniewickich. Terminy nie kolidowały.

Podróże rowerowe po świecie Europa, Azja. Ta sfera twego życia również imponuje…

Nie tylko sztuką i literaturą żyje człowiek. Rower, podróże nim po kraju i Europie przyniosły mi wiele satysfakcji. Wszak rower jest sprzymierzeńcem wielu podróżników. Środek niezawodny, tani, pozwalający przy tym sprawdzić swoje fizyczne możliwości. W moim przypadku ciekawostką może być to, że większość dalekich podróży zrealizowałem po 65. roku życia, kiedy przeszedłem na zasłużoną emeryturę. O podróżach solo, częściej z kolegą mógłbym bardzo długo. Wymienię tylko te najdłuższe i najważniejsze: Armenia pod Ararat przez Ukrainę, Turcję, Gruzję (2007); Litwa, Łotwa, Estonia (2011); Santiago de Compostela (2012), Bornholm (2014); Rugia (2015); i jeszcze dwukrotnie przez Bieszczady, Słowację, Bułgarię do Rumunii. Parokrotnie też jeździłem do Sławna, miasta mego ciekawego dzieciństwa, gdzie mieszkałem przez sześć lat. To lekko 200 km. Owe podróże to nie tylko sprawdzian fizycznych możliwości. To cała gama doznań, doświadczeń, dotykania zabytków i przyrody. Prawie wszystkie wyprawy organizowaliśmy w czerwcu i lipcu, kiedy są najdłuższe dni i jest ciepło. Pozwalało to na spanie w śpiworach pod gwiazdami, namiot rozbijaliśmy tylko w wyjątkowych wypadkach.

Twoja poezja pomieszczona jest w książkach o jednolitej formie graficznej. Ascetyczny zamysł, prosta szara okładka z setką wierszy w każdym tomie. Opowiedz o tym projekcie.

To nie był projekt. Moje pisanie to rodzaj pamiętnika. Pisałem od lat studenckich, ot luźne refleksje. Odkładałem je bez entuzjazmu do szuflady. Sporo się tego nazbierało. Za namową ówczesnego prezesa Oddziału ZLP Irka Szmidta pojawił się w 2001 roku mój pierwszy tomik z banalnym tytułem Z szuflady wyjęty. A potem w odstępach dwu-, trzyletnich następne. I tak w 2019 roku wyszedł ostatni, 12 z kolei pt. Chcę do nieba. Piszę nadal, notuję otoczenie, zło, które się dzieje na oczach. A ja jestem bezradny i nie wiem, czy wydam kolejny. Może, jak zmieni się świat, Europa… A wspomniana skromna szata graficzna. Taka mi odpowiada, trochę chyba w nawiązaniu do treści i moich rzeźbiarskich poczynań. W sumie popełniłem około tysiąca wierszyków i żadnych z tego tytułu nagród, medali. Nic dziwnego. Żadnego utworu nie wysłałem i nie wyślę na konkurs. Nie interesuje mnie literacki wyścig. Jak wspomniałem, są to zapisy dnia codziennego, przeżyć, refleksji. Są tam relacje z podróży, opisy mego Santoka. Notabene większość owych wierszyków zrodziła się właśnie w wieży.

Postawa pełna pokory, skromność, ofiarność, wrażliwość, niechęć do celebry to cechy niezwykle rzadkie u artysty. Czy taki jesteś z natury, czy też życie (szkoła katolicka?) tak cię ukształtowało?

To chyba moja szczera natura. Gwoli prawdy zdaję sobie sprawę z moich ułomności, braków. Jestem pełen kompleksów, ale nie obnoszę się z nimi, a nawet kamufluję je. Tak sobie myślę, że te moje wielorakie działania na wielu polach to właśnie próba zamaskowania owych niedoskonałości. Swoisty eklektyzm. Mam prawo takim być, nade wszystko nie udawać. Staram się nadal uczynić każdy dzień sensownym, twórczym, oczywiście na miarę moich możliwości. Lepiej zużywać się niż rdzewieć – to moja dewiza życiowa.

Program kształcenia w latach 50. ubiegłego wieku powodował, że dwukrotnie zdawałeś maturę. Miałeś piekielnie trudny start w życiu.

Tak, to prawda. Mam dwie zdane matury. Pierwsza w 1958 po czterech latach nauki w Niższym Seminarium Duchownym w Słupsku. To była wspaniała szkoła. Dużo jej zawdzięczam. Dziękuję Bogu, że dane mi było ją zakończyć… I natychmiast dziękuję, że nie zostałem księdzem. Z moją wrażliwością, przy aberracji i krytyce kościelnych instytucji i kleru, wyludniających się seminariach i zakonach mógłbym nie podołać trudnym wyzwaniom. No może i nie tworzyłbym swoich asamblaży. A to już by była absolutna klęska. Seminaryjna matura nie była uznawana przez komunistyczne władze. Czułem się niedowartościowany,
kaleki. Zdałem drugą maturę – świecką. Tak znalazłem się w Gorzowie, gdzie w Liceum przy ul. Przemysłowej zaliczyłem maturę państwową w 1961 roku. Unikając wojska, skończyłem Gorzowskie Studium Nauczycielskie, a później podjąłem pracę we wspomnianych szkołach i studia zaoczne na Uniwersytecie w Poznaniu. Nie dane mi było skończyć studiów na ASP, ale będąc twórczo aktywnym, uzyskałem status artysty plastyka na podstawie dorobku MKiSz w Warszawie.

Santok i twoja kamienna wieża. Czy rzeczywiście miała udawać średniowieczną?

Santok i wieża to moja wspaniała życiowa przygoda. To nią bezustannie potrafię się chwalić! W lipcu tego roku osiągnie szacowny wiek 90 lat. Pochodzi z 1935 roku. Wzniesiono ją na polodowcowej morenie, na terenie dawnego zamku krzyżackiego na chwałę szalonego wodza Hitlera i ówczesnej NSDAP. Dziesięć lat cieszyła ich oczy. Budowniczym wieży na myśl nie przyszło, że budują ją dla… Gąsiora. Przejąłem, a właściwie wydzierżawiłem ją jako ruinę. Mozolną pracą, uporem, przy skromnych finansowych możliwościach, doprowadziłem wieżę do stanu używalności. Najkosztowniejsze okazało się doprowadzenie prądu i wody. W latach 90. XX wieku sfinalizowałem jej kupno. Pomieszkuję tam latem. Ściany wypełniają hasioro-gąsiory. To tu rodzą się pomysły prac, wiersze, pastele.

Książka Listy do praprawnuka to swoiste credo życiowe…

Świadom nieuchronnego przemijania i ulotności pamięci popełniłem książkę prozą w formie listów pisanych do przyszłego potomka. Opisałem pokrótce swoje życie, dołączając sporo materiału zdjęciowego.

Dojrzały wiek w twoim przypadku sprzyja – jak się okazuje – spektakularnym działaniom twórczym, wystawienniczym. Masz chwile zwątpienia i zmęczenia aktywnością, która towarzyszy twojemu życiu? Przecież sztuka, którą uprawiasz, to nie tylko wymyślanie koncepcji, ale także ciężka praca fizyczna.

„Gąsior chciał jak najlepiej, ale mu nie wyszło” – tak kończę wiersz – nagrobny napis. Nie przeczę, że trochę w tym humorystycznej kokieterii. Ale gwoli prawdy, mam poczucie, że zrobiłem za mało, że mógłbym więcej, treściwiej, owocniej. I wszystko to miernych lotów. Mój zmierzch życia (tak zatytułowałem przedostatni tomik) jest faktem. Przyspieszam, nadrabiam zaszłości, odważniej tworzę, wystawiam i – co najważniejsze – uśmiecham się! Smakuję życie. Cieszy mnie każdy przeżyty sensownie dzień, nie odczuwam fizycznego zmęczenia! Nulla dies sine linea – dewiza Pliniusza Starszego. Każda kolejna praca sprawia mi radość, tym większą, jeśli mogę się nią bezinteresownie podzielić. Moje anioły krążą po świecie i ponoć przynoszą uśmiech. Chwile zwątpienia dotykają nie tylko sfery poczynań, co świadomości nieuchronnego przemijania i niemożliwości zatamowania zła, wojen, kłótni w narodzie. Przekonania tych wielkich i małych, że doświadczamy fenomenu życia. Człowiek-pyłek w nieogarnionym kosmosie wciąż o tym zapomina i czyni przerażające rzeczy. Na zakończenie wyszło pesymistycznie, ale myślę pozytywnie.

Dziękuję za rozmowę.

The post Staram się każdy dzień uczynić sensownym. Z Jerzym Gąsiorkiem (Gąsiorem) rozmawia Ewa Mielczarek appeared first on Pro Libris.

]]>
Czytelnia jednego wiersza: ksiądz Jan Twardowski Z Józefem Baranem rozmawia https://prolibris.net.pl/czytelnia-jednego-wiersza-ksiadz-jan-twardowski-z-jozefem-baranem-rozmawia/ Fri, 24 Jan 2025 08:47:56 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15305 Mirosława Szott

The post Czytelnia jednego wiersza: ksiądz Jan Twardowski Z Józefem Baranem rozmawia appeared first on Pro Libris.

]]>

Czytelnia jednego wiersza:

ksiądz Jan Twardowski

Z Józefem Baranem rozmawia Mirosława Szott

Którędy

Którędy do Ciebie
czy tylko przez oficjalną bramę
za świętymi bez przerwy
w sztywnych kołnierzykach
niosącymi przymusowy papier z pieczątką
może od innej strony
na przełaj
trochę naokoło
od tyłu
poprzez ciekawą wszystkiego rozpacz
poprzez poczekalnię II i III klasy
z biletem w inną stronę
bez wiary tylko z dobrocią jak na gapę
przez ratunkowe przejścia na wszelki wypadek
z zapasowym kluczem od Matki Boskiej
przez wszystkie małe furtki zielone otwierane z haczyka
przez drogę niewybraną
przez biedne pokraczne ścieżki
z każdego miejsca skąd wzywasz
nieumarłym nigdy sumieniem 

1970*

 

 Mirosława Szott: Którędy? To jest pytanie nie tylko o wiarę, ale też o relacje z ludźmi, poszukiwanie sensu, codzienne wybory, samodzielne ścieżki. Raczej nie te wypróbowane i uprawomocnione tradycją.

Józef Baran: Ulubionym powiedzeniem księdza Jana było, że ksiądz nie ma co robić między dewotkami i pobożnymi, powinien odwiedzać zagubionych; tam jest jego miejsce i o tym jest też ten piękny wiersz o wierze, do której można dochodzić pokracznymi/pokrętnymi ścieżkami, przez małe, zielone furtki na tyłach ogrodu.

Czy z wiarą nie jest trochę jak z poezją (że lepiej czasem „z biletem w inną stronę”)? Trudno dziś spojrzeć na poezję ks. Jana od nowa, prawda? To znaczy bez spłaszczania tych znanych wszystkim słów: „spieszmy się kochać ludzi – tak szybko odchodzą”. Czy jego popularność nie jest trochę kłopotliwa? Z drugiej strony, może każdemu poecie wystarczyłby jeden błyskotliwy i rozpoznawalny na całym świecie wers?

Zgadzam się z tym ostatnim Twoim stwierdzeniem. To i tak duży sukces, kiedy nawet parę linijek przeniknie tak mocno do krwiobiegu języka publicznego, że cytuje się je – jak w przytoczonym wierszu ks. Jana – na zaproszeniach ślubnych czy na nagrobkach. To wcale nie musi być najlepszy wiersz w mniemaniu krytyków. U Szymborskiej jest np. Nic dwa razy (wiersz śpiewany przez Korę i Sanah). U Miłosza Który skrzywdziłeś (wykuty na krzyżu Solidarności), u Herberta Potęga smaku, u Urszuli Kozioł powiedzmy: „Biłgoraju/ pajdo kraju”, bo to wpada w ucho, a u Barana – toutes proportions gardée – takie sobie maleństwo: Światy („można być w kropli wody/ światów odkrywcą/ można wędrując dokoła świata/ przeoczyć wszystko”) – wiersz stale cytowany (niedawno na Facebooku miał 8 tysięcy polubień i 3300 udostępnień na najróżniejsze strony; znajduje się też w podręczniku do klasy ósmej). Widocznie wiersz popularny musi mieć coś z aforyzmu, ze sloganu. Zresztą, kto przeniknął tajemnicę sukcesu wiersza czy bestselleru?

Jakie było Twoje pierwsze zetknięcie z poezją ks. Twardowskiego?

Jego pierwszy tomik dotarł do moich rąk w podtarnowskich Olszynach, gdzie byłem nauczycielem w latach 1969-1974. Tomik nazywał się chyba Znaki ufności. Pamiętam wielkie wrażenie, jakie na mnie zrobił.

Co najbardziej Cię zaskoczyło?

Że odnawiał język religijny, pozbawiał go namaszczenia, patosu, ba, nawet, powagi. Poeta mówił do Boga własnymi, bardzo osobistymi słowami, niepozbawionymi humoru. Wiersze były paradoksalne, co do mnie przemawiało, bo zawsze odbierałem życie jako paradoks, jako że sami złożeni jesteśmy ze sprzecznych wobec siebie zachceń i dążeń – ciała i duszy. Posługiwał się oksymoronami, czyli przenośniami opartymi na sprzecznościach. Dużo było w tych porównaniach i przenośniach dziecięcej świeżości, przeciwstawiania się przemądrzałemu intelektowi, któremu wydaje się, że posiadł wszelkie rozumy świata, czuło się, że poeta premiuje intuicyjne poznanie (bliższe Tajemnicy i Poezji). Ufam Bogu jak dziecko – takie było credo tych wierszy. Nigdy nie czytałem tak bliskich mi osobistych wierszy religijnych. A przy tym była to świetna liryka osobista. Jan był w tej kategorii wręcz rewolucjonistą, wyłamywał się ze schematów, poza tym nasycał obrazy znajomością świata przyrody, zwierząt, ptaków, był więc kontynuatorem św. Franciszka, jedynego świętego, który tak kochał przyrodę i braci mniejszych. Słowem – można rzec – że otwarł solidne, kute, mosiężne drzwi katedry i wpuścił wreszcie do kościoła śpiew ptaków.

Byłeś o ponad trzydzieści lat młodszy od ks. Jana. Różnica pokolenia. Kiedy dokładnie go poznałeś?

Anna Kamieńska, z którą się polubiliśmy, a która przyjaźniła się z ks. Janem, przekazała mu chyba w 1976 roku mój pierwszy tomik Nasze najszczersze rozmowy. Ksiądz po paru miesiącach przysłał z Warszawy uroczy liścik i napisał, że tomik sprawił mu dużą radość i że połknął go jak kubek czystej wody. „Wiersze są proste, a prostota jest niewinnością” – to jedna z konstatacji.

A później?

Potem odwiedziłem go parę razy w Kościele Wizytek. Na przełomie lat 70. i 80., a może i trochę później był bardzo modny (nakłady 700 tys. egzemplarzy!), czytali go katolicy i ateiści, wszyscy chcieli, żeby im dawał śluby. On sam natomiast zawsze dopytywał się, gdy bywałem u niego, czy naprawdę jest znany, czy naprawdę go czytają, jakby nie dowierzał. Raz zrobiłem z nim wywiad i pstryknęliśmy sobie zdjęcia na ławeczce przy jego kościele i plebanii, gdzie mieszkał z ks. Bozowskim. Pamiętam, że zaczął mi mówić na „ty”, co mnie zdziwiło, ale on po chwili, żebym też mu mówił na „ty”, bo dusze poetów są zawsze młode. Byliśmy więc na „ty”, o czym później, jak starsi ludzie (ja teraz), zapominał i przechodził na „pan”, a potem znowu na „ty”. Spotkaliśmy się dwa razy u profesora Sandauera, agnostyka, gdzie ksiądz był z honorami goszczony na kolacji. Pamiętam też Hindusa w turbanie. Kiedy Artur go odwiózł i wrócił do mieszkania, powiedział zdumiony do Erny i do mnie: „Wyobraźcie sobie, że ks. Twardowski zażyczył sobie, żebym się za niego pomodlił”. Swoją drogą bardzo mu się to spodobało. Tu dodam, że Sandauer napisał w latach 80. esej pochwalny o liryce Jana, a za to inny esej krytyczny wobec wierszy Wojtyły, za co mu się dostało od elit opozycyjnych.

Jeszcze coś zapamiętałeś ze spotkań z nim?

Pamiętam jego zdumiewające pytanie: „Czy pan, panie Józku, rozumie kobiety? To przecież zupełnie inne niż my istoty?!”. Później przeczytałem w biografii, że bardzo lubił się przyjaźnić z kobietami, jego fankami (wychował się między siostrami), ale po pewnym czasie wycofywał się z tych przyjaźni, jakby mu zagrażały.

Lubię jego wiersze o miłości, tęsknocie i samotności. Na przykład kiedy pisze o olśnieniu drugą osobą i dodaje: „kiedy ktoś nagle wydaje się piękny/ bliski od razu jak dom kasztan w parku/ […] taki swój na co dzień/ jakbyś mył włosy z nim w jednym rumianku/ ta jedna chwila co spada jak ogień” (Spotkanie).

Mawiał, że człowiek powinien się całe życie kochać, oczywiście dodawał, że chodzi o „czystą miłość”, nawet na stare lata, bo każda miłość uszlachetnia… Zwykle zadawał pytania. Stale pytał, pytał, pytał, jakby sam nic nie wiedział. Na przykład ciągle mnie pytał o poetę Dziedzica, a w końcu okazywało się, że chodzi mu o Ziemianina. Stale też wracał do mojego pierwszego tomiku Nasze najszczersze rozmowy, którym się zachwycał, mimo że wysyłałem mu inne. O nich nie wspominał, co wcale mnie nie zachwycało, ale udawałem, że owszem. Uroczy człowiek i poeta z krwi i kości… Bardzo uczony, ale ukrywający to skrzętnie, jakby się tego wstydził.

Jaki miał stosunek do innych poetów?

Raz u niego spałem na plebanii, a gdy odjeżdżałem, obdarował mnie grubym tomem wierszy wybranych z „Kultury” paryskiej. „Nie wiem, czy Pan zna tego poetę i pewnie się Panu nie bardzo to będzie podobało, ale trzeba to może poznać”. Chodziło o Czesława Miłosza. Pamiętam, że wtedy krzywił się trochę nad jego zbyt profesorskimi wywodami. Krzywił się też, gdy chodziło o Herberta i Harasymowicza, który się „wyboczył”. Tak, tak, ksiądz miał gołębie serce i mawiał, że piekła nie ma, a jeśli jest, to bezludne, ale jeśli chodzi o poezję, bywał bardzo krytyczny i po swojemu wymagający.

To widać nawet w puencie tego wiersza Którędy. Nieważne, jak dochodzimy do prawdy, ale istotny wydaje się ten wewnętrzny głos („nieumarłe sumienie”). A to wymaga pracy i trudu, więc mimo że ten wiersz jest lekki i pisany z poczuciem humoru, to jednak puenta waży już sporo i nie można przejść obok niej obojętnie. Czy rozmawialiście o pisaniu, np. kiedy powstają jego wiersze?

Właśnie, zdziwił mnie, że pisze tylko na urlopie, gdy wyjeżdża latem na wieś. Około 15 wierszy. I to miał być jego urobek roczny. Inna sprawa, że gdy odszedł na emeryturę, pisał za dużo i jego wiersze – przepraszam Cię, Janie, tam w Górze za te słowa – miały cechy autoplagiatu. Powtarzał się… A żył długo, ponad 90 lat, więc wierszy dużo napowstawało, choć mawiał, iż już się nie może doczekać odejścia, bo chciałby się dowiedzieć, co „tam” jest.

Ze względu na popularność i sprzedawalność zgłaszali się do niego wydawcy z propozycjami. Chciał temu jakoś sprostać. Wychodziły też książeczki dla dzieci, krótkie kazania. Jednym słowem, z poety piszącego kilkanaście wierszy na rok zrobił się bardzo płodny literat.

Debiutował w prasie w 1933 roku w „Kuźni Młodych” (identycznie jak Irena Dowgielewicz!). Debiut książkowy z 1937 roku (Powrót Andersena) wydany w nakładzie 40 egzemplarzy przepadł w czasie wojny. A kolejna książka ukazała się dopiero w 1968 roku (O spacerze po cmentarzu wojskowym), był wtedy już wiele lat księdzem.

Z różnych względów, m.in. a może przede wszystkim dlatego, że księża i duchowni musieli mieć pozwolenie na publikowanie. Wyżsi hierarchowie kościelni w Polsce powojennej niezbyt łaskawym okiem patrzyli na łączenie dwu powołań: kapłańskiego i artystycznego, że wtedy niby wyzwala się próżność. Ale potem nastał Wojtyła, który pisał wiersze i drukował w „Tygodniku Powszechnym” pod pseudonimem (głównie jako Andrzej Jawień). A potem przyznał się nawet jako papież do poezji i w 2003 roku wydał Tryptyk rzymski, także w związku z tym nastąpił prawdziwy wysyp księży-poetów.

W tym też grafomanów… Znasz wielu księży, którzy piszą dobrą poezję?

To prawda, nie ma ich wielu. Moim zdaniem księża piszący mają z pisaniem pewien problem, np. z pisaniem erotyków – albo kamuflują, albo zatajają, albo jak piszą otwarcie o tym, to się jakoś krzywo na nich patrzy, bo „co to za księża”. Ksiądz Twardowski o dziwo dawał sobie radę i z cenzurą kościelną, i z autocenzurą, i z krytykami-ateistami. Jego wiersze brzmiały rozbrajająco szczerze.

Jaka była dla Ciebie najważniejsza lekcja, jaką wyciągnąłeś z tej poezji i znajomości z ks. Janem?

Wpadłem dzięki jego wierszom na odkrycie, że Bóg czy Logos, czy Kreator jest nie tylko wspaniałym umysłem inżynierskim, architektem i konstruktorem świata i matematykiem etc., ale również artystą, dba równie mocno o to, by świat był nieprawdopodobnie urozmaicony od strony artystycznej, estetycznej. Po co biedronka ma tyle kropek, a żyrafa ma taką długą szyję i po co w świecie przyrody istnieje tyle dziwacznych stworzeń na lądzie, w powietrzu i morzu, które zadziwiają, zachwycają swoimi kształtami, na pewno nie dla pragmatyki Istnienia, lecz także ot tak sobie a muzom. Ksiądz Jan o tym właśnie pisał i podziwiał poeta Poetę, czyli Pana Boga, że ma wyobraźnię, genialną fantazję i boskie poczucie humoru.

Dziękuję za rozmowę.

 

The post Czytelnia jednego wiersza: ksiądz Jan Twardowski Z Józefem Baranem rozmawia appeared first on Pro Libris.

]]>
To nie sentyment, to po prostu miłość totalna do Zielonej Góry! Z Alicją Stasiewicz i Lechem Mackiewiczem rozmawia Piotr Prusinowski https://prolibris.net.pl/to-nie-sentyment-to-po-prostu-milosc-totalna-do-zielonej-gory/ Tue, 29 Oct 2024 08:07:10 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=14566 Piotr Prusinowski

The post To nie sentyment, to po prostu miłość totalna do Zielonej Góry! Z Alicją Stasiewicz i Lechem Mackiewiczem rozmawia Piotr Prusinowski appeared first on Pro Libris.

]]>

To nie sentyment, to po prostu miłość totalna do Zielonej Góry!

Z Alicją Stasiewicz i Lechem Mackiewiczem rozmawia Piotr Prusinowski

 

Piotr Prusinowski: Na tegorocznym Kozzi Film Festiwal zielonogórska publiczność miała okazję zapoznania się z waszymi nowymi projektami. Lech Mackiewicz (dla przyjaciół Czako) podjął się reżyserii czytania performatywnego sztuki Alicji Łukasik-Ścigaj Dni powszednie, czyli materiał do zbudowania dramatu rozpisanego na dwa głosy. Ty, Alicjo, zagrałaś główną rolę żeńską w filmie Jana Jakuba Kolskiego Wariaci. Są to dzieła bardzo różne zarówno pod względem tematyki, jak i stylistyki czy estetyki. Dostrzegam jednak coś, co je łączy – temat relacji jednostki z mechanizmami społecznymi oraz narzucanymi przez społeczeństwo wymaganiami i standardami. Czy zgodzicie się ze mną, że oba utwory łączy motyw konfliktu wynikającego z nieprzystawalności do tych standardów?

Lech Mackiewicz: Społeczeństwo ich wypluło. Narracja XXI wieku, tej rzeczywistości, która teraz nas otacza, jest mocno opresyjna i wypluwa tych ludzi, którzy nie nadążają, buntują się, a niekiedy nawet tych, którzy chcą do społeczeństwa przynależeć. Zarówno bohaterki Dni powszednich, jak i „wariaci” z filmu Kolskiego są przecież gotowi iść na pewnego rodzaju kompromis ze światem. Ten świat nie jest jednak światem przyjaznym dla ludzi takich jak oni i wyrzuca ich na margines. Alicjo, nie chcę mówić za Janka Kolskiego, ale sądzę, że on ustawiał i „filtrował” was pod siebie, on też czuje się outsiderem, a już na pewno tak właśnie czuje się autorka Dni powszednich. To taki wspólny mianownik. Zresztą myślę, że generalnie w świecie twórczości ludzi wrażliwych ten mianownik będzie wspólny dla wszystkich – no może nie dla wszystkich, ale na pewno można tu wskazać na pewien nurt dotyczący nieprzystawalności.

Alicjo, para, którą zagraliście z Erykiem Lubosem, to ludzie wrażliwi, o dobrych sercach, ale chyba właśnie ze względu na swoją inność i wrażliwość są miażdżeni przez tryby życia społecznego, na którego marginesie egzystują?

Alicja Stasiewicz: W czysto „życiowym” sensie są po prostu niezaradni, nie mają sprecyzowanej ścieżki kariery, nie umieją rozsądnie gospodarować pieniędzmi, zapewne nie mieli szans na zdobycie dobrego wykształcenia, na dodatek są pozbawieni oparcia w bliskich osobach. To wszystko sprawia, że muszą egzystować poza społeczeństwem. Mnie osobiście ciężko to sobie w ogóle wyobrazić, ponieważ ich świat nie jest moim światem. Ja sama żyję jednak w ramach tego społeczeństwa.

LM: Kiedy oglądałem was na ekranie, to absolutnie nie miałem wrażenia, że macie jakikolwiek kłopot ze zrozumieniem tych ludzi. Ty i Eryk jesteście bowiem bardzo specyficznymi aktorami, ze względu na wasz typ wrażliwości jesteście osobni. I chyba dzięki zawodowi, który wykonujecie, znaleźliście swoje miejsce na tym świecie, ale mnie – jako widzowi z boku – bardzo łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której zarówno ty, jak i Eryk nie przystawalibyście do tej rzeczywistości, bylibyście zmuszeni do tego, aby w taki czy inny sposób łatać, cerować, fastrygować swoje życie. Nie mówię oczywiście, że musielibyście – tak jak bohaterowie Wariatów – od razu kraść czy szukać innych wątpliwych rozwiązań, uciekać do lasu etc. Myślę jednak, że dlatego Jan wybrał do tych ról właśnie was, ponieważ wasza wrażliwość jest wrażliwością osób nieprzystających do XXI wieku. Takie mam wrażenie po kilkukrotnym już obejrzeniu Wariatów.

AS: Jesteś chyba rekordzistą, jeśli chodzi o częstotliwość oglądania tego filmu…

LM: Myślę, że pod tym względem Jan bije mnie na głowę.

Alicjo, wiem, że twoja artystyczna przygoda z Wariatami zaczęła się od kandydatury do niewielkiej, właściwie epizodycznej roli właścicielki kina. Tymczasem reżyser dość szybko właśnie w tobie ujrzał główną bohaterkę filmu – Karolkę. I trudno się dziwić, znając chociażby twój występ w roli tytułowej bohaterki Marzenia Nataszy. To oczywiście dwie różne postacie, ale moim zdaniem jako Karolka przenosisz na ekran podobny rodzaj żywiołowości, zadziorności, a zarazem budzącej wzruszenie wrażliwości, którą emanowałaś wtedy na scenie. Czy istnieje jakaś choćby daleka paralela pomiędzy tymi dwiema kreacjami?

AS: To było wielkie szczęście, że mniej więcej rok przed castingiem do Wariatów zagrałam w Marzeniu Nataszy. Sama wybrałam ten tekst, poszłam z nim do dyrektora Czechowskiego, znalazłam odpowiednią reżyserkę, Magdalenę Drab. To wszystko było zatem bardzo moje, bardzo chciałam to zagrać. Później tak się fortunnie złożyło, że Jan napisał scenariusz, gdzie bohaterka jest trochę podobna do Nataszy. Wiadomo, dzieli je kraj, wiek, Natasza jest jeszcze nastolatką, a Karolka ma męża, ale niewątpliwie łączy je pewne podobieństwo. Cieszę się bardzo, że miałam szansę przećwiczyć sobie coś takiego na scenie. Gdy czytałam scenariusz Wariatów, postać Karolki nie była już dla mnie kompletnie obca, nie musiałam od zera obmyślać koncepcji tej roli. Wiedziałam już, że jest to coś, co po prostu lubię grać – wymarzona rola.

LM: To po prostu twój rodzaj wrażliwości. Nie jest przypadkiem, że takie role grasz i takich ról szukasz.

AS: Tak, szukam i tym bardziej się cieszę, że taka rola w zasadzie przyszła do mnie sama, że również ktoś inny – w tym przypadku Jan Jakub Kolski – widzi we mnie to, co ja sama widzę w sobie. Jan zobaczył we mnie to samo, co ja ujrzałam w sobie, wybierając rolę Nataszy. Jest jeszcze jedna paralela: Natasza na końcu idzie do więzienia, a Karolka w prologu Wariatów właśnie z niego wychodzi.

LM: Z przymrużeniem oka można powiedzieć, że Natasza wychodzi z więzienia, by stać się Karolką. W tym sensie Marzenie Nataszy to prequel Wariatów, a Wariaci – sequel Marzenia.

W imieniu Kolskiego odebrałaś nagrodę Klaps 2024, którą rada artystyczna festiwalu przyznała mu w kategorii „Film kryminalny, gangsterski, sensacyjny, czyli kino akcji”. Jak przebiegała twoja współpraca z reżyserem bardzo znanym, ale zarazem bardzo osobnym, który – o czym wspomniał już Czako – w pejzażu rodzimego kina zawsze pozostawał outsiderem?

AS: Ten jego wizerunek outsidera rzeczywiście znajduje odzwierciedlenie w życiu. Jan faktycznie pozostaje poza wszelkimi układami, robi wszystko sam, jest całkowicie niezależny. Spełniał zarówno funkcje scenarzysty i reżysera, jak i producenta, nie miał dookoła siebie tłumu ludzi, dzięki temu nie musiał się przed nikim tłumaczyć i spełniać czyichś oczekiwań. Zwykle jest tak, że gdy idziesz na casting, to najpierw musi cię zobaczyć reżyser castingowy, następnie zatwierdzić producent i jeszcze ktoś, kto wykłada kasę. Kiedy 

tyle osób macza palce w kompletowaniu obsady, to wszystko się gdzieś rozmywa i komplikuje. Jan obywa się bez tej całej świty, bo sam jest sobie żeglarzem, sterem i okrętem. Kiedy wybrał mnie do tej roli, to była wyłącznie jego decyzja – on tak chciał i koniec, niczego więcej już nie było trzeba. Należy mu się szacunek, bo na pewno nie jest mu łatwo, robienie wszystkiego w pojedynkę jest z pewnością niezwykle trudne. Taką wybrał sobie drogę – i dobrze, bo tak niezwykłe filmy realizuje właśnie dzięki temu, że nikt przy jego projektach nie grzebie, że wszystko przebiega dokładnie tak, jak on sam sobie obmyślił w głowie.

LM: Z Janem znaliśmy się już wcześniej środowiskowo, raz na jakiś czas nasze drogi się krzyżowały, ale do tego czasu nigdy u niego nie grałem. Lubiliśmy się, ale nie byłem jego typem aktora, ponieważ on preferuje typy ludyczne. Ostatnio zagrałem jednak tę epizodyczną rolę w Wariatach i bardzo się cieszę, że miałem okazję z nim pracować. Na planie jest delikatnym, wrażliwym i troskliwym człowiekiem, który słucha energii aktora.

AS: Jest też uczciwy i lojalny wobec aktorów. Niekiedy mogą się zdarzyć sytuacje, że gdy dostajesz rolę, reżyserzy kuszą cię i mamią, o pewnych rzeczach ci nie mówiąc. W rezultacie dopiero na sam koniec dowiadujesz się, że musisz zrobić coś przekraczającego twoje granice w taki czy inny sposób. U Jana wszystko było od początku jasne, nie stosował żadnych forteli typu, że najpierw mnie skusi, a na koniec powie: „tylko jeszcze musisz bardzo krótko ściąć włosy”. O tym, że muszę to zrobić, wiedziałam już od samego początku. Podobnie ze wszystkimi innymi scenami – również miłosnymi czy topless, których ostatecznie nie było. Nie korzystał ze swojej pozycji, nie kombinował, a kiedy już coś postanowił, to nigdy nie zmieniał zdania.

Alicjo, masz w swoim aktorskim dorobku role w dwóch dużych miniserialach, wkrótce zagrasz w dwóch filmach dyplomowych katowickiej Szkoły Filmowej im. Kieślowskiego. W Wariatach po raz pierwszy w swojej karierze zagrałaś główną rolę na dużym ekranie. I to rolę niezwykle wyrazistą, łączącą dramatyzm z humorem – taką, która wzbudza natychmiastową sympatię widza. Czy chciałabyś częściej niż dotychczas występować w filmach?

AS: Tak, oczywiście! To jest część aktorskiego zawodu. Do tej pory spełniałam się głównie na scenie, choć już od wielu lat próbowałam swoich sił w filmach. Wiąże się to jednak z wieloma trudnościami, castingi są dość rzadkie, o niektórych pewnie nawet nie wiedziałam, do niektórych się przygotowywałam, ale ostatecznie ich nie wygrałam. Zagrałam w jednym filmie kinowym Na chwilę, na zawsze w reżyserii Piotra Trzaskalskiego, a także w niejednym serialu. Rola w Wariatach była dla mnie ważną lekcją, z której wiele wyniosłam i oczywiście chciałabym się rozwijać w tym kierunku.

Czako, jakim doświadczeniem było dla ciebie reżyserowanie Dni powszednich? Moim zdaniem bez najmniejszej przesady można powiedzieć, że to, co miało być „tylko” czytaniem, stało się spektaklem już właściwie pełnym, gotowym.

LM: Miło mi to słyszeć. Tekst Alicji Łukasik-Ścigaj, choć dosyć krótki, był interesującym wyzwaniem. Jest rozpisany na dwa głosy, ale w tych głosach jest pewna wielowątkowość i różnorodność postaci. Miałem problem ze znalezieniem klucza do tego przedstawienia. Tematyka Dni powszednich jest bardzo kobieca, a zarazem powiązana z opresyjnością – to opowieść o kobietach w sytuacji ekstremalnego zagrożenia duchowego. Był taki czas, kiedy jeździliśmy z Alicją na strajki kobiet, co stało się adekwatnym punktem odniesienia. Tekst jest trudny, ale bardzo otwarty na interpretację. W związku z tym pozwoliliśmy sobie na pewną dowolność i w podziale ról, i w interpretacji. Wyodrębniliśmy z tego materiału trzy bardzo różne kobiety, które połączył wspólny cel. Tym celem było powiedzenie „nie” światu, który je odrzucał. Jeśli zacytować Kaczmarskiego – dążyły do tego, aby „wyrywać murom zęby krat”. Każda na swój sposób: jedna spokojnie, druga – buntem i bezczelnością, trzecia – sposobem. Dwa głosy stały się trzema.
Było to dla nas fajne ćwiczenie. Przygotowania trwały nieco dłużej, ale sama realizacja objęła trzy próby w ciągu zaledwie dwóch dni. Zawsze uważałem, że Lubuski Teatr dysponuje znakomitym zespołem aktorskim. Również tutaj dziewczyny – Ania Stasiak, Asia Wąż i Marta Frąckowiak – stanęły na wysokości zadania, za co im serdecznie dziękuję. Zapewne nie bez znaczenia jest tu fakt, że z każdą spośród nich wcześniej już pracowałem, a one ufają mi jako reżyserowi. Autorka rzuciła nam wyzwanie tym tekstem, my podjęliśmy rękawicę i chyba daliśmy radę, bo zadowolona była nie tylko widownia, nie tylko organizatorzy tego wydarzenia oraz my jako wykonawcy, ale także sama autorka sztuki.

Czy istnieje szansa, by w najbliższym czasie twój tekst doczekał się „materializacji” na scenie teatralnej – już nie w formie czytania, ale „pełnoprawnego” spektaklu?

LM: Będąc już spoza, a jednocześnie tak bardzo z Zielonej Góry, uważam, że moglibyśmy tu wrócić, aby wspólnie coś zrobić – i zrobilibyśmy to z wielką chęcią. Dni powszednie są w tym aspekcie jednym z tematów. Jeżeli znajdzie się partner do rozmowy na ten temat, jeśli również autorka będzie za, to jestem jak najbardziej otwarty. Również z Alicją mamy swoje artystyczne plany, być może kiedyś uda nam się je zrealizować. Napisałem również tekst pt. Legenda rzeki, pomyślany jako scenariusz widowiska plenerowego, osnuty tylko i wyłącznie wokół tematyki związanej z Ziemią Lubuską i rzeką Odrą. Na temat ewentualnej realizacji rozmawialiśmy już wstępnie z kompozytorem Danielem Grupą, z którym niejednokrotnie współpracowaliśmy. Sądzę, że ów tekst ma potencjał mitologiczny, można by go wystawić w plenerze podczas Winobrania albo Nocy Kupały.

Z pewnością dla publiczności z naszego regionu byłoby to cenne doświadczenie. Zresztą już wcześniej reżyserowałeś na deskach Lubuskiego Teatru własną sztukę Małgośka z Zielonej, a ty, Alicjo, tam grałaś. Ten spektakl również miał lokalny koloryt.

LM: Przedstawienia o tematyce związanej z regionem pobudzają lokalną dumę, lokalny patriotyzm, co bardzo mi się podoba.

AS: Na Śląsku pracujemy od niedawna, i to jako artyści „napływowi”, ale sądzimy, że jest to ogromnie pozytywne i integrujące, że również w dziedzinie teatru Ślązacy tak chętnie podkreślają swoją śląskość. To samo warto robić również na tutejszym gruncie.

LM: Małe ojczyzny są bardzo ważne. Choć ważne jest również to, żeby opowiadać o nich w sposób wolny od ideologicznych czynników. Wielka polityka może być tłem utworu, a ludzie sami muszą sobie wyrobić zdanie na ten temat. Dużo ważniejsze są losy jednostki – człowiek, człowiek i jeszcze raz człowiek.

Zapewne macie teraz dużo pracy w gliwickim teatrze, a jednak znajdujecie czas na to, by regularnie odwiedzać Zieloną Górę i uczestniczyć w życiu kulturalnym miasta, choćby przy okazji wspomnianego Kozzi Film Festiwal. To może pytanie retoryczne, ale czy to miasto działa na was nostalgicznie, a zarazem inspirująco?

AS: To nie sentyment, to po prostu miłość totalna do Zielonej Góry! Jestem co prawda gdańszczanką, ale kocham to miasto. Zawsze będziemy tu wracać. Mamy tu nie tylko silne rodzinne więzi, ale także naszych bliskich przyjaciół z Lubuskiego Teatru.

LM: Oni są naszą teatralną rodziną. Mamy tu również swoich fanów, ale też sami jesteśmy fanami wielu ludzi i rzeczy związanych z tym miastem. Przyjaźniliśmy się z winiarzami, kolegowaliśmy z Patrykiem Dudkiem, a Falubaz był ważną częścią naszego życia.

AS: Lubuski to pierwszy teatr, w jakim podjęłam pracę, i na pewno nigdy tego miejsca nie zapomnę. Pamiętam nawet mój pierwszy casting. Byłam tu na etacie dziewięć lat, to ogrom czasu. Poza tym sama Zielona Góra ma w sobie coś takiego, że nie da się jej nie uwielbiać. Jest kameralna, śliczna, dużo dobrego się tutaj dzieje. Na deptaku zawsze można spotkać kogoś znajomego. Bardzo tęsknimy za tym miastem. To nie było łatwe rozstanie – konieczne, ale niełatwe. Zresztą wszystkie znane nam osoby, które tu przyjechały, a następnie stąd wyjechały, mówią dobrze o Zielonej Górze i za nią tęsknią.

Już nie po raz pierwszy gościliście na Kozzi Film Festiwal. Trzy lata temu reżyserowałeś w Zatoniu czytanie własnej sztuki Nie jesteś moim Abbą, w którym obok Alicji i ciebie wzięli udział także Anna Stasiak, Ernest Nita i Radek Walenda. Wtedy w ramach Zielonogórskich Konotacji miała swoją premierę filmowa wersja twojego spektaklu Ja ciebie też… Przy tej okazji przypomniano film z twoim udziałem – Warszawę Dariusza Gajewskiego. Twoje teksty, w tym również Nie jesteś moim Abbą, znalazły się ponadto w Antologii dramatu zielonogórskiego pod redakcją Andrzeja Bucka.

LM: Nie ukrywam, że jestem z tego powodu bardzo dumny. Cieszę się, że dyrektor Buck docenił moją twórczość i tym samym niejako uczynił mnie zielonogórzaninem i Lubuszaninem, którym ja zresztą faktycznie się czuję.

Jaka jest geneza powstania tego utworu? To ostatnia część twojej „australijskiej” trylogii, ale wymowa wydaje się raczej uniwersalna, czytelna pod różną szerokością geograficzną…

LM: Część pierwszą, NaGL – Not a Good Look wystawiłem w Sydney, druga zaś, Everyman & The Pole Dancers, miała swoją prapremierę w Melbourne, następnie była prezentowana w Tokio, a później czytana w zielonogórskim BWA. Opowiadały trochę o kraju, trochę o jednostkach, trochę o rodzinie, o rozpadzie rodziny jako komórki społecznej, także o niemożności odnalezienia się w rzeczywistości. To wszystko podane przez pryzmat humoru absurdalnego. W pierwszej części jest śmiesznie, ale źle się dzieje, w drugiej jest mowa o oczekiwaniu na koniec świata, jaki znamy, a trzecia, Nie jesteś moim Abbą, jest już zdecydowanie postapokaliptyczna. Pisanie tej sztuki kończyłem już w Zielonej Górze – będąc moją ostatnią australijską, jest zarazem moją pierwszą lubuską. Również i tutaj nie brakuje komicznych elementów.

À propos humoru, kojarzyła mi się nieco z dramaturgią Becketta. Czy słusznie?

LM: Tak, twórczość Becketta i Ionesco z pewnością była punktem odniesienia, jeśli chodzi o tego typu formę i stylistykę.

Waszym najnowszym wspólnym przedsięwzięciem jest inscenizacja Edukacji Rity Willy’ego Russella w Gliwicach. Nie tylko razem gracie w tym spektaklu, ale też go wspólnie reżyserujecie. Skąd wybór tej właśnie sztuki?

AS: O Edukacji Rity myśleliśmy już parę lat temu, kiedy jeszcze byliśmy na etacie w Zielonej Górze. Wielokrotnie pracowaliśmy razem, ale nie mieliśmy okazji zagrania razem w takim przedstawieniu, które stwarzałoby warunki do wykreowania większych interakcji między granymi przez nas postaciami. Ponieważ chcieliśmy zagrać dwie duże role razem, postanowiliśmy wziąć ten projekt we własne ręce i wyjść z taką inicjatywą. Na Ziemi Lubuskiej ostatecznie nie udało się wcielić tego zamierzenia w życie. Gdy później wróciliśmy do owego pomysłu, a dyrektor Teatru Miejskiego w Gliwicach zobaczył zdjęcia z naszych czytań w Dąbiu i Gubinie, wówczas sam uznał, że to świetny pomysł, abyśmy oboje podjęli się realizacji spektaklu.

LM: Wcześniej łączyliśmy siły w duetach reżyser-aktorka albo reżyserka-tłumacz, a teraz wspólnie reżyserujemy spektakl, w którym również gramy. Myślę, że to przedsięwzięcie otwiera przed nami nowe drogi. Edukacja Rity to sztuka niełatwa w realizacji, wymagająca co najmniej dwóch godzin wspólnego przebywania na scenie dwójki aktorów, którzy mają do zagrania 14 trudnych scen. Słodko-gorzka opowieść o relacji niemożliwej, a jednak możliwej, o tym, jak możemy się od siebie wzajemnie uczyć i na siebie wpływać, a zarazem się minąć, gdy próbujemy się nawzajem odnaleźć. Można ją zrealizować „po wierzchu”, jest wtedy śmieszna i tylko śmieszna, można „po naukowemu”, bo tam się sporo mówi o Szekspirze, Czechowie, Ibsenie. Wtedy to może wyglądać, jak…

AS: Jak lekcja polskiego.

LM: Tak, jak lekcja literatury, może troszkę nudna, ale zawsze jakaś. A przecież można to zrobić jeszcze inaczej – tak, żeby pogrzebać trochę w psychologii i genezie wszystkich ukrytych w niej znaczeń, bo jest ich bardzo dużo i funkcjonują na wielu płaszczyznach. Tym bardziej, że literatura, o której jest mowa na scenie, zawiera konteksty damsko-męskie, te zaś w taki czy inny sposób rzutują na samych bohaterów, odzwierciedlają łączące ich relacje. Z początku myśleliśmy, że uda nam się szybciej zrealizować nasz projekt, ale rzuciliśmy się na wodę głębszą, niż z początku myśleliśmy. Jesteśmy jednak pełni optymizmu. Wierzymy, że powstanie spektakl żywy, prawdziwy, wciągający, pulsujący emocjami i miłością w każdym tego słowa znaczeniu.

Trzymam mocno kciuki za powodzenie waszego projektu. Dziękuję za rozmowę!

 

The post To nie sentyment, to po prostu miłość totalna do Zielonej Góry! Z Alicją Stasiewicz i Lechem Mackiewiczem rozmawia Piotr Prusinowski appeared first on Pro Libris.

]]>
Kozzi Film Festiwal 2024. Tworzy się kolejna festiwalowa historia https://prolibris.net.pl/kozzi-film-festiwal-2024-tworzy-sie-kolejna-festiwalowa-historia/ Fri, 25 Oct 2024 11:45:44 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=14256 Małgorzata Grelak

The post Kozzi Film Festiwal 2024. Tworzy się kolejna festiwalowa historia appeared first on Pro Libris.

]]>

Małgorzata Grelak

Kozzi Film Festiwal 2024

Tworzy się kolejna festiwalowa historia

Od lat tworzy się festiwalowa historia. Może warto byłoby już w trakcie Kozzi Film Festiwal wydawać minigazetkę z festiwalowymi wrażeniami na gorąco? Zielonogórscy studenci dziennikarstwa doskonaliliby się w ten sposób w sztuce żurnalizmu. Może nastąpi to w przyszłej edycji Kozzi Film Festiwal? W tej organizatorzy zadbali o nowości i mając w swej ekipie dziennikarki, zorganizowali studio festiwalowe z Magdaleną Faron jako jego gospodynią. Było to doskonałe uzupełnienie rozmów festiwalowych, prowadzonych od lat przez znawcę tematu, Łukasza Maciejewskiego, a jako pierwszy w studiu zagościł Bartosz Kuświk.

           

Czy wyobrażam sobie kolejny sezon letni bez tego Festiwalu? Chyba już nie. Na stałe wrósł on w krajobraz Zielonej Góry. W tym roku powracał również z niektórymi wydarzeniami do miejsca swych pierwszych trzech edycji – do Kargowej. Zawitał również do Pałacowego Parku z ruinami w Zatoniu. Nieodzownym elementem Festiwalu był też umiejscowiony na zielonogórskiej starówce NAMIOT KOZZI MŁODYCH.

Stwórzmy więc dziennik trzynastej/dziesiątej edycji, która odbyła się 6-9 czerwca 2024 roku. Poza sztywnymi datami miała ona – podobnie jak poprzednie – swoją „Forpocztę”, a także „Post Scriptum”. W tym roku te pozaterminowe wydarzenia organizatorzy poświęcili patronom Festiwalu.

Pierwsze wydarzenia „Forpoczty” związane były z postacią nieodżałowanego aktora, Jana Nowickiego, który już wcześniej gościł na Kozzi Film Festiwal. Stali bywalcy tego święta kina pamiętają, że aktor był obecny w pierwszych odsłonach Festiwalu, organizowanych w Kargowej, mieście rodzinnym Macieja Kozłowskiego. Pamiątką po tej wizycie są liczne archiwalne zdjęcia oraz tak zwany „film drogi”, nagrany podczas podróży samochodowej

do Kargowej Jana Nowickiego właśnie w towarzystwie innego aktora, nierozerwalnie związanego z wszystkimi dotychczasowymi edycjami Kozzi – Lecha Dyblika. Prowadzoną wtedy rozmowę, a głównie samochodowy monolog pana Jana nagrał redaktor Janusz Życzkowski z Radia Zachód. Aktor ubarwił wtedy anegdotami kargowską, festiwalową galę, spotykał się m.in. z czytelnikami Dyskusyjnych Klubów Książki, promując wydaną wtedy swoją książkę Białe walce.

Wtorkowy wieczór wspomnień, 4 czerwca, uświetniony został bogatą w szczegóły, cytaty i zdjęcia prezentację przygotowaną przez pasjonata filmowego Bartosza Kuświka, dyrektora Biblioteki w Iłowej. Ubiegłoroczne wydanie Kozzi, którego patronem był m.in. reżyser Sylwester Chęciński, zawierało wspomnienie o zmarłym reżyserze, również przygotowane przez Bartosza Kuświka. Na zakończenie tegorocznej – poświęconej Janowi Nowickiemu – wieczornicy widzowie mogli obejrzeć doskonały, właściwie należący już do klasyki film Jacka Bławuta Jeszcze nie wieczór, chyba z czasem wciąż zyskujący na swej wymowie. Obraz z bardzo charakterystyczną rolą Jana Nowickiego. W kuluarowej rozmowie wracaliśmy wspomnieniami do świetnej obsady tego filmu i wielu anegdot opowiedzianych Łukaszowi Maciejewskiemu, pełniącemu funkcję konsultanta programowego dyrektora artystycznego, dra Andrzeja Bucka. Były to wyborne historie dla wszystkich zainteresowanych dziejami polskich scen teatralnych i planów filmowych sprzed lat. Wywiady z niektórymi gwiazdami tego filmu przeprowadził Łukasz Maciejewski i zawarł je w książkach z serii Aktorki.

Środowy dzień, 5 czerwca, to „Forpoczta” nr 2. Poświęcona została głównemu (corocznemu) patronowi festiwalu, Maciejowi Kozłowskiemu. Zaczął ją poranny seans filmowy z gwiazdą. Po południu natomiast odbył się koncert przygotowany przez studentów Uniwersytetu Zielonogórskiego pod kierownictwem prof. Marzanny Rudnickiej. Młodzież brawurowo wykonała oscarowe piosenki filmowe, był mozartowski utwór operowy, muzyka z polskich i zagranicznych filmów. Muzyczny wieczór zainicjowała żartobliwa piosenka Elektrycznych Gitar z filmu Kiler Juliusza Machulskiego. Konferansjer koncertu wspomniał Janusza Rewińskiego, najzabawniejszą chyba postać tej komedii, gdyż – niestety – w dniu koncertu dotarła smutna wiadomość o jego śmierci. Wśród gości na widowni był obecny aktor i reżyser Zdzisław Wardejn wraz z małżonką Małgorzatą Pritulak. Wardejn kilkukrotnie gościł na Festiwalu, a to prowadząc warsztaty aktorskie, a to będąc współwykonawcą interpretacji gombrowiczowskiej Iwony księżniczki Burgunda, innym razem, wraz z Grażyną Błęcką-Kolską, promując jeden z sequeli komedii Kogel-Mogel. I tak rodzi się anegdota. Konferansjer studenckiego koncertu opowiadał o „dokonaniach” czy też osiągnięciach tytułu Kogel-Mogel 3, tj. nominacji do antynagrody „Węże”, nie zdając sobie pewnie sprawy z faktu, że na widowni jest obecny jeden z głównych bohaterów serii o docencie Wolańskim i Kasi.

Po koncercie pokazano skrócony zapis pierwszej, kargowskiej edycji Kozzi Gangsta Film, nakręcony przez Jacka Katarzyńskiego. Niektórzy z uczestników tamtych wydarzeń mogli się zobaczyć na ekranie, kilka słów o Kozzim powiedział Zbigniew Hołdys (pomysłodawca pierwotnej nazwy festiwalu, kolega Kozłowskiego). Festiwalowy klip prezentowali dzisiejsi gwiazdorzy sceny jazzowej, świetny skrzypek – Adam Bałdych oraz kompozytor, m.in. muzyki filmowej do filmu Chłopi, L.U.C Łukasz Rostkowski. Asumpt do opowiedzenia anegdoty z reżyserem Krzysztofem Zanussim dała Łukaszowi Maciejewskiemu sławetna, noszona przez niego w Kargowej koszulka z nadrukiem „Where’s the party?”. Dyrektor Buck zaprosił do rozmowy o patronie, Maćku Kozłowskim wicemarszałka Województwa Lubuskiego Sebastiana Ciemnoczołowskiego (niegdysiejszego burmistrza Kargowej, pomysłodawcę zorganizowania tamże festiwalu filmowego imienia M. Kozłowskiego), Zdzisława Wardejna, który to, jak się okazało w rozmowie, był wykładowcą Akademii Teatralnej, a jego studentem był Maciej zwany Kozzim, krytyka Łukasza Maciejewskiego, który opowiedział o scenicznej karierze Kozłowskiego w teatrze poznańskim, a potem w stołecznym Teatrze Narodowym. Bartosz Kuświk wspominał o zaangażowaniu Kozziego w organizację polskiej reprezentacji piłkarskiej bezdomnych, Sebastian Ciemnoczołowski przypomniał rozegrany podczas pierwszego Kozzi Gangsta Film mecz pomiędzy drużyną polskich artystów a drużyną bezdomnych. Wielu popularnych aktorów przyjechało wtedy na mecz do Kargowej. Byli też znani piłkarze i trenerzy. We wspomnieniach z kargowskich edycji Festiwalu padały nazwiska m.in. Buczkowskiego, Mikulskiego, Szapołowskiej, ale też było przypominanie nieznośnego upału, niezwykłych miejsc festiwalowych, wśród których najbardziej w pamięci utkwił dworzec kolejowy, będący świadkiem wielu nocnych koncertów, monodramów, warsztatów aktorskich. Mówiła o nim dziennikarka
TVP Gorzów Wielkopolski, prowadząca sobotnią galę, a w 2012 roku wolontariuszka Kozzi Gangsta Film. Wspominano stare kino Światowid (przerobione później na mediatekę), świetny i obszerny namiot festiwalowy z kawiarnią, restaurację Maraton, salę ratuszową i to, że każde z festiwalowych miejsc miało swoją nazwę, związaną z tytułem filmu, było Deja vu, jak u Machulskiego, byli Gangsterzy i Filantropi i wiele innych. Wspominano pozytywne cechy Kozłowskiego i jego dumę z małej ojczyzny: podkreślał, skąd się wywodzi, pomagał dzieciom nabrać wiary w siebie, spełniał ich podróżnicze marzenia. Stworzył reprezentację bezdomnych w piłce nożnej i pomagał w ich wyjazdach na międzynarodowe spotkania sportowe. Po rozmowie pokazany został pierwszy, startujący w konkursie głównym KFF, a także w konkursie o nagrodę publiczności film Sławomira Fabickiego Lęk z kreacjami aktorskimi Magdaleny Cieleckiej i Marty Nieradkiewicz. Historia wprawdzie nienowa (w 2017 roku zobaczyć można było film o zbliżonej tematyce z rolami Alicii Vikander i Evy Green pt. Euforia, w reż. Lisy Langseth), jednakże polski tytuł wydaje się być dziełem wzbudzającym więcej emocji. Potwierdził to również werdykt Rady Artystycznej tegorocznego festiwalu, reżyser Lęku Sławomir Fabicki zdobył Nagrodę Główną KLAPS 2024 dla najlepszego filmu polskiego z lat 2023-2024. Wśród obsady Lęku znajduje się Robert Gulaczyk, który przyjął zaproszenie na tegoroczny Festiwal Filmu Teatru i Książki (wcześniej był również na Festiwalu, prezentując film Twój Vincent), a także Lech Mackiewicz – kiedyś aktor i reżyser Teatru Lubuskiego (na jednej z poprzednich edycji Kozzi czytana była jego sztuka, a w tym roku wyreżyserował czytanie performatywne prezentowane w „Postscriptum” do KFF).

Trzeci, a oficjalnie pierwszy dzień Festiwalu, 6 czerwca, rozpoczął się filmem Miało cię nie być Jakuba Michalczuka, startującym w konkursie Grand Prix. Wyświetlany zaraz po nim niemiecki film Kiedy znów będzie tak, jak nigdy nie było w reżyserii Soni Heiss reprezentował coroczny nurt „Kino znad Granicy”. Później prezentowana była Tonia Marcina Bortkiewicza, a po filmie Łukasz Maciejewski rozmawiał z reżyserem oraz gwiazdą filmu, grającą babcię Wandeczkę, Małgorzatą Zajączkowską. Aktorka opowiedziała również o swojej najnowszej amerykańskiej przygodzie, głównej roli w obrazie produkcji USA Late bloomers, prezentowanym przedpremierowo na KFF. Artystce towarzyszyła psia przyjaciółka, piękna Fiffi. Tu znów przypomina się kargowskie wspomnienie – Janusz Chabior goszczący na Kozzi Gangsta Film wraz ze swoim przyjacielem, wiernym trójnogim kundelkiem Batmanem.

W studiu festiwalowym ciekawą rozmowę o Toni z reżyserem filmu, a zarazem ojcem młodocianej aktorki Marianny przeprowadziła Magdalena Faron.

Festiwalowy wieczór w Zielonej Górze zakończył się projekcją thrillera Polowanie Pawła Chmielewskiego, startującego w konkursie głównym Festiwalu, pokazywanego w nurcie kryminalnym „Kozzi Gangsta Film”, a dodatkowo interesującego za sprawą nominacji Artura Barcisia za rolę drugoplanową do nagrody im. Macieja Kozłowskiego. Po filmie widzowie mieli możliwość wysłuchać rozmowy Łukasza Maciejewskiego z Arturem Barcisiem.

Przy tej okazji warto nadmienić, że od kilku edycji jedna z głównych idei Festiwalu, czyli docenienie ról drugiego planu nabrała znaczenia. Doświadczony krytyk filmowy Łukasz Maciejewski nominuje na każdą edycję KFF pięcioro/pięciu aktorów z polskich produkcji filmowych z ostatnich dwóch lat, do nagrody za kreację drugoplanową, im. Macieja Kozłowskiego właśnie. Zwrócenie uwagi na aktorów drugiego planu to obok wielowątkowości tematycznej (film, teatr, książka, koncert) znak rozpoznawczy Festiwalu Filmu, Teatru i Książki.

Wydarzenia festiwalowe rozgrywają się często na kilku planach jednocześnie. 6 czerwca widzowie w Kargowej mieli sposobność posłuchać rozmowy dwóch Andrzejów o Kozzim: dyrektora GOK Andrzeja Wnęka i dyrektora Festiwalu dra Andrzeja Bucka. Później znany teatralny, filmowy i telewizyjny artysta porwał widownię w swoim słowno-muzycznym Artur Barciś Show, a następnie można było obejrzeć Polowanie.

Tego samego wieczoru na scenie pałacowej w Zatoniu miłośnicy teatru mieli okazję zobaczyć zaadaptowaną przez Andrzeja Bucka, a wyreżyserowaną przez Zdzisława Wardejna sztukę Pętla według Marka Hłaski, w formie czytania performatywnego. Jest to część festiwalowego projektu HŁASKOVER, poświęconego kolejnemu patronowi tej edycji, a zarazem jednemu z patronów roku 2024 w Polsce. Sztukę czytali aktorzy Lubuskiego Teatru: Wojciech Romańczyk, Romana Filipowska, Marta Frąckowiak, Robert Kuraś i Jerzy Kaczmarowski. Chłodną i ascetyczną atmosferę baru „Pod Orłem” uzupełniała woń świeżo skoszonej trawy z pobliskiego parku. Po spektaklu rozmowę z twórcami poprowadził dr Janusz Łastowiecki, koordynator cyklu „Czytelnia Dramatu” w Bibliotece Norwida.

7 czerwca przyniósł nowe wydarzenia w przestrzeniach festiwalowych. W kinie Norwid – Sobowtór. Doppelgänger Jana Holoubka, potem drugi obok Late bloomers obraz w serii „American Film Festival”, czyli Spadające gwiazdy (reż. Gabriel Bienczycki), z rolą Piotra Adamczyka. Piątkowe popołudnie zwabiło do kina Norwid wielu ludzi Lubuskiego Teatru, prezentowany był film Wariaci Jana Jakuba Kolskiego (nurt „Kozzi Gangsta Film”), z główną rolą dobrze znanej w Zielonej Górze Alicji Stasiewicz (do niedawna aktorki lokalnego teatru). Po filmie rozmowę z nią prowadził Łukasz Maciejewski, była okazja do zadawania pytań, wymiany myśli. Na sobotnim wydarzeniu – Gali Festiwalowej w imieniu reżysera aktorka ta odbierała nagrodę dla najlepszego filmu w nurcie kina akcji. Następnym filmem z tego nurtu był Figurant Roberta Glińskiego łączący zdjęcia archiwalne z fabułą. Za drugoplanową rolę księdza Michała Adrian Brząkała był nominowany do nagrody
im. Macieja Kozłowskiego (i tę nagrodę na Gali odebrał). Po filmie Łukasz Maciejewski rozmawiał z nim o pracy na planie i drodze aktorskiej. Późnym wieczorem, po seansie Chłopów D.K. oraz H. Welchman odbyła się rozmowa Łukasza Maciejewskiego z reymontowską Jagustynką, graną przez Dorotę Stalińską i Antkiem, czyli Robertem Gulaczykiem. Stalińska nominowana była do nagrody im. Macieja Kozłowskiego, jednakże ku jej zaskoczeniu – nie tę nagrodę na Gali odebrała, o czym za chwilę. A na zakończenie wieczoru mieszkańcy Kargowej i goście obejrzeli klasyka z rolą główną Macieja Kozłowskiego – Miasto prywatne Jacka Skalskiego.

Zatonie przyciągnęło miłośników teatru i dramatów autorstwa Iwony Kusiak spektaklem No make up. One woman show, w reżyserii Magdaleny Skiby, a w brawurowym wykonaniu gorzowskiej aktorki Karoliny Miłkowskiej. Pałacowe wnętrza do ostatniego miejsca wypełniły się widzami. W pospektaklowej rozmowie autorka, reżyserka i aktorka wspominały swą wieloletnią współpracę (to już trzeci wspólny monodram), dyrektor Andrzej Buck wymieniał sukcesy dramaturgiczne Iwony Kusiak, której teksty wydawane były dotychczas w lubuskich i zielonogórskich tomach zbiorowych, a niedługo mają się ukazać w osobnym tomie.

Sobota to przede wszystkim dzień Gali, ale też wielu ciekawych spotkań, wydarzeń, filmów. W Kargowej Kos w reżyserii jednego z najlepszych autorów filmowych młodego pokolenia – Pawła Maślony i spotkanie z aktorem drugiego planu w tym filmie – Łukaszem Simlatem. Drugie spotkanie aktora z widzami odbyło się po zielonogórskim seansie Kosa w kinie Norwid. W Zielonej Górze pokazano w nurcie sensacyjnym Świętego w reżyserii Sebastiana Buttnego, a po emisji Kosa i spotkaniu z Łukaszem Simlatem zajrzał na chwilę do Zielonej Góry również odtwórca roli Tadeusza Kościuszki – Jacek Braciak. Zatonie zapraszało na rozmowę z profesorem Jerzym Bralczykiem wokół jego ostatniej książki napisanej wspólnie z Arturem Mamcarzem Zdrowy język. Dla lekarza. Dla pacjenta. Rozmowę z gościem prowadziła Natalia Dyjas-Szatkowska.

I wreszcie długo oczekiwana Gala festiwalowa, na której odczytany miał być wypracowany przez Radę Artystyczną Festiwalu werdykt. W tym roku w skład Rady weszli: Łukasz Maciejewski – krytyk filmowy i teatralny, wykładowca akademicki Łódzkiej Filmówki, Bernd Buder – dyrektor FilmFestival Cottbus, Lech Dyblik – aktor, Beata Dzianowicz – reżyserka filmowa i laureatka ubiegłorocznego Grand Prix na KFF, prof. Radosław Domke – badacz myśli społecznej w filmie polskim, ksiądz prof. Andrzej Draguła – kulturoznawca, krytyk filmowy i teatralny oraz dyrektor Festiwalu dr Andrzej Buck – krytyk i historyk teatru. Transmitowana przez TVP Gorzów Wielkopolski i prowadzona przez dziennikarkę Natalię Grygianiec-Krysik i dyrektora festiwalu dra Andrzeja Bucka uroczystość znalazła swoje miejsce w pięknych wnętrzach świeżo odrestaurowanej piwnicy restauracji Srebrna Góra. W imieniu Rady Artystycznej laudacje dla laureatów poszczególnych kategorii wygłosił Łukasz Maciejewski. Głos zabierał również m.in. wicemarszałek Województwa Lubuskiego Sebastian Ciemnoczołowski.

 

Wypowiadali się także obecni na sali nagrodzeni lub przedstawiciele filmów: Dorota Stalińska, z nagrodą dla aktorki za wybitne osiągnięcia w dziedzinie filmu. Dziękowała wzruszona, a na koniec zaprezentowała jeden ze swoich wierszy z ostatniego tomiku. Jest bowiem nie tylko aktorką i realizatorką, ale też radną, działaczką społeczną i poetką. Za nagrodę za kreację aktorską w Kosie dziękował Łukasz Simlat. Krótkie nagranie z podziękowaniem przesłał Marcin Bortkiewicz, którego Tonia otrzymała nagrodę jury młodzieżowego. To grono jurorskie wymaga osobnej wzmianki. Idea powołania młodzieżowego jury powstała kilka lat temu, a już dziś projekt ten nabrał kolorów. Do tego zespołu werbowana jest młodzież z różnych zielonogórskich liceów: „Dwójki”, „Trójki”, „Czwórki” oraz „Piątki” – a więc szkoły z najdłuższym stażem festiwalowym i jurorskim, w tym roku dołączyła jeszcze przedstawicielka UZ (czyli uczniowie: Kajetan, Franciszek, Michał, Nadia, Klaudia, Hanna, Aleksander i studentka Julia). Młodzi uczestniczyli w całym Festiwalu, oglądali wszystkie nominowane filmy, z zaangażowaniem dyskutowali, promowali wydarzenia wśród swoich rówieśników. Wspomnieć należy o statuetkach KLAPS zaprojektowanych i wykonanych przez zielonogórskiego artystę Roberta Tomaka, uprawiającego rzeźbę, 

malarstwo, rysunek; twórcę m.in. wielu miejskich figurek „Bachusików” i kilku pomników w Zielonej Górze i innych regionach kraju.

Podsumowując, nagrodzono KLAPSEM 2024: Sławomira Fabickiego za Lęk (Grand Prix), J.J. Kolskiego za Wariatów (kino akcji), Łukasza Simlata za kreację aktorską w Kosie P. Maślony, Adriana Brząkałę za rolę księdza Michała w Figurancie R. Glińskiego (kreacja drugoplanowa) oraz wspomnianą już Dorotę Stalińską, za wybitne osiągnięcia artystyczne w dziedzinie filmu, ze szczególnym uwzględnieniem roli Jagustynki w Chłopach D.K i H. Welchmanów. Wieczór uświetnił nowym koncertem Wiersze pod gitarę. Piosenki Stanisława Staszewskiego Lech Dyblik z zespołem.

W niedzielę 9 czerwca filmem oficjalnego zamknięcia Festiwalu był obraz Błazny w reżyserii Gabrieli Muskały. Przed nim jednak był czas na kolejny cykl „Kino znad Granicy” i niemieckie filmy uznanych twórców: Czerwone niebo Christiana Petzolda oraz Perfect days Wima Wendersa. Z widzami spotkał się także Bernd Buder, dyrektor programowy FilmFestival Cottbus, Festiwalu Filmów Europy Środkowej i Wschodniej. Agnieszka Ginko pytała go o tajniki i niuanse pracy, festiwalowe podróże i czynione podczas projekcji notatki. Wspominana była również wieloletnia współpraca z dyrektorem artystycznym KFF drem Buckiem. Tego dnia w Kargowej pokazano Kajtka czarodzieja Magdaleny Łazarkiewicz, a po południu można było posłuchać koncertu Lecha Dyblika z zespołem.

Podczas wszystkich festiwalowych dni życiem tętnił NAMIOT KOZZI MŁODYCH. Tu goście festiwalu czytali dzieciom, tu młodzi przeprowadzali wywiady z aktorami, miały miejsca warsztaty i turnieje gier, pokazano spektakl Teatru Majaczek O pańci, co szczęście sprzedała – w wykonaniu niezawodnych bibliotekarek: Anny Urbańskiej, Anny Pawelec, Kornelii Waloch i Magdaleny Faron. Tu gościła ze swoimi książkami Katarzyna Stoparczyk.

Na tym jednak nie koniec atrakcji festiwalowych. W poniedziałek 10 czerwca Teatr Zza Boru pokazał komediowy spektakl Terapia Ewy Kujawskiej i Ewy Bator, w reżyserii Jana Andrzeja Fręsia; wtorkowe „Postscriptum” to Przystanek Teatralny i koordynowana przez dra Łastowieckiego „Czytelnia Dramatu”. Tym razem w jej ramach zaprezentowano Dni powszednie, czyli materiał do zbudowania dramatu na dwa głosy Alicji Łukasik-Ścigaj, w reżyserii Lecha Mackiewicza, którego dramaty były czytane w poprzednich edycjach Festiwalu. Po zakończeniu spektaklu rozmowę z autorką, reżyserem i aktorkami: Joanną Wąż-Stasiewicz, Martą Frąckowiak i Anną Stasiak poprowadził dr Janusz Łastowiecki.

Zwieńczeniem Festiwalu, choć jeszcze nieostatnim akordem był piątkowy blok wydarzeń. Odbyła się debata prowadzona przez ks. prof. Andrzeja Dragułę z udziałem dr Pauliny Potasińskiej, autorki dzieła Kult, mit i kompleks. Figury autokreacji w twórczości Leopolda Tyrmanda, Marka Hłaski i Tadeusza Konwickiego oraz dra Konrada Ludwickiego, autora Kina Marka Hłaski.

Promowano również czasopismo „Pro Libris”, które patronuje Kozzi Film Festiwalowi. Kolejny punkt to Nocny Maraton Filmów Marka Hłaski z archiwalnymi produkcjami z lat 1957-1958, którym za scenariusz posłużyła proza i dramaty tego patrona Festiwalu. Pokazywane filmy to: Baza ludzi umarłych C. Petelskiego, Pętla W. Hasa, Ósmy dzień tygodnia A. Forda, Koniec nocy J. Dziedziny i Skarb kapitana Martensa J. Passendorfera.

Osobnym wydarzeniem jest zwykle ogłoszenie laureata i wręczenie nagrody reżyserowi filmu wybranego w plebiscycie publiczności oraz wręczenie nagrody reżyserowi filmu wytypowanego w konkursie Młodzieżowego Jury Kozzi. W tym roku nagroda przypadła Toni Marcina Bortkiewicza.

Tych kilka czerwcowych dni to cała paleta wydarzeń kulturalnych. Oby idea Festiwalu trwała przez kolejne lata.

 

The post Kozzi Film Festiwal 2024. Tworzy się kolejna festiwalowa historia appeared first on Pro Libris.

]]>
Hłasko był dla mojego pokolenia legendą. Z Andrzejem Buckiem, dyrektorem Festiwalu Filmu, Teatru i Książki, rozmawia Piotr Prusinowski https://prolibris.net.pl/hlasko-byl-dla-mojego-pokolenia-legenda-z-andrzejem-buckiem-dyrektorem-festiwalu-filmu-teatru-i-ksiazki-rozmawia-piotr-prusinowski/ Mon, 01 Jul 2024 09:26:40 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=13345 Piotr Prusinowski

The post Hłasko był dla mojego pokolenia legendą. Z Andrzejem Buckiem, dyrektorem Festiwalu Filmu, Teatru i Książki, rozmawia Piotr Prusinowski appeared first on Pro Libris.

]]>

Hłasko był dla mojego pokolenia legendą

Z Andrzejem Buckiem, dyrektorem Festiwalu Filmu, Teatru i Książki,
rozmawia Piotr Prusinowski

Piotr Prusinowski: Zwieńczeniem tegorocznego Kozzi Film Festiwalu będzie maraton filmów inspirowanych twórczością Marka Hłaski. Czy mógłby Pan zdradzić, jakie tytuły zostaną zaprezentowane w ramach przygotowywanego projektu „Hłaskover”?

Andrzej Buck: Rzeczywiście, twórczość Marka Hłaski będzie towarzyszyć nam podczas Festiwalu Filmu, Teatru i Książki. Sejm RP wybrał patronów roku 2024, honorując m.in. tego właśnie autora. Powszechnie wiadomo, że pisał dialogi, a jego proza stała się inspiracją scenariuszy kultowych polskich filmów fabularnych. Nawiasem mówiąc, Hłasko często nie był zadowolony z pracy reżyserów tych ekranizacji… Na 14 czerwca planowana jest debata z udziałem dwojga ekspertów: Paulina Potasińska ma w swoim dorobku pracę Kult, mit i kompleks. Figury autokreacji w twórczości Leopolda Tyrmanda, Marka Hłaski i Tadeusza Konwickiego, natomiast drugi z zaproszonych gości – prozaik i literaturoznawca Konrad Ludwicki – dał się poznać m.in. jako autor monografii Kino Marka Hłaski. Jak Pan wspomniał, zaplanowałem, aby w programie Festiwalu znalazł się maraton filmów opartych na prozie Marka Hłaski lub nakręconych z jego udziałem w funkcji scenarzysty bądź autora dialogów. W ramach tego wydarzenia odbędą się projekcje następujących obrazów: Baza ludzi umarłych (reż. Czesław Petelski), Pętla (reż. Wojciech J. Has), Ósmy dzień tygodnia (reż. Aleksander Ford), Koniec nocy (reż. Julian Dziedzina, Paweł Komorowski, Walentyna Uszycka), Zbieg (reż. Stanisław Jędryka), Sonata marymoncka (reż. Jerzy Ridan), Skarb kapitana Martensa (reż. Jerzy Passendorfer). Jako eksperta i moderatora tego cyklu festiwalowego zaprosiliśmy ks. prof. Andrzeja Dragułę.

    

Planowane jest również czytanie Pętli. Czy będzie to adaptacja, którą przygotował Pan 20 lat temu z myślą o spektaklu w reżyserii Zdzisława Wardejna? Czy wydarzenie to będzie przywoływać pamięć o tamtym przedstawieniu, będącym pierwszą i jak dotąd jedyną „przygodą” Lubuskiego Teatru z twórczością Hłaski? Czy w trakcie pracy nad adaptacją odwoływał się Pan wyłącznie do literackiego pierwowzoru? Czy też – w jakimś stopniu – do innych interpretacji tego opowiadania, chociażby do słynnej ekranizacji w reżyserii Wojciecha J. Hasa?

Hłasko był dla mojego pokolenia legendą. Na zajęciach ze studentami Uniwersytetu Wrocławskiego czytałem we fragmentach jego Cmentarze – z wydania podziemnego na tzw. małej poligrafii. Ekscytował mnie też Pierwszy krok w chmurach. Nie mniej silną inspiracją była dla mnie ekranowa wersja Pętli w reżyserii Hasa, urzekła mnie zwłaszcza scena w Barze pod Orłem w kreacji Gustawa Holoubka i Tadeusza Fijewskiego. Co prawda, zaprzątał mnie wówczas niezwykle ważny projekt pn. Scena Młodych Reżyserów i Nowej Dramaturgii, w ramach którego wystawialiśmy w Lubuskim Teatrze m.in. Powrót, Koronację, Opowieści o zwyczajnym szaleństwie, Czaszkę z Connemara, Halo nazi! Jednak Hłasko też był istotny, choć trudno dostępny lekturowo. Punktem wyjścia do rozważań nad fenomenem twórczości Marka Hłaski jest pytanie o znaczenie prozy tego autora, odczytywanej na rozmaite sposoby. Pytamy np. o literackich „sąsiadów” pisarza – polskich i zagranicznych, towarzyskich i politycznych, w kraju i na emigracji. Zastanawiamy się nad naukową i publicystyczną hłaskologią, a zwracając uwagę na historię edycji prozy Hłaski, nie zapominamy, że prowadził on bogatą korespondencję, a ta kierowana do niego pozostaje wciąż rozproszona. Osobne miejsce zajmuje relacja Hłaski z filmem albo też filmu z Hłaską. Mówimy o legendzie czy może pseudolegendzie Hłaski, jednocześnie unikając zamykania go w niej na klucz. Zastanawiamy się nad relacją pisarza z Warszawą i miejscem, które zajmowała w jego twórczości.

Trochę odbiegłem od zadanego pytania, przepraszam… Tak, planowany jest tzw. czytany teatr: Hłasko performatywny, otwarta próba czytana nawiązująca do spektaklu Pętla z roku 2003 w mojej adaptacji, w reżyserii Zdzisława Wardejna. Mam nadzieję, że uda się skompletować ekipę aktorską jak przed laty – z aktorskim udziałem Marty Artymiak, Kingi Kaszewskiej, Artura Belinga i Wojtka Czarnoty.

„Pętla” w Lubuskim Teatrze, 2003. Od lewej Wojciech Czarnota, Artur Beling

Ponadto czytaniu będzie towarzyszyć promocja specjalnego wydania kwartalnika „Pro Libris. Lubuskiego Pisma Literacko-Kulturalnego”, które już od 23 lat jest nieprzerwanie obecne na rynku wydawniczym, posiada utrwaloną markę najważniejszego w województwie periodyku o tym profilu, ma swoją stronę internetową (prolibris.net.pl), dociera w najdalsze zakątki województwa i do ważniejszych ośrodków kulturalnych w kraju. Realizując koncepcję Fundacji Lotto w aspekcie programu Patroni Roku, nagłaśniamy i propagujemy wybrane przez Sejm i Senat sylwetki twórców ze świata literatury, w tym Marka Hłaski. Ponadto w numerze odnajdą Państwo wartościowe teksty uczonych, prowadzących badania nad spuścizną Hłaski (m.in. autorstwa profesora Mariana Kisiela).

Skąd przyszedł pomysł, żeby akurat w tamtym czasie, na przełomie 2003 i 2004 roku, zaadaptować opowiadanie Hłaski na potrzeby zielonogórskiej sceny? Czy chodziło przede wszystkim o uczczenie 70. rocznicy urodzin pisarza?

Nigdy nie myślę i nie kierowałem się kategoriami rocznic. Chociaż niektórzy krytycy taką motywację niekiedy sugerowali (np. red. Artur Łukasiewicz w „Gazecie Wyborczej”). Hłasko skupiał moją uwagę jeszcze w latach 80. ubiegłego wieku, kiedy badałem prasę literacką młodych. Jej elementem było tzw. drugie „Po Prostu”, w którym Hłasko pracował w okresie 1955-1957. Piszę o tym w mojej książce pt. Czasopisma literackie młodych po roku 1945.

Dlaczego spośród wszystkich utworów Hłaski zdecydował się Pan właśnie na Pętlę?

Nim odpowiem na to pytanie, przytoczę ważną w kontekście Pętli postać Zdzisława Wardejna, z którym przyjaźnię się od lat. Najpierw zafascynowała mnie jego legenda, przedziwny epizod z życia przyszłego aktora (jego domniemana śmierć podczas tzw. Wydarzeń Poznańskiego Czerwca 1956), o czym wielokrotnie opowiadał. Na kanwie tej historii powstał film dokumentalny Michała Dudziewicza pt. Paradoks o konduktorze, w którym – notabene – Wardejn wcielił się w narratora. Podczas przygotowań do kolejnego jubileuszu Lubuskiego Teatru pojawiła się w rozmowach legenda Marka Okopińskiego (dyrektora LT w latach 1960-1963) i trzy nazwiska – Machalicy, Wardejna, Winiarskiej – osób, które z tym wybitnym reżyserem pracowały. Wardejn, po skończeniu studiów aktorskich w Warszawie, zrezygnował z pracy na tamtejszych scenach i przyjechał do Zielonej Góry. Okopiński dawał mu wolność wyboru roli, możliwość podejmowania dużych wyzwań aktorskich oraz swobodę konkretyzacji postaci. Po latach, w 1996 roku, wymienieni aktorzy zagościli na deskach LT podczas Winobraniowych Spotkań Teatralnych. Zdzisław Wardejn zagrał w Nocnym życiu, Henryk Machalica – w Tylko umrzeć, a Halina Winiarska – w Ośmiu kobietach. Potem zaprosiłem Wardejna do roli w Szalonych nożyczkach – farsie interaktywnej Paula Pörtnera w reżyserii Grzegorza Matysika. W następnej kolejności, pod wpływem fascynacji twórczością francuskiej dramatopisarki Yasminy Rezy, zaprosiłem Wardejna do wyreżyserowania w LT Przypadkowego człowieka. Natomiast Pętla

 

Pętla w Lubuskim Teatrze
"Pętla" w Lubuskim Teatrze, 2003. Od lewej Kinga Kaszewska, Wojciech Czarnota

Jak wspomniałem wcześniej – Marek Hłasko był dla naszego pokolenia idolem, symbolem nonkonformizmu. Szedł za tym jego mit – najpierw, w 1956 roku, Nagroda Literacka Wydawców i trzy wydania Pierwszego kroku w chmurach, potem ważny artykuł w „Trybunie Ludu” (Primadonna jednego tygodnia) zapoczątkowujący tzw. batalię o Marka Hłaskę, następnie stypendium i wyjazdy zagraniczne (m.in. Francja, Niemcy, Izrael, USA). Były też konotacje z polskim Jamesem Deanem, legenda „pisarza przeklętego”, a wszystko na tle skandalizujących historii z życia Hłaski, jego związków z kobietami (m.in. Agnieszką Osiecką i Sonją Ziemann), artystycznych przyjaźni (m.in. z Krzysztofem Komedą), spotkań w Kazimierzu nad Wisłą, wojaży do Ameryki… Tak, Hłasko to kultowa postać… W Lubuskim Teatrze wystawiliśmy jego wspomnianą wcześniej Pętlę, opowieść o tragicznych losach człowieka uzależnionego od alkoholu.

 

 

W tym miejscu pozwolę sobie przytoczyć fragment rozmowy redaktor Danuty Piekarskiej z reżyserem Pętli, Zdzisławem Wardejnem, o inspiracjach, które towarzyszyły powstawaniu spektaklu:

– Co pana skłoniło do sięgnięcia po Pętlę Marka Hłaski?

– Dwa powody. Jeden związany z autorem: twórczość Marka Hłaski zawsze bardzo mnie inte­resowała. Dawno temu w Teatrze Ochota w Warszawie zrobiłem Wieczór autorski Marka Hłaski, spektakl nagrodzony zresztą na festiwalu w Szczecinie. Po latach postanowiłem znów wrócić do jego prozy.

– A drugi powód?

– Wciąż ważny temat alkoholizmu.

– Proponuje pan spektakl o alkoholizmie? Zapachniało dydaktyką…

– Zapraszam na spektakl o miłości, o nienawiści, o różnych uczuciach, jakie towarzyszą nam w trudnej życiowej sytuacji, którą rodzi alkoholizm bliskiej osoby.

– Gdyby miał pan jednym zdaniem określić, o czym jest przedstawienie, jakie dziś zobaczymy?

– O poszukiwaniu miłości. Na przekór wszystkim i wszystkiemu. O wierze w człowieka – na przekór wszystkiemu.

– W programie napisano też o straszliwej mocy słowa, które zależnie od tego, jak zostanie użyte, może człowieka uskrzydlić, ale może też pozbawić wiary i siły.

– Nie umiem tak pięknie pisać… Ale o tym również mówi przedstawienie Pętla[1].

Zawodowa znajomość z Wardejnem i Małgosią Pritulak przerodziła się w zażyłość i zaowocowała dalszymi działaniami. Zaprosiłem tę artystyczną parę do współpracy w ramach 2. Festiwalu Filmu i Teatru. I tak 21 czerwca 2013 roku w klimatycznej scenerii Przystanku Teatralnego – Stacja Agathy Christie wystawiliśmy premierę teatralną Festiwalu Witolda Gombrowicza Iwonę, czyli „te okropne godziny” (reż. Zdzisław Wardejn i Andrzej Buck, z udziałem Wardejna, Andrzeja Nowaka i Marty Bieławy).

Od lewej: Zdzisław Wardejn, Andrzej Buck

Przygotowując sceniczną adaptację Pętli, nie próbował Pan tej historii uwspółcześniać. Czy z perspektywy czasu, jaki upłynął od pierwszego wydania utworu, ważne stało się również to, aby przybliżyć współczesnemu widzowi realia i koloryt minionej epoki, jaką były lata 50.?

Sądzę, że to drugie, choć trudno mówić tu o kolorycie wobec szarości tego okresu. Dla mojego pokolenia tamten czas to emocjonalna zagadka. Podsycali ją moi ówcześni mentorzy – prof. Kazimierz Wyka czy Andrzej K. Waśkiewicz, którzy wpoili we mnie pokoleniowość w spojrzeniu na literaturę. Przeczytałem wówczas Ucieczkę z kamiennego świata prof. Tadeusza Drewnowskiego i pojawiła się fascynacja Tadeuszem Borowskim. Z kolei Lesław Bartelski nakierował mnie na Gajcego, Trzebińskiego i Bojarskiego. Wszyscy wymienieni ginęli jako redaktorzy naczelni „Sztuki i Narodu”. Kazimierz Wyka natomiast spowodował, że biografia Krzysztofa Baczyńskiego stała mi się bliska, także jego postawa buntu i niezgody. I chociaż Stanisław Grochowiak twierdził, że „bunt się ustatecznia”, to nie dotyczy to Hłaski. On zajął postawę z wiersza Kopniaki Andrzeja Bursy, autora Ogrodu Luizy. Bogdan Rudnicki natomiast opisał legendę Hłaski. To była pierwsza książka, która usystematyzowała moją wiedzę i apetyt na legendę. I czekanie na pełne wydanie tekstów.

Niedługo później przygotował Pan adaptację książki Barbary Samson Piekło siedemnastolatki. Byłam dziewczyną narkomana. Spektakl w reżyserii Beaty i Artura Belingów, zatytułowany po prostu Byłam dziewczyną…, to kolejna po Pętli premiera Lubuskiego Teatru. Czy bliskie sąsiedztwo w czasie obu tych spektakli wpisywało się w pewien szerszy artystyczny projekt, zmierzający do uświadomienia widzom – zwłaszcza młodym – problemów związanych z niebezpiecznymi nałogami?

Nie lubię w teatrze publicystyki, zatem trudno mówić o bezpośrednim przełożeniu. Bardziej doszukiwałbym się tu inspiracji sprowokowanej przez współpracę z reżyserem Krzysztofem Rościszewskim – reżyserem, który na początku mojej dyrekcji zrealizował w Lubuskim Teatrze Narkomanów na podstawie książki Byłam dziewczyną narkomana Barbary Rosiek. Ja sięgnąłem do Barbary Samson…

Zdzisław Wardejn swoją karierę zaczynał w latach 60. ubiegłego wieku na deskach zielonogórskiej sceny. Po niemal czterech dekadach powrócił gościnnie do współpracy z Lubuskim Teatrem, gdzie – oprócz występu w komedii Szalone nożyczki – dał się poznać jako reżyser trzech spektakli (m.in. Pętli). To wszystko w okresie Pańskiej dyrekcji. Jak zaczęła się ta twórcza współpraca, kontynuowana zresztą niejednokrotnie również w Bibliotece Norwida?

Warto jeszcze pamiętać – jak już wspomniałem – o Przypadkowym człowieku Yasminy Rezy z Andrzejem Nowakiem i Tatianą Kołodziejską. Z Wardejnem robiliśmy wspólnie Zielonogórski Salon Poezji, Czytelnię Dramatu, Drama Festiwal. Nie ukrywam, że artyści dekad poprzednich, minionych, interesowali mnie zawsze (np. Malanowicz, Zbrojewicz, Gryń, Kierc, Grochowiak…). Towarzyszyła mi w tym zainteresowaniu ówczesna krytyka, w tym wybitni dziennikarze: Jasiu J. Dębek, Danuta Piekarska, Snobka i Zdzisław Haczek. Wykorzystywali oni obecność tych aktorów, pisząc o nich i o tradycji zielonogórskiego Teatru. Ja sam prawie namówiłem Henryka Machalicę na pracę przy Learze. Nie zdążył, ale chciał.

 

Programowo robiliśmy tzw. Tryptyk szekspirowski (Poskromienie złośnicy Grzegorza Matysika, Makbeta Wiesława Hejno i Leara Tomka Mana). Wardejn często opowiadał mi o tych pierwszych latach funkcjonowania teatru. Ja poznawałem LT dopiero za krótkiej dyrekcji Ryszarda Żuromskiego w latach 1974-76, więc siłą rzeczy ten wybitny aktor, jakim jest Wardejn, budował we mnie legendę zielonogórskiego teatru. Zaszczepił we mnie także fascynację Helmutem Kajzarem, z którym pracował w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu i Warszawie. Tej postaci nie sposób pominąć. To twórca teatru meta-codzienności, który związaną ze zwykłym, codziennym życiem powtarzalność i prostotę obejmował czułym, uważnym spojrzeniem. Już wkrótce minie 40 lat od jego śmierci.

Wardejn opowiadał wielokrotnie, jak trafił na zielonogórską scenę. To cenne. Warto by tę wiedzę zatrzymać. Tak jak to uczynił nestor Lubuskiego Teatru, Zdzisław Grudzień, w dwóch tomach wspomnień zatytułowanych W kulisach i na scenie.

Dziękuję za rozmowę

Kazimierz Dolny, Piekarnia Sarzyński, 2003. Po próbie „Pętli”. Od lewej: Andrzej Buck, Artur Beling, Cezary Sarzyński, Zdzisław Wardejn, Kinga Kaszewska, Wojciech Czarnota

[1] D. Piekarska, O poszukiwaniu miłości, „Gazeta Lubuska” 2003, nr 102, s10.

 

The post Hłasko był dla mojego pokolenia legendą. Z Andrzejem Buckiem, dyrektorem Festiwalu Filmu, Teatru i Książki, rozmawia Piotr Prusinowski appeared first on Pro Libris.

]]>
Pracownia Badań nad Kulturą Literacką Ziemi Lubuskiej https://prolibris.net.pl/pracownia-badan-nad-kultura-literacka-ziemi-lubuskiej/ Tue, 26 Mar 2024 13:20:19 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=12496 Pracownia Badań nad Kulturą Literacką Ziemi Lubuskiej Od 9 listopada 2023 roku w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze zaczęła działać Pracownia Badań nad Kulturą Literacką Ziemi Lubuskiej. Nawiązuje ona do Pracowni Badań nad Literaturą Regionalną, która została założona na Uniwersytecie Zielonogórskim przez prof. Małgorzatę Mikołajczak. Jednostka funkcjonowała w latach […]

The post Pracownia Badań nad Kulturą Literacką Ziemi Lubuskiej appeared first on Pro Libris.

]]>

Pracownia Badań nad Kulturą Literacką Ziemi Lubuskiej

Od 9 listopada 2023 roku w Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej im. Cypriana Norwida w Zielonej Górze zaczęła działać Pracownia Badań nad Kulturą Literacką Ziemi Lubuskiej. Nawiązuje ona do Pracowni Badań nad Literaturą Regionalną, która została założona na Uniwersytecie Zielonogórskim przez prof. Małgorzatę Mikołajczak. Jednostka funkcjonowała w latach 2010-2019, a jej kierowniczkami były kolejno prof. M. Mikołajczak i dr Kamila Gieba. Do największych sukcesów tamtego kilkudziesięcioosobowego zespołu zaliczyć można m.in. wieloletnie, międzyuczelniane prace regionalistyczne (w ramach ministerialnych grantów), serie książek wydanych przez Wydawnictwo UNIVERSITAS, organizację międzynarodowych i ogólnopolskich konferencji.
Przy wsparciu dyr. dra Andrzeja Bucka siedzibą nowo powołanej Pracowni stała się Biblioteka Norwida, posiadająca status instytucji naukowej, a ponadto organizująca szereg działań wspierających i kreujących życie kulturalne regionu. Pracownia skupia osoby, które od lat zajmują się kulturą literacką Ziemi Lubuskiej, podejmując działania naukowe, wydawnicze, popularyzatorskie, a przy tym reprezentują różne instytucje. Zespół założycielski tworzą: dr Marta Bąkiewicz (UAM), dr Andrzej Buck (WiMBP), dr Przemysław Bartkowiak (WiMBP), dr Joanna Kapica-Curzytek (UZ), red. Ewa Mielczarek (WiMBP), prof. Małgorzata Mikołajczak (UZ), dr Piotr Prusinowski (Lubuski Teatr), dr Mirosława Szott (WiMBP), dr Joanna Wawryk (UZ). Koordynatorką reaktywowanej Pracowni została Mirosława Szott.
Wśród planów na kolejne lata są m.in.: stworzenie Słownika kultury literackiej Zielonej Góry po 1945 roku, wydanie szkiców interpretacyjnych wierszy Anny Tokarskiej, a także książki stanowiącej zbiór wierszy Ireny Dowgielewicz, zorganizowanie jednodniowych sympozjów wokół twórczości lubuskich pisarek i pisarzy oraz działania popularyzatorskie.
W najnowszym numerze „Pro Libris” uruchomiony zostaje także nowy dział, który zapełnią teksty pisane pod opieką członków i członkiń Pracowni.

The post Pracownia Badań nad Kulturą Literacką Ziemi Lubuskiej appeared first on Pro Libris.

]]>
Chcę poszukiwać całości w złożoności, bo poszukiwaniem samej złożoności się zmęczyłem. Z prof. Mirosławem Lachowiczem, matematykiem stosowanym, rozmawia Mirosława Szott https://prolibris.net.pl/chce-poszukiwac-calosci-w-zlozonosci-bo-poszukiwaniem-samej-zlozonosci-sie-zmeczylem-z-prof-miroslawem-lachowiczem-matematykiem-stosowanym-rozmawia-miroslawa-szott/ Wed, 20 Mar 2024 13:34:12 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=12389 Mirosława Szott

The post Chcę poszukiwać całości w złożoności, bo poszukiwaniem samej złożoności się zmęczyłem. Z prof. Mirosławem Lachowiczem, matematykiem stosowanym, rozmawia Mirosława Szott appeared first on Pro Libris.

]]>

Chcę poszukiwać całości w złożoności,
bo poszukiwaniem samej złożoności się zmęczyłem

Z prof. Mirosławem Lachowiczem, matematykiem stosowanym, rozmawia Mirosława Szott

prof. Mirosław Lachowicz
Mirosława Szott: Czy zdziwiłeś się, Mirku, zaproszeniem do rozmowy o nieskończoności w piśmie o profilu literacko-kulturalnym? Jesteś w końcu profesorem matematyki.

Mirosław Lachowicz: Nie, Mirko, nie zdziwiłem się, bo znam środowisko czasopisma, którego jestem wiernym kibicem. Na pewno bardzo się ucieszyłem. Wierzę w sens przekraczania granic i martwi mnie, że nasza baza kulturowa bardzo to utrudnia. Już w szkole dowiadujemy się, że są całkowicie rozłączne przedmioty i wszyscy są jakoś przyporządkowani do nich na stałe. Oczywiście to porządkuje, ale jest z gruntu nieprawdziwe. Współczesne problemy ludzkości rodzą się na przecięciach różnych dziedzin i przyszłość widzę w skutecznym przekraczaniu barier. Nauki ścisłe (po angielsku po prostu science) i nauki humanistyczne ujmują prawdę o świecie i człowieku w różnych aspektach, ale ta prawda jest jedna, choć nie jest nam bezpośrednio dostępna. Od wielu lat chodzi mi po głowie rodzaj syntezy.

Powiesz o tym coś więcej? Zdajesz sobie sprawę z tego, że to brzmi jak alchemia?

To słowo „alchemia”, raczej całkowicie skompromitowane, może być tutaj ładną metaforą. Gdyby sir Isaac Newton (1642-1727) musiał się samookreślić w jakimś 

kwestionariuszu, to zapewne nie napisałby, że jest „jednym z najwybitniejszych matematyków wszechczasów” lub „jednym z najwybitniejszych fizyków”, lecz właśnie raczej, że jest alchemikiem. Grał w to, co umiał grać. Może dzisiaj nie mamy twardej podstawy intelektualnej do syntezy nauk ścisłych i sztuki, ale to nie znaczy, że nie powinniśmy szukać. Na pewno nie stracimy. Warto podkreślić, że ta nieprzekraczalna przepaść pomiędzy naukami ścisłymi i sztuką jest bardziej odczuwalna w „naszym kręgu kulturowym”. W krajach anglosaskich istnieją poważne czasopisma naukowe, w których ukazują się wyniki badań nad taką syntezą. Podam dwa przykłady: „Journal of Mathematics and the Arts” i „Journal of Humanistic Mathematics”. Chcę poszukiwać całości w złożoności, bo poszukiwaniem samej złożoności się zmęczyłem. Będziemy rozumieć świat, gdy połączymy różne spojrzenia i różne poziomy jego przetworzenia. Zarówno nauki ścisłe, w tym matematyka, jak i humanistyka, w tym literatura, są sposobami przetworzenia tego, co wiemy o świecie. Zwolennicy ewolucji powiedzieliby, że są sposobami przystosowania się naszych umysłów do świata. Tym więcej z tego świata zrozumiemy, im bardziej będziemy potrafili dokonać syntezy różnych, czasami odległych od siebie spojrzeń. O takiej syntezie pisał np. Edward Stachura (1937-1979) we Wszystko jest poezja w fenomenalnych dyskusjach z biofizykiem. Tym biofizykiem (Stachura konsekwentnie używa formy męskiej) była Barbara Czochralska (1928-2020), profesor chemii z Uniwersytetu Warszawskiego[1] Z książki Wszystko jest poezja pochodzi bardzo trafne określenie nauki (rozumianej jako science): „Jeżeli optymalnym opisem naukowym jest znak matematyczny, a nauka poprzez uogólnienie zdąża do opisywania zjawisk w formie najprostszej i, stale wiążąc nowymi relacjami różne dziedziny, zagęszcza swoją strukturę – to można sobie wyobrazić naukę przyszłości jako punkt o skomplikowanym ruchomym wnętrzu. Wnętrze tego punktu coraz bardziej się komplikuje i coraz bardziej zagęszcza. Sam punkt, zawierając w sobie jakiś obraz świata, jest w stosunku do świata przesunięty. Ostrość tego obrazu jest słaba, choć trudno to stwierdzić, ponieważ nie znamy innego intelektualnego obrazu świata. Można również nazwać naukę zamglonym okiem świata”. Zarówno sztuka, jak i nauka przetwarzają naszą wiedzę, nasze doświadczenia i nasze intuicje dotyczące świata. Przetwarzają w zupełnie inny sposób i zapewne inne elementy rzeczywistości. Niemniej mogą się dopełniać. Warto więc poszukiwać.

Jak to może wyglądać w praktyce?

Przenikania mogą być bardzo głębokie. Jest to temat na długie rozważania. Podam więc tylko jeden przykład. Bardzo ciekawe są dokonania francuskiej grupy literackiej Oulipo, powstałej w Paryżu w latach 60. ubiegłego stulecia. Za założycieli uważa się Raymonda Queneau (pisarza, poetę, wydawcę) i François Le Lionnais (inżyniera-chemika, matematyka, pisarza). Ten pierwszy zajmował się tzw. sekstyną – utworem literackim wymyślonym w XIII wieku w Prowansji – za jej wynalazcę uznaje się trubadura Arnaut Daniel. Analiza sekstyny i jej uogólnień (rzecz typowa w matematyce) doprowadziła do bardzo zaawansowanych matematycznych prac naukowych z teorii liczb. Co ciekawe, sam Queneau uczestniczył w tych badaniach. Dokonania tej bardzo ciekawej grupy to materiał na bardzo długą opowieść. Bardzo cieszę się, że utwory literackie grupy zaczęły się ukazywać ostatnio po polsku (za sprawą Wydawnictwa Lokator).

To jedno z moich ulubionych wydawnictw! Nie wyobrażam sobie być w Krakowie, odwiedzić Kazimierz i nie wejść do Lokatora. Ostatnio czytałam Księgę niepokoju Pessoi, wydaną tak wyjątkowo jak eseje Pereca. Wracając do powiązań, jest nurt kognitywistyczny w humanistyce, ale zawsze czuję się niezręcznie, kiedy np. językoznawcy wykorzystują nauki ścisłe w swoich badaniach (bo czuję, że sami sobie nie ufają). Nie spotkałam natomiast matematyka, który podjąłby się badań literaturoznawczych (w tę stronę byłoby chyba łatwiej?).

To jest temat na długą opowieść i może opasłą monografię, a i pewnie habilitację na tym można zrobić, choć nie wiem z jakiej dziedziny. Pierwszym przykładem są artykuły w wymienionych wcześniej czasopismach. Kolejnym jest wspomniana przed chwilą grupa Oulipo. Ich działania to było stosowanie zasad matematycznych do konstrukcji dzieł literackich. W szczególności uwielbiali kombinatorykę. Tu pojawia się ciekawy problem. Powszechnie uważa się, że poeta jest wolny w swoim wyrazie – może pisać, co chce i jak chce. Matematyk ma ograniczone pole manewru – musi posługiwać się ustalonymi regułami. Działania grupy Oulipo w literaturze pokazują, że formalne ograniczenia dają ciekawe możliwości nowego wyrazu. Tak naprawdę w ograniczeniach ukazuje się geniusz. Wyobraź sobie książkę napisaną po francusku bez użycia litery „e” (najczęściej występującej w języku francuskim) – zrobił tak wspomniany Georges Perec w Zniknięciu (w szczególności polecam komentarze polskich tłumaczy tej książki). Dodatkowo takie formalne ograniczenia mają istotną motywację. Z drugiej strony poszukiwania intelektualne Oulipowców były bazą do rozwoju teorii matematycznych, jak ta z teorii liczb, o której wspomniałem. Zatem relacja matematyki i literatury była tu podobna, może tylko z odrobiną przesady, do relacji pomiędzy matematyką i fizyką, które bez siebie istnieć, jak wiadomo, nie mogą. W telegraficznym skrócie można tu dorzucić Lwa Tołstoja z jego „całką historii” w Wojnie i pokoju. Niestety XIX-wieczny tłumacz polski (obecnie korzystamy z uwspółcześnionego tłumaczenia XIX-wiecznego) raczej nie przyłożył się do oddania w sposób zrozumiały idei Tołstoja – na szczęście tłumaczenie angielskie można znaleźć online (nie byłem tak zawzięty, by czytać po rosyjsku). Można wymienić Roberta Musila (1880-1942) i na przykład jego książkę Niepokoje wychowanka Törlessa (Die Verwirrungen des Zöglings Törless, 1906, wyd. pol. 1965), gdzie matematyka (liczby zespolone) odgrywa pewną rolę oraz np. inną jego książkę – Człowiek matematyczny i inne eseje (Warszawa 1995). Dodałbym dzieła mojego ulubionego Italo Calvina (1923-1985) – był członkiem honorowym Oulipo, a zgodnie ze statutem Oulipo: „skoro był, to jest” – bardzo inspirowane matematyką. Po włosku wyszedł zbiór opowiadań Opowieści Matematyczne (Racconti matematici, Einaudi, Torino 2014), zebrany przez matematyka Claudio Bartocciego z krótkimi utworami J.L. Borgesa, I. Asimova, I. Calvina, S. Lema (oczywiście!), D. Buzzatiego, J. Cortezara, U. Eco i innych. Można powiedzieć, że większa część dzieł Jorge L. Borgesa (1899-1986) i Stanisława Lema (1921-2006) inspirowana była matematyką[2]. Te powyżej omówione związki interesują mnie najbardziej, gdyż dają nadzieję na całościowe spojrzenie na człowieka i jego doświadczenie. Ale są też związki bardzo konkretne i znowu jest to temat-ocean.

To może chociaż jeden przykład z tego oceanu?

Powiem o dwóch, o których nie sposób nie wspomnieć. Nie można współcześnie uprawiać językoznawstwa bez odniesień do matematyki i informatyki. Jako konkretny przykład podam artykuł napisany przez katalońskich matematyków[3]. Tekst powstał, zanim Polska dołączyła do Unii. Autorzy informują, że na ulicach Katalonii, a w szczególności Barcelony, można zobaczyć napisy „Polacos, esta es Espaňa” („Polacy, tu jest Hiszpania”). Nie jest to bynajmniej chęć poinformowania polskich turystów, że są w Hiszpanii (na wypadek gdyby tego nie zauważyli), gdyż w tamtych czasach raczej niewiele osób z Polski odwiedzało Katalonię. Napisy te były związane ze zniecierpliwieniem Hiszpanów ze środkowej Hiszpanii (w tym z Madrytu), mówiących po hiszpańsku – „kastylijsku”, faktem, że w Katalonii mówi się po katalońsku. Język ten wydawał się na tyle dziwny, że określano go mianem „polskiego” (tak, jak my kiedyś coś niezrozumiałego określaliśmy, że brzmi po „chińsku”), a mówiących nim Katalończyków mianem Polaków. Autorzy artykułu zadają sobie pytanie, który z języków hiszpański czy kataloński jest bliższy polskiemu. Nie powiem, co im wychodzi, aby nie psuć zabawy osobom, które sięgną po ten artykuł. Kolejnym tematem-oceanem jest sztuczna inteligencja. Dzieje się na naszych oczach i niewątpliwie zmieni nasz świat, tak jak zmienił świat internet. Dyskutuje się o możliwych zagrożeniach, ale wpływ sztucznej inteligencji na nasze życie jest nieunikniony. Zmiany są tak szybkie, że trudno przewidzieć ich efekt za kilka lat. Czy będziemy mogli w przyszłości przestać pisać książki, komponować symfonie i malować obrazy, bo zrobią to za nas komputery? Nie sądzę. Jedno jest pewne: komputery nie zastąpią nas w uprawianiu matematyki (twierdzenie A. Turinga, 1912-1954). Sztuczna inteligencja, jak sądzę, może spowodować, że klasyczny podział na „umysły humanistyczne” i „umysły ścisłe” stanie się właśnie sztuczny.

Jak można mówić o nieskończoności?

Najpierw można się zastanawiać, czy jest sens mówić o nieskończoności w skończonym czasie, lub pisać na skończonym skrawku papieru. To jest pojęcie wyjątkowo niejednoznaczne i obarczane wieloma kontekstami. O nieskończoności można mówić w kolejce („czy mam tu stać w nieskończoność?”). Nad nieskończonością zastanawiają się filozofowie, za Arystotelesem zapewne przyjmując, że są możliwe dwie różne nieskończoności: potencjalna (najprostsza, wyrażająca nieograniczoność) i aktualna („dokonana”). Ta druga prowadzi do licznych paradoksów, takich jak np. paradoksy Zenona z Elei. Do listy tej matematyk Georg Cantor (1845-1918) dorzucił jeszcze nieskończoność absolutną, którą utożsamiał z Bogiem. Czy zatem kłótliwy facet z kolejki, matematyk, fizyk, filozof lub teolog (z chęcią użyłbym tu też form żeńskich), wypowiadając słowo „nieskończoność”, myślą o tym samym? Oczywiście tak nie jest. Włoski poeta i filozof Giacomo Leopardi napisał w pierwszej połowie XIX wieku dzieło L’Infitito (Nieskończoność. Wybór pieśni, Warszawa 2000). Może więc poeta-filozof, jeden z największych klasyków XIX-wiecznej literatury światowej, mógłby być przewodnikiem w rozumieniu nieskończoności? Niestety czytelniczka lub czytelnik ma prawo się rozczarować. W książce Leopardiego nieskończoności w zasadzie nie ma. Dla włoskiego poety jest ona tylko ułudą. To jedno z tych pojęć, które przez swą nieokreśloność są tak pojemne, że każda czytelniczka lub czytelnik może tam sobie podstawić swoje rozumienie i swoją interpretację. W ten sposób poezja, zdaniem Leopardiego, byłaby formą, której treść nadaje osoba czytająca.

Tak rzeczywiście bywa. Uzupełniamy pewne miejsca niedookreślone (tak je nazywał R. Ingarden) własnym doświadczeniem, wyobrażeniem. I to się zmienia przy każdej lekturze, więc dzieje się w nieskończoność. Jak to jest w Twojej dziedzinie?

No, właśnie, czy w nieskończoność? Siłą matematyki jest to, że nie ma w niej miejsca na indywidualną interpretację. Matematyka nie zależy od twórcy i odbiorcy. Bardziej niż jakikolwiek inny wytwór człowieka jest ona uniwersalna. Matematyka w Patagonii jest identyczna jak matematyka na Kamczatce. Tu żaden ideolog nic nie poradzi, choć próby zawłaszczenia matematyki w historii też się zdarzały. Tak jak okrąg jest idealizacją czegoś okrągłego, tak nieskończoność jest idealizacją czegoś bardzo dużego. Paradoksalnie mógłbym powiedzieć, że w zasadzie matematycy wcale nie potrzebują nieskończoności, choć chętnie o niej mówią. Przed wynikami wspomnianego już wcześniej Georga Cantora wielu matematyków wyrażało swój dystans do pojęcia nieskończoności (aktualnej), na przykład wielcy matematycy, Gottfried W. Leibniz (Leibnitz) (1646-1716) – „nie ma nic bardziej namacalnego niż absurdalność idei liczby właściwie nieskończonej” i Carl F. Gauss (1777-1855) – „nieskończoność jest raczej sposobem mówienia, prawdziwym sensem jest granica, która jest dowolnie blisko elementów”.

Lubisz czytać poezję? Czy męczy Cię ta wielość możliwych interpretacji?

Tu odpowiedź jest szybka: lubię i nie męczy. Choć nie będę ukrywał, że nie każdy rodzaj poezji jest dla mnie dostępny. Ze zdziwieniem zaobserwowałem, jak ważna jest poezja Wisławy Szymborskiej dla przedstawicieli nauk ścisłych za granicą, szczególnie we Włoszech. Jest to rzeczywiście fenomen, bazujący trochę na fakcie, że jej poezja jest względnie oczywista do tłumaczenia. Nie uznałbym się za połykacza poezji, ale niewątpliwie to, co przeczytałem w młodości, ukształtowało moją wrażliwość.

Spotkaliśmy się ostatnio na Festiwalu Experyment[4], który w 2022 roku nosił tytuł „Bezkres-infinity”. Miałeś tam wykład, na który przyszedł tłum ludzi (w najgorszym upale dnia). Nawiązywałeś do literatury, malarstwa, filozofii oraz… matematyki. Zacząłeś od przekazywania wstęgi Möbiusa i pytań wokół tej jednostronnej powierzchni. To był dobry chwyt! Pokazywałeś też m.in. prace Eschera, obraz Dalego pt. Ogon jaskółki wykorzystujący całki i linie odnoszące się do teorii katastrof René Thoma. I przyznam, że to było bardzo intrygujące (dla kogoś, kto matematyką zajmował się ostatni raz w szkole średniej).

Moje refleksje o nieskończoności, bazujące na wykładzie, który wygłosiłem na międzynarodowym festiwalu Experyment w Zbąszyniu w 2022, zawarłem w artykule „Experyment” z nieskończonością[5]. Na tym wykładzie byłaś i widziałaś. Było to dla mnie ciekawe przeżycie. Wcześniej, w roku 2013 zastanawiałem się, czym jest nieskończoność w matematyce stosowanej[6], a więc tej części matematyki, która bezpośrednio odnosi się do rzeczywistości.

No właśnie ­– jeśli się nie mylę, zaliczasz się do grupy matematyków stosowanych. Co to oznacza?

Matematyk stosowany to taki, który chce, by jego struktury matematyczne opisywały świat. Matematyka stosowana to budowanie (tworzenie) i analizowanie modeli matematycznych, czyli takich struktur (najczęściej równań), które ujmują pewne aspekty opisywanej rzeczywistości. Gdy matematyk (stosowany, oczywiście) tworzy równania mające opisywać, na przykład walkę układu immunologicznego z nowotworem, i gdy już wie, że jego równania mają rozwiązania, a te rozwiązania są jedyne (jednoznaczne), to zaczyna się interesować zachowaniem długoczasowym (asymptotyką czasową). Oznacza to, że bada zachowanie rozwiązań, gdy czas zbiega do nieskończoności. Jest to pierwszy krok do wyciśnięcia podstawowej informacji z równania: dla jakich parametrów zwycięży układ immunologiczny, a dla jakich nowotwór. Zatem prędzej czy później musimy w tym procesie przejść od konkretów świata rzeczywistego do świata abstraktów – świata idei matematycznych odzwierciedlających świat rzeczywisty. W świecie abstraktów mamy do czynienia z punktami, odcinkami, okręgami, płaszczyznami i… właśnie z nieskończonością. Żadnego z tych obiektów nie obserwujemy w świecie rzeczywistym, a jednak dobrze nam służą do zrozumienia tego świata. Za Theodorem Roethke, amerykańskim poetą, możemy powiedzieć, że wszystkie rzeczy skończone ujawniają nieskończoność.

Próbowałeś swoich sił w literaturze? Czegoś eksperymentalnego między wzorem a metaforą?

Nie, nie próbowałem. Zastanawiałem się nad tłumaczeniami. Kiedyś powiedziałem Katarzynie Kutzmann-Solarek, że przetłumaczę jej wiersze na język włoski. Po czym spędziłem cały dzień, zastanawiając się nad tym, jak przetłumaczyć tytuł, uznałem, że to przerasta moje możliwości (liczę, że Kasia mi wybaczyła). Naturalna dla matematyka chęć dokonania ścisłego przekładu praktycznie uniemożliwia translację. Jednak są znakomite przykłady, że tak nie zawsze jest. Niedawno zmarły wspaniały matematyk – Ryszard Engelking (1935-2023), zresztą mój nauczyciel – był doskonałym i często nagradzanym tłumaczem literatury francuskiej, w tym dzieł Flauberta i Baudelaire’a. Może niepotrzebnie się zniechęciłem? Jako anegdotę mogę opowiedzieć o wynurzeniach włoskiego tłumacza Wujaszka Wanii A. Czechowa. Na kilkunastu stronach wstępu tłumaczy się on z tego, jak usiłował przełożyć kluczowe niewątpliwie zdanie dramatu „Szto delat – nada zit” („cóż robić – żyć trzeba”). Każde jego podejście dawało wypowiedź raczej nadającą się do wieczoru w trattorii niż wyrażenia istoty bytu.

Przytoczyłeś kiedyś cytat Godfreya Hardy’ego, jednego z najbardziej znanych matematyków początku XX wieku, a jednocześnie współojca podstawowego prawa genetyki: „Piękno jest pierwszym sprawdzianem: na świecie nie ma miejsca dla brzydkiej matematyki”. Jak rozumiesz piękno?

Już starożytni Grecy próbowali zrozumieć fenomen piękna. Czy jest obiektywne, czy też subiektywne? Niektórzy matematycy (za Hardym) uważają, że matematyka może być tylko piękna, w tym sensie, że to, co nie jest piękne, w matematyce jest po prostu eliminowane z czasem. Jest tu podobny problem jak z muzyką. Symfonia albo jest piękna, albo nie ma jej wcale (po prostu nie jest grana). Ale jak wyrazić kryterium określające, która symfonia jest piękna? Podobny problem jest z malarstwem i literaturą. Jak do kryterium sztuki ma się dzieło Piera Manzoniego (1933-1963) pod tytułem Merde d’Artiste, wykonane, zresztą, w dużej liczbie kopii? Może gdybym już naprawdę był zmuszony do wyrażenia jakiejś formułki, to zgodziłbym się z tą klasyczną, że piękno jest w tym, co cieszy zmysły.

Wiele podróżujesz po świecie. Ostatnio byłeś w RPA i Bułgarii. To też pomaga Ci szukać tej syntezy, o której wspomniałeś na początku naszej rozmowy?

Tak, podróżowanie jest dla mnie bardzo ważne. Miałem zaplanowane w roku 2023 wyjazdy na Sycylię i do Portugalii, ale uniemożliwił je wypadek rowerowy. W podróżowaniu widzę poszukiwanie jedności świata. Mam bardzo sentymentalny stosunek do wszystkich miejsc, które odwiedziłem. Bardzo lubię Włochy, a w szczególności Sycylię, lubię też RPA. Niewątpliwą zaletą zajmowania się nauką jest możliwość podróżowania. Niezależnie od wyjazdów dalekich, praktycznie zawsze związanych z pracą zawodową, lubię podróże głównie rowerowe w bliższej okolicy, a także dłuższe spacery piesze. Mam wiele przemyśleń i anegdot z tym związanych. Może kiedyś to usystematyzuję?

Dziękuję za inspirującą rozmowę.

To ja bardzo dziękuję. Może wspólnie daliśmy impuls do dalszych poszukiwań? Może kiedyś powstanie polskie Oulipo? Proponowałbym nazwę Walipo, co ładnie można zinterpretować. Zakończę próbką działalności Oulipowców (nie twierdzę, że najbardziej znamienitą) – wierszem wspominanego F. Le Lionnais pt. Wiersz w stanie śladowym (nie wykluczam, że jest to polska prapremiera drukiem):

1, 2, 3, 4, 5,
6, 7, 8, 9, 10,
12?
11!

[1]  Barbara Czochralska historię znajomości ze Stedem przedstawiła w książce Ktoś spoza planety: spotkania z Edwardem Stachurą.

[2]  Związki J.M. Coetzee z matematyką opisałem w artykule Matematyka i literatura, J.M. Coetzee, „Delta” 2023, nr 1, s. 4-5 (dostęp online), a związek z samotnością opisałem w artykule Samotność i liczby, „Delta” 2023, nr 11, s. 17-19 (też dostęp online) – chodzi tu o książkę Paola Giordana (doktora fizyki) Samotność liczb pierwszych.

[3]  J. Miró, F. Rosselló, Czy w Unii Europejskiej mówiono po polsku?, „Delta”, 2004 (dostęp online).

[4]  Międzynarodowe spotkania artystów organizowane od 2001 roku w Zbąszyniu przez Katarzynę Kutzmann-Solarek i Ireneusza Solarka.

[5]  M. Lachowicz, „Delta”, 2023 nr 8, s. 1-3 (dostęp online).

[6]  Tenże, Nieskończoność – nieskończenie użyteczna, „Delta”, 2013, nr 7, s. 12 (dostęp online).

prof. Lachowicz

The post Chcę poszukiwać całości w złożoności, bo poszukiwaniem samej złożoności się zmęczyłem. Z prof. Mirosławem Lachowiczem, matematykiem stosowanym, rozmawia Mirosława Szott appeared first on Pro Libris.

]]>
Poznanie zmysłowe z perspektywy językoznawcy. Z prof. Piotrem Kładocznym rozmawia Mirosława Szott https://prolibris.net.pl/szott-kladoczny/ Mon, 13 Nov 2023 18:22:35 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=10551 Mirosława Szott

The post Poznanie zmysłowe z perspektywy językoznawcy. Z prof. Piotrem Kładocznym rozmawia Mirosława Szott appeared first on Pro Libris.

]]>

Poznanie zmysłowe
z perspektywy językoznawcy

Z prof. Piotrem Kładocznym rozmawia Mirosława Szott

Ile mamy tak naprawdę zmysłów?

Ile mamy zmysłów, jest pytaniem przede wszystkim do nauk biologicznych i psychologii poznawczej. Od starożytności uważano, że człowiek ma pięć zmysłów: wzrok, słuch, dotyk, węch i smak. Jednak od jakiegoś czasu wspomina się także o kilku dodatkowych zmysłach, do których należą ból (nocycepcja), napięcie mięśniowe (in. propriocepcja dotycząca świadomości ciała i położenia jego części) oraz równowaga i orientacja w przestrzeni. Ponadto rozwijana jest wiedza o szeroko pojętym dotyku, który nie odnosi się wyłącznie do prostego kontaktu z ludzkim ciałem, lecz wskazuje na wiele złożonych czynników. Możemy zatem mówić o odczuciu wilgoci, temperatury czy ciężaru. Gdyby policzyć wszystko można byłoby mówić nawet o 11 zmysłach, ale sprawa jest złożona, bo wiele odczuć łączy się, nakłada się na siebie lub funkcjonuje zamiennie. Przykładem może być ból, który bardzo często jest wywoływany intensywnym dotykiem, lub percepcja kształtu poznawanego zazwyczaj wzrokiem, ale również dotykiem. Można także podać przykład ognia, który daje odczucie zarówno ciepła, jak i jasności, czyli łączy doznania temperatury i wzroku.

A intuicja?

Intuicja określana jako szósty (dodatkowy) zmysł i przypisywana pewnym osobom to interpretacja kulturowa dodatkowej, raczej niecodziennej wiedzy człowieka, przeczucia, które sprawdza się częściej niż u innych ludzi. Nie ma nic wspólnego ze zmysłami „cielesnymi”. 

Które z wrażeń zmysłowych są według Pana najtrudniejsze do wyrażenia?

Nie zawsze to, co postrzegamy, jest łatwe do wyrażenia w języku. Mechanizm powstawania słów jest zwykle taki, że człowiek nazywa to, co dla niego ważne i dobrze rozpoznane (konceptualizowane). 

W związku z tym, obserwując ślady zmysłów w języku, można określić, które z nich człowiek uruchamia, a dokładniej, które i jak poddaje refleksji językowej. Biorąc pod uwagę, że wiele osób nie opisuje swoich doznań, a inni mogą je kreować, trzeba traktować opis językowy oraz poczynione na jego postawie refleksje jako przybliżoną wiedzę na temat ludzkiego poznania zmysłowego. Nazywamy ją językowym obrazem ludzkich zmysłów – tym zajmuje się językoznawstwo. Właściwie poza doznaniami wzrokowymi, słuchowymi i szeroko rozumianym dotykowymi wszystkie pozostałe wrażenia zmysłowe spotyka się o wiele rzadziej i na tej podstawie można sądzić, że dla człowieka są one trudniejsze do wyrażenia. Jednak w szczegółach bywa inaczej, bo każdy ma swoje indywidualne preferencje i dyspozycje, a ponadto niektórymi wrażeniami zmysłowymi zajmujemy się w określonych sytuacjach, np. o smakach mówimy przy degustacjach i spożywaniu posiłków, o węchu – gdy jakaś woń zrobi na nas wrażenie, ból staje się przedmiotem opisu chorób, wypadków lub walk. Można byłoby wyciągnąć wniosek, że rzadziej opisywane wrażenia zmysłowe są dla człowieka trudniejsze w rozpoznaniu, co może się wiązać z budową ciała ludzkiego lub preferencjami mózgu, bądź też są one dla człowieka mniej ważne. Być może tak jest, bo większość naszych doznań opiera się na wzroku i słuchu, ale łatwo wskazać przykłady, w których poszczególni autorzy swobodnie wyrażają się o zapachach czy smakach. Weźmy pod uwagę np. powieść Patricka Süskinda Pachnidło czy opisy smaków win sommelierów – one w ogromnej większości zostały poświęcone jednemu niedominującemu powszechnie zmysłowi. Zazwyczaj łatwo rozpoznajemy, że coś nas boli, wyczuwamy przyjemną woń lub dokuczliwy fetor i potrafimy to wyartykułować, ale nie zawsze o tym mówimy. Na przykład o równowadze zwykle się nie wspomina do czasu, gdy jest ona zaburzona (np. przejście przez bardzo wąską kładkę, upojenie alkoholowe, problemy z błędnikiem). Moje dotychczasowe badania wskazują, że dla opisu wrażeń wzrokowych i słuchowych mamy największą liczbę słów, co potwierdza łatwość wypowiadania się na ten temat (daje to szerokość i głębokość opisu). Z kolei wysoka frekwencja słownictwa tych zmysłów pozwala twierdzić, że są one dla człowieka najbardziej istotne z punktu widzenia rozpatrywanego przekazu, są po prostu aktywne cały czas, szczególnie wzrok, i to one sterują naszymi postrzeżeniami.

Czy zauważył Pan jakieś różnice w opisie wrażeń zmysłowych ze względu na płeć? Istnieją takie stereotypy, że mężczyźni są wzrokowcami, a kobiety – słuchowcami. Czy podobnie to wygląda w tworzonej przez nich literaturze?

Nie znam odpowiedzi na to pytanie, bo nie prowadziłem aż tylu badań w tym kierunku. Jakiekolwiek pełne obserwacje dotyczące nawet jednej osoby są bardzo pracochłonne i nie sądzę, by w zakresie językoznawstwa udało się je szybko uzyskać. Z dotychczasowych wyników można wnioskować, że każda osoba ma swoje preferencje co do hierarchii zmysłów. Dodatkowo koncentracja określonego zmysłu w konkretnym przekazie zależy od jego tematu. W twórczości Jerzego Pilcha można zaobserwować, że w późniejszych utworach znacznie więcej uwagi poświęcał wrażeniom dotykowym, pisał także o równowadze, co wiązało się z podejmowaniem wątków choroby Parkinsona.

Dlaczego zainteresował się Pan jako językoznawca konceptualizacją zmysłów w twórczości różnych pisarzy i pisarek?

Zmysły zainteresowały mnie, gdy po napisaniu książki o polskim słownictwie dźwiękowym (Semantyka nazw dźwięków w języku polskim) szukałem kolejnej inspiracji do badań. Znalazłem metodę językoznawczego opisu jednego zmysłu i zacząłem ją przenosić na kolejne.

Na czym polega ta metoda?

Metoda służy przedstawieniu konceptualizacji zmysłów. Jest oparta na ramie semantycznej (zwanej też interpretacyjną) Charlesa Fillmore’a. Opisuje się w niej wybrane doświadczenia w określonych kategoriach ogólnych, charakterystycznych dla tego doświadczenia. Aby dokonać pełnego opisu, należy prześledzić wypowiedzi na dany temat, wskazać wszystkie kategorie, które bywają użyte, a następnie wypełnić je słownictwem. Między innymi z tego powodu mówi się raczej o rekonstrukcji poszczególnych ram niż o ich ustalaniu. Dla przykładu, o percepcji słuchowej mówimy w kategoriach źródła dźwięku (szerzej zdarzenia powodującego powstanie dźwięku), osoby percypującej (słyszącego), percepcji (słyszenia), obiektu percepcji (dźwięku) oraz cech obiektu percepcji (głośność, wysokość, barwa, długość, struktura). Wiele kategorii ma swoje podkategorie, a wypełnia je skromne lub całkiem liczne słownictwo. Weźmy pod uwagę choćby liczbę nazw dźwięków – jest ich kilkaset w postaci rzeczownikowej, a jeśli dodamy czasowniki i wykrzykniki onomatopeiczne, to uzyskamy kilka tysięcy słów w jednej kategorii. Tak można postąpić z każdą odmianą percepcji. Aby uzyskać w miarę pełny obraz konceptualizacji danego zmysłu, trzeba przebadać sporo materiału. Łatwiej o cząstkowe opracowania na podstawie wybranych tekstów czy twórczości wybranych autorów.

Czym się Pan kieruje, wybierając materiał do swoich badań?

Zainteresowanie twórczością poszczególnych twórców wynika z łatwości dostępu do materiału, ale dobór był raczej przypadkowy. W tej chwili poszukuję autorów, którzy ukierunkowują swój opis na zmysły o mniejszej randze. Szukam też przekazów osób niewidomych lub niesłyszących. Ich preferencje zmysłowe są dla mnie zagadką, którą chciałbym poznać lepiej.

Czy brał Pan pod uwagę twórczość Michała Kaziowa?

O Michale Kaziowie powiedziała mi koleżanka z pracy, przy okazji pożyczyła jego książkę autobiograficzną Gdy moim oczom. Przeczytałem ją i jeszcze drugą książkę biograficzną tego autora o innym wybitnym polskim ociemniałym Kazimierzu Dolańskim i obie opracowałem pod kątem konceptualizacji zmysłowej u tego autora. W warstwie treściowej są to niezwykłe historie osób, które w wyniku tragicznych okoliczności utraciły wzrok i przeżyły osobisty dramat. Jednak pomimo wielu przeciwności dzięki własnemu talentowi, ogromnej determinacji i pomocy innych ludzi udało im się ukończyć szkołę, zrobić studia, a nawet napisać doktorat. Wydawało się pierwotnie, że skoro utracili oni wzrok, to zmysł ten nie będzie dominował w opowiadaniu o życiu obu bohaterów, a większy udział będą miały inne, choćby słuch czy dotyk. Przecież w nocy, kiedy niewiele widać, wyostrzamy słuch i staramy się pomagać sobie dotykiem. Rzeczywiście pewne kwestie dotyczące osób ociemniałych zostały w tych tekstach wyeksponowane, np. wrażliwość słuchowa na głos ludzi i rozpoznawanie ich nastroju, dotyk pisma brajlowskiego i innych dotykowych pomocy dydaktycznych, ponadto potknięcia i obicia o sprzęty domowe, a także odczucia powiewu wiatru i umiejętność utrzymania równowagi na wąskich kładkach. Jednak biograficzne historie ludzi nawet tych niewidomych, to historie ich edukacji, problemów życiowych, urzędów, pracy itd. W tym wypadku ciągle napotykamy na korespondencje, dokumenty, starania o rozwiązanie kolejnych życiowych spraw. To wszystko opiera się na opisie obiektów wzrokowych. Niebagatelną rolę w życiu ociemniałych odgrywa Związek Niewidomych, który pomaga, wspiera, organizuje spotkania i decyduje o życiu swoich członków. Niewidomi, ociemniali ciągle poruszają wątek utraty wzroku i eksponują swój stan, więc tematyka wzrokowa jest tu obecna wciąż, nawet uzyskuje większą tematyczną uwagę. Ponadto utrata wzroku u osób, którzy mieli ten zmysł rozwinięty w pełni, sprawia, że potrzebują oni kogoś (lektorów, opiekunów, przyjaciół), kto im ten wzrokowy niedostatek zrekompensuje. To się wiąże z częstym opowiadaniem tego, co widać, by niewidomy mógł sobie to wyobrazić. Ponadto niewidomi dużo wspominają i bardzo lubią sny, bo tam ich wzrok wykreowany działa bez zakłóceń, jest kolorowo, choć czasem mają koszmary senne. Należy także wspomnieć, że życie wśród ludzi widzących, dla których wzrok jest dominujący, wymaga dopasowania do komunikacji i języka tych przedstawicieli społeczności, co pociąga za sobą stosowanie leksyki związanej z widzeniem.

A jak to wygląda w przypadku osób, które urodziły się niewidome lub utraciły wzrok bardzo wcześnie?

Może się okazać, że w ich przypadku zmysł wzroku przedstawia się inaczej. Jest to jednak praca badawcza, którą dopiero zamierzam podjąć.

Czy opisy doznań zmysłowych są współcześnie bogatsze czy raczej uboższe w porównaniu do opisów poprzednich pokoleń twórców?

To zależy, jak się podejdzie do zagadnienia. Współcześnie mamy dostęp do mnóstwa tekstów w wielu mediach, więc znajdziemy potwierdzenie wszystkich wrażeń zmysłowych ludzi interesujących się każdym tematem. Dawniej publikowano znacznie mniej, więc mamy dostęp głównie do literatury, a tam w zależności od preferencji autora i kreacji literackiej bywa różnie. Gdyby wziąć pod uwagę np. Stefana Żeromskiego, to należałoby powiedzieć, że był on bardzo wrażliwy na wszelkie zmysły. Słownik języka polskiego pod redakcją Witolda Doroszewskiego bardzo często dokumentuje dane słowo zmysłowe cytatem właśnie z Żeromskiego i wiele z tych słów to nienotowane wcześniej przykłady. Twórczość Adama Mickiewicza również jest bogata w słownictwo zmysłowe, choć ten autor nie tworzył neologizmów. Trzeba pamiętać, że słownictwo zmysłowe należy do bardzo podstawowego w języku, więc trudno, by dawniej ludzie go nie znali i nie używali. Małe dzieci uczy się mówić przy wykorzystaniu onomatopei. Czym innym jest zastosowanie tego w literaturze. Tu dawniej przeważnie dominowały wrażenia wzrokowe i słuchowe.

Jak często spotyka się Pan w swoich badaniach ze zjawiskiem synestezji?

Każdy, kto interesuje się zmysłami, napotyka na synestezję. Zmysły się mieszają, łączą, inspirują wzajemnie. Duża część doznań zmysłowych jest dla człowieka bardzo podstawowa i bezpośrednio dostępna, stąd staje się podstawą różnych porównań i odniesień obserwowanych w metaforach synestezyjnych. Łatwo to dostrzec choćby w odniesieniu do wzrokowego postrzegania jasności, która bardzo często służy do wyrażania wiedzy (jasny wywód, wyjaśnić co komu, wszystko jasne, światły człowiek, oświecony umysł, oświecenie), czasem synestezja łączy różne zmysły, jak w wyrażeniach: nuta smaku, barwa dźwięku, słodki zapach czy ostry/tępy ból. Według moich jeszcze nieukończonych obserwacji metaforyzacja obejmuje 5-10 procent wszystkich użyć leksyki zmysłowej. Nie jest to tylko efekt artystycznego wyrazu pisarzy, a znacznie częściej sposób na wyrażenie myśli przez zwykłych użytkowników języka.

Dziękuję za rozmowę.
Surrealistyczny rysunek przedstawiający różne kształty.

The post Poznanie zmysłowe z perspektywy językoznawcy. Z prof. Piotrem Kładocznym rozmawia Mirosława Szott appeared first on Pro Libris.

]]>
Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem. Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia https://prolibris.net.pl/szott-kuleba/ Mon, 20 Feb 2023 18:00:40 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=6895 Mirosława Szott

The post Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem. Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia appeared first on Pro Libris.

]]>

Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem

Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia Mirosława Szott

 
Mirosława Szott: Panie Mirosławie, niech zgadnę: nie przepada Pan za spotkaniami autorskimi?
Mirosław Kuleba: 

Moja niechęć do publicznych wystąpień, jak sobie tłumaczę, bierze się z powagi, z jaką traktuję słowo. Pisząc, przykładam wielką wagę do znalezienia najwłaściwszych słów, moje rękopisy zawsze były pełne skreśleń i poprawek, i świadomość tego, że w rozmowie mogę użyć słowa mniej odpowiedniego, niż bym chciał, po prostu jest paraliżująca. Jako dziennikarz zadebiutowałem, wygrywając pierwszy ogólnopolski konkurs miesięcznika „Reporter”. Napisałem reportaż o środowisku moskiewskiej bohemy, do którego trafiłem w latach 80., a ponieważ byłem wtedy zupełnie nieznany, jury było przekonane, że nagradza Hannę Krall. Krystyna Goldbergowa, szefowa jury, diva reportażu, o której pewnie Pani słyszała, powiedziała mi wtedy: kiedy pisze ci się zbyt łatwo, odłóż pisanie. Tego się trzymam. Nigdy nie pisze mi się zbyt łatwo. I to przekłada się też na to, co mówię.

Szkic wykonany i wycieniowany ołówkiem. Lewa strona jest jaśniejsza, znajduje się tam okno, za którym widać górę. W środku stoi kielich w kształcie czaszki, po środku lampka, której nóżka splata się na wzór podwójnej helisy, po prawej gąsiorek na wino, z głową w środku. Głowa ma zamkniętej oczy. Prawa strona jest ciemniejsza.
Zawsze Pan pisał?

W liceum zacząłem pisać traktat filozoficzny, na szczęście zakończony na trzeciej stronie. Nie zdałem egzaminu wstępnego do krakowskiej ASP, poległem na akcie, pierwszy raz rysowałem nagą kobietę, a modelka była bardzo ładna – i w ten sposób utwierdziłem się w przekonaniu, że wcale nie chcę malować, chcę pisać. Na moim weselu w Moskwie, miałem wtedy dwadzieścia trzy lata, solista baletu, który był świadkiem, zapytał, co chcę w życiu robić. „Chcę pisać” – odrzekłem, wypuszczając kłąb dymu z fajki, którą dodawałem sobie powagi. Byłem wtedy wiecznym studentem budownictwa, dyplom po dziesięciu latach, odebrany z dziekanatu po dwudziestu trzech. Zatem od zawsze miało być pisanie. Ale dlaczego? Odpowiem żartem, słowami bodaj Saszy Czornego (Aleksander Glikberg): „Więc rok już cały w sobie to rozważam / I wciąż mi geniusz mój jest niepojęty”. Geniusz – to Glikberg tak sam o sobie, nie o sobie sam ja.

Nie chciał Pan zdawać na ASP drugi raz?

Chciałem próbować drugi raz na ASP, był taki plan, ta naga modelka miała nawet sporą siłę przyciągającą, ale już po pierwszym semestrze na WSI zadzierzgnęliśmy tak mocne więzi koleżeńskie, że odpuściłem. A może już wiedziałem, że nie tędy droga? Malowanie jest o niebo nudniejsze niż pisanie.

Mnóstwo Pan pisze (na różne tematy) i wydaje. Ale jest Pan także bibliofilem i kolekcjonuje ciekawe książki. Które są dla Pana najcenniejsze?

Otóż najważniejszy w moim księgozbiorze jest Słownik języka polskiego Lindego, pierwsze, wspaniałe, sześciotomowe wydanie lwowskie z 1858 roku. Uwielbiam te księgi, często do nich zaglądam, kiedy pracuję i dla przyjemności. Ileż tam słów, które już wypadły z obiegu, ich paralele w rozmaitych językach, związki z innymi, często już zapomnianymi, słowami. Dla mnie to ciągle żywe źródło, z którego czasem czerpię. Na przykład słowo cekwart, które pojawia się w eseju Goldene Dächels z tej ostatniej książki, znalazłem właśnie u Lindego, i nigdzie więcej. A wśród cymeliów są też książki z podpisami bądź dedykacjami autorów, tych młodszych – dla mnie. Przed kilkunastoma dniami wylicytowałem na aukcji książeczkę Stanisława Przybyszewskiego Szopen a Naród, z jego autografem i odręczną numeracją egzemplarza. Chciałem to mieć ze względu na młodopolską sławę autora, a także dlatego, że w dziwny sposób splotły się moje losy z historią jego żony, Dagny Juel Przybyszewskiej. Byłem w Tbilisi w czasie, gdy ekshumowano jej ciało, grób był świeżo rozkopany. Poznałem się z dyrektorem cmentarza, pisałem o tragicznej śmierci jego córki, zamordowanej na ulicach Tbilisi w czasie rosyjskiej interwencji, kiedy Gorbaczow chciał obalić Gamsachurdię. Ojciec starał się o uznanie jej za świętą gruzińskiej cerkwi! Pokazał mi film z podniesienia szczątków Dagny. Poruszył mnie widok wspaniałych, rudych włosów, po stu latach jeszcze spowijających czaszkę, no i sama historia jej śmierci – zastrzelił ją młody kochanek, który zaraz potem popełnił samobójstwo. I teraz nikły ślad tego Przybyszewskiego, który na chwilę ożył w mojej wyobraźni, z jego rudowłosą Dagny, ślad w postaci zapisu fioletowym atramentem, trafił w moje dłonie. A ja jestem myśliwym, który całe życie bada ślady (w naszym języku łowieckim: tropy, ale człowiek zostawia w tymże języku nie trop, lecz ślad). Dlatego to kupuję. Żeby być trochę bliżej.

Domyśla się Pan doskonale, jakie jest moje wyobrażenie myślistwa. Wysłałam Panu niedawno zdjęcie z jelonkiem i opis Jacka Dehnela z Fotoplastikonu. Rozmawialiśmy o tym. Zdaje się, że ja tego zupełnie nie rozumiem.

Wyczuwam w Pani, obawiam się, nieprzejednaną oponentkę, jeśli chodzi o myślistwo. Ponieważ zdaję sobie sprawę, z czego biorą się takie postawy, a jest to w moim przekonaniu po prostu dobroć serca, zachwyt nad każdym istnieniem, zwłaszcza tak pięknym jak wiele zwierząt, na które się poluje – nie będę szukać argumentów na obronę swojej dawnej pasji. Wiem, że będą zawsze słabsze wobec przekonania, że każde życie zasługuje na szacunek i ochronę. Tyle, że ja też tak uważam. A jednocześnie jestem myśliwym, to paradoks (nie mam tu na myśli specjalnego typu dubeltówki), zdaję sobie z tego sprawę. Ubodła mnie Pani trochę z pomocą tego jelonka. Domyślam się, że Dehnel był poniekąd Pani reakcją na te sceny myśliwskie z moich fotografii. Rozumiem sprzeciw wobec zadawania śmierci, które wydaje się istotą myślistwa. Ale gdyby ten sprzeciw był konsekwentny, pozbawilibyśmy się możliwości jedzenia mięsa, nawet ryb. Jest zatem zrozumiały emocjonalnie, lecz nie racjonalny. Przy czym łowiectwo nie jest żadnym sportem (takie ujęcie byłoby trywializowaniem), nie jest rodzajem rekreacji (to byłoby nawet perwersyjne), ani tylko gałęzią gospodarki. Myślistwo to misterium, w którym myśliwy staje się częścią natury i działa wedle jej praw. Owszem, jako drapieżnik, ale to dlatego, że czworonożni drapieżcy musieli ustąpić pola człowiekowi. To w naszych warunkach. Są jednak jeszcze takie miejsca jak Syberia, południowoamerykańska pampa, gdzie też polowałem, czy wiele innych niemal bezludnych obszarów, gdzie polowanie nadal jest niezbędne dla przetrwania. Nie ma innego sposobu zdobycia mięsa w syberyjskich wioskach na Dalekiej Północy, gdzie nie hoduje się bydła czy świń, bo nie byłoby czym ich karmić, niż polowanie bądź hodowla reniferów – które przecież też trzeba zabijać. Ale myślistwo, kiedy nie jest związane po prostu z koniecznością zdobywania pożywienia, może oferować emocje niedostępne w żaden inny sposób. Dam Pani przykład z mojego życia.

Między dwiema czeczeńskimi wojnami pojechałem do Czeczenii na polowanie w górach. W miejscu, które znałem z czasów wojny, zwanym Trzy Baszty – gdyż na jednej z gór stały tam ruiny trzech dawnych budowli obronnych – znajduje się niemal pionowa skała ogromnej wysokości. Z dołu, z doliny, gdzie mieszkałem u ludzi, którzy od pokoleń byli właścicielami tej ziemi i trzymali duże stado krów, widać było na tym urwisku miejsce, gdzie pojawiały się codziennie koziorożce kaukaskie. To piękne zwierzęta z szablastymi, karbowanymi rogami, endemity, których jest mało. Latem mają rudą suknię z białym szalem, cap waży sto kilo. Wychodziły na skały, gdzieś tam znalazły słone miejsce i zlizywały sól. Widzieliśmy je codziennie, lecz na swoich wysokościach były niedostępne. W żaden sposób nie można było ich podejść na strzał, z żadnej strony. W określonych porach schodziły jednak na sam dół, napić się wody z potoku u stóp skały.

Bardzo chciałem upolować takiego koziorożca z olbrzymimi rogami. Mam takie, o długości ponad metra, ale to nie jest moje trofeum. Poprosiłem staruszka, który był tam najważniejszy, żeby pozwolił mi strzelić jednego kozła. Nikomu na to nigdy nie pozwalał. Nawet w czasie wojny, kiedy według Koranu wolno zabijać dzikie zwierzęta na mięso, zabraniał bojownikom do nich strzelać. Były dla niego świętością.

Dla mnie zrobił wyjątek. Dlatego, że w czasie wojny służyłem, cudzoziemiec, w ich armii. A teraz byłem gościem na specjalnych prawach. Uprosił go syn, który przyniósł mi pozwolenie od ojca, ale też powiedział, że ten prawie zapłakał, kiedy już dał zgodę. Poszedłem na upatrzone miejsce, skąd było do wodopoju niedaleko, jakieś dwieście metrów. Miałem karabin snajperski. Stary kozioł zszedł do wody pierwszy, późnym popołudniem. W lunecie miałem go tak blisko, że mogłem policzyć włosy w jego brodzie. Ale w głowie miałem obraz tego staruszka ze łzami w oczach. Kiedy wróciłem do obejścia bez kozła, on tak się ucieszył! Odtąd stałem się dla niego jakby drugim synem. Powiedział, że jeśli chcę, odda mi na skłonie doliny kawałek ziemi, gdzie mogę zbudować dom i mieszkać w nim do końca swoich dni. Był to niebywały zaszczyt, w tej społeczności całkowicie zamkniętej na obcych, kierującej się normami adatu surowszymi niż szariat. W której rodowa ziemia ma cenę krwi. Kto wie, może jeszcze kiedyś przyjmę tamtą propozycję? Tyle że dzisiaj w tej dolinie jest jedna z rosyjskich warowni na Północnym Kaukazie, strzegąca górskiego szlaku z doliny Arguna do Inguszetii. I nie ma już ani jednego koziorożca, Rosjanie wybili je wszystkie od razu, jak tam przyszli, z broni maszynowej. I tak jestem szczęśliwy, że wtedy nie strzeliłem.

Dwóch leśniczych z bronią

Dlaczego chciał Pan wcześniej zastrzelić tego rzadkiego koziorożca?

W tym właśnie kryje się odpowiedź – to bardzo cenna zdobycz, z powodu rzadkości, piękna, ekskluzywności polowania. Nie chodziło o mięso. O trofeum już raczej też nie, mania zdobywania wybitnych trofeów minęła mi już po dwudziestu – wtedy – latach polowania. To raczej egzotyka tej zwierzyny. Myśliwi jadą na safari, żeby polować na zwierza, którego nie spotkają w swoim lesie. To było też na tej zasadzie. Jedyne miejsce na świecie, gdzie żyje ten koziorożec, jedyna okazja w życiu, aby na niego zapolować. Pragnąłem tego i swego dopiąłem.

Ale wydarzyła się ta historia ze starym, ten jego żal, który mnie dość poruszył, bo Czeczeni to twarda nacja, i było jeszcze coś. Wojna, którą miałem tuż za plecami.

Po zakończeniu we wrześniu 1996 roku pierwszej wojny z Rosją, podczas której służyłem jako ochotnik w czeczeńskiej armii, było to moje pierwsze polowanie. Kiedy złożyłem się do tego kozła, mając go na pewny strzał, dopiero wtedy poczułem tę emocję, która kazała mi odłożyć broń. Musiało do tego dojść, żeby to się ujawniło. Wyraźnie odczułem, że nie chcę go zabić.

Od tamtego dnia jeszcze kilka razy strzelałem do zwierzyny, ale szybko przestałem, bo coraz silniejsze było to uczucie, że tego nie chcę, i już od wielu lat, chyba od dwudziestu, nie strzelam. Mam broń, jestem nadal myśliwym, ale nie strzelam. To efekt tamtej wojny, nie moich przemyśleń albo jakiejś sentymentalnej słabości. Imperatyw, mający swoją przyczynę w innym strzelaniu. Domyśla się Pani, o czym mówię. Byłem snajperem.

Na zdjęciu znajdują się dwie postacie jadące na koniach trzy konie. Po bokach mają bagaże. Są w lesie.
Wspomniał Pan, że teraz pracuje nad książką o zielonych kwarcach. Wydobywanie kwarcu to chyba też rodzaj tropienia, myślistwa?

Czy emocje przy kopaniu kamieni (tak mówimy: kopanie, chociaż jest to często kucie skał przecinakiem i młotem) są podobne do polowania? Otóż nie. Zasadnicza różnica jest taka, że polując, mam do czynienia z żywymi istotami, więc ważny jest kontekst etyczny, związany z zadawaniem śmierci. Świadomy i etyczny myśliwy nie traktuje tego w kategorii rozrywki, nawet zabawy – to byłoby trywialne, prostackie. Polowanie ma wymiar mistyczny, ujawniający się szczególnie w przypadku prawdziwie niebezpiecznych polowań na wielkie drapieżniki, często objęte tabu, a nawet kultem, jak np. niedźwiedzie u myśliwskich ludów tajgi. Zapewne części polujących jest to obce, ale dla tych bardziej świadomych swojej roli jest ważne. Być może nawet z czasem to poczucie jedności z naturą i swojego w niej miejsca pogłębia się, dojrzewa, a nawet – jak u mnie – prowadzi do tego, że przestaje się strzelać do zwierzyny. Nie mówię, że już nigdy nie zapoluję, kiedy będę mieć okazję strzelić krokodyla czy archara, ale przestało to stanowić przedmiot mojego pożądania.

Natomiast poszukiwanie kamieni to rodzaj hazardu, przygody, właśnie rozrywki. Myśliwy musi wykazać swój kunszt, aby zdobyć zwierzynę, która przewyższa go pod wieloma względami; poszukiwacz kamieni zdaje się na swoje szczęście. Nieraz kopałem z przyjacielem, któremu szły prasiolity jeden za drugim, a mnie cały dzień – nic. Ale bywało też odwrotnie. Oczywiście: aby zlokalizować miejsce, w którym warto pracować, trzeba sporo wiedzieć.

Skąd zainteresowanie kamieniami?

Jakoś od dzieciństwa fascynowały mnie kryształy, w liceum wybrałem klasę biologiczno-chemiczną, żeby dowiedzieć się o nich więcej i kiedy powiedziałem o tym naszemu wychowawcy, który był chemikiem, zaraz wciągnął mnie do kółka takich pasjonatów i musiałem startować kilka lat w olimpiadach chemicznych.

Kryształ to dla mnie uroda świata skupiona w maksymalnie skondensowanej formie – w postaci krystalicznej sieci. Nie ma tu nic zbędnego, są tylko atomy pierwiastków rozmieszczone według ściśle określonego, niezmiennego, boskiego porządku. Tylko jedna istota, stojąca na szczycie porządku Stworzenia, przewyższa kryształ, ale tylko kryształ – w postaci ametystu, topazu czy rubinu – mogę wziąć do ręki i podziwiać, potem schować w gablocie wyłożonej czarnym aksamitem, i tam będzie na mnie czekać. Mam go całkowicie w moim władaniu. Z tą istotą wyższą jest to niemożliwe. Ani z pięknym zwierzęciem, na które polowałem (może jeszcze tylko niektóre książki są takimi klejnotami, pewna muzyka – lecz w innym wymiarze). Béla Hamvas, który uwielbiał kamienie szlachetne, bawił się w swojej wyobraźni: chciał, aby posiadany przez niego rubin zamienił się w kobietę, ta zaś w wino, które on wypije. Jakoś tak to było. Zobaczył ten proces, jak napisał w Filozofii wina, w swojej najpiękniejszej medytacji w wiosennych sadach Bereny nad Balatonem. Mnie też bardzo pociąga taka transmutacja, może dlatego gromadzę drogie kamienie? Mam znajomego szlifierza w Strzegomiu, który nadaje moim kamieniom szlif brylantowy bądź inny, na jaki mam ochotę. To mi daje gwarancję, że kamienie w mojej kolekcji nie są syntetykami, jak większość tego, co się dzisiaj sprzedaje na rynku.

Teraz też nie jestem takim poszukiwaczem kamieni, jak większość tego towarzystwa, która interesuje się minerałami – mnie pociągają konkretnie kamienie szlachetne i ozdobne. Nie zbieram minerałów. Uganiałem się za kryształami – ametystem, kwarcem, morionami, za agatami, chryzoprazem, opalami. Opale przewyższają inne kamienie niezwykłą urodą, swoją zmiennością. Mam niewielkie opale etiopskie z Welo, barwy brązowawej, a kiedy się je obraca, zapalają się w nich zielone i czerwone płomienie. Przez kilka lat kopałem z przyjacielem wyłącznie prasiolity, przepiękne zielone kwarce, które są ekstremalnie rzadką odmianą barwną, znaną tylko z kilkunastu stanowisk na świecie. Być może żadne ze znanych nie jest tak bogate jak to na Baraniej Czubie w masywie Sokołowskich Wzgórz, o którym napisałem książkę.

Ta doskonałość kryształu, o której Pan mówi, jest uchwytna, pewna. W odróżnieniu od Boga, jeśli założyć Jego istnienie. Doskonałość w mikroskali świadczy o doskonałości całości?

Bóg nie daje nam pewności. Daje wolność. Pewność odebrałaby nam tę wolność. Wiara też nam nie daje pewności. W przeciwnym razie byłaby niepotrzebna. Dlatego nie można przeprowadzić matematycznego dowodu na istnienie Boga. Volkoff o tym ładnie napisał w Kronikach anielskich. Ktoś powiedział Janowi Pawłowi II, że nie wie, czy wierzy, ale że szuka Boga. A papież mu odpowiedział – na tym właśnie polega wiara. Te słowa dają mi nadzieję, mnie i każdemu.

Wiara nie pozwala utracić danej nam wolności. Ateiści, którym się wydaje, że wiara ich zniewoli, sami skazują się na życie w celi, a nad głową mają tylko pustkę z kosmicznym szmelcem. „Jeśli założyć jego istnienie”. Zakład Pascala nie polega tylko na tym, żeby zapewnić sobie wygraną, gdyby… To zakład o życie w dobru. Oczywiście, można to osiągnąć także bez wiary. Ale Bogu, jeśli założyć Jego istnienie, chyba właśnie o to chodzi, o nasz wybór dobra, nie zła? Jeśli usunąć dwa filary, na których spoczywa cała reszta: Bóg istnieje i dusza jest nieśmiertelna, wszystko sprowadza się do tego, że kamienie urodziły siebie same, oczywiście w dużym skrócie. Pani Mirosławo, z Bogiem może jest tak, jak z Pani pisaniem. Piszesz, gdyż odczuwasz brak, za czymś tęsknisz. Może to cała prawda o pisaniu. I o Bogu. Tęsknota za czymś, co się chce pochwycić, choćby tylko myślą. Albo to stworzyć, jeśli nie wpada nam w dłonie.

Czy gromadzone kamienie pomagają Panu doświadczać harmonii świata? Czy może porządkują Panu bycie w świecie?

Harmonię świata odnajduję tylko w kobiecie. W sobie – tylko, kiedy ona jest najbliżej. Kamienie, choćby najpiękniejsze, są tylko po to, aby je rzucić kobiecie pod nogi.

To dosyć heroiczna postawa. Wydawało mi się, że te doskonałe kamienie, które Pan kolekcjonuje, jednak emanują czymś dobrym, a ich wewnętrzny porządek przenika warstwy świata/Pana. A może są jakimś dostępnym wzorem na wyciągnięcie ręki? Czy są tylko niepotrzebnym (dla mężczyzny) pięknem?

Rozumiem, że w kwestii harmonii świata mówi Pani o heroicznej roli kobiety? Gdyż chyba nie jest heroizmem wyznawanie takiego poglądu? Pierwszym dziełem sztuki stworzonym przez człowieka była Wenus paleolityczna; zdaje się, że ostatnio znaleziona w Hohle Fels liczy sobie 40 tysięcy lat. Ten, kto ją wyrzeźbił, słyszał już muzykę sfer niebieskich zaplątaną w jej włosy. Znosił piękne kamienie, aby z nich zrobić dla niej paciorki. To z tamtych dawnych czasów są te drogie kamienie, którymi obsypuje się kobiety. Nie dlatego bynajmniej, że te kamienie są bez wartości – wręcz przeciwnie: dlatego, że nie istnieje nic droższego niż te kamienie.

A może szukanie równowagi na zewnątrz jest tylko bezużytecznym wysiłkiem zabierającym czas? Chyba że „to wino jest kobietą”? Jak w eseju Maitrank z Enografii mistycznej miasta Thalloris – „w pełni swej łagodności i okrucieństwa”.

Możliwe, że ma Pani rację, rezygnując z poszukiwań harmonii w otaczającym nas świecie. Ale jesteśmy jego częścią, więc może nie ma jej nigdzie, w nas także. Pewnie dlatego mówi się o muzyce sfer niebieskich, Hildegarda z Bingen nawet próbowała ją zapisać. Bliżej niczego nie widać, nie słychać. Buddyści obiecują najlepsze po śmierci, tyle że nirwana oznacza nieistnienie w każdym wymiarze. Ja tej harmonii jednak poszukuję, to się zdarza, są takie chwile. Może się Pani z tego śmiać: stałem nagi na strasznym mrozie, na Syberii, na Dalekiej Północy. Wybiegliśmy z ruskiej bani, rozpaleni, gdyż Rosjanie rozgrzewają banię do niemożliwości. Wybiegliśmy, aby wytarzać się w śniegu albo zanurzyć w świeżo wyrąbanej przerębli, w rzece Konda, aby ochłonąć, a potem znów wrócić do bani. Ale spojrzałem do góry, gdyż na niebie działo się coś dziwnego, i oniemiałem. Nade mną, w samym zenicie, płonął trójkąt, z którego na wszystkie strony świata wylewały się strugi światła. To był ten sam trójkąt, jaki widujemy w przedstawieniu Trójcy Świętej, oko Boga wpisane w geometryczną formę, pewnie chrześcijańska reminiscencja egipskiego oka Horusa, udjat. Widziałem kilka razy zorzę polarną, ale nigdy nie został mi dany taki znak. Żaden z moich towarzyszy polowania nie widział czegoś podobnego. Euforia, pewnie też sporo wódki. Stałem tak kilka minut, nagi, bosy, mokry, w całkowitej jedności z wszystkim, co mnie otaczało i co było nade mną. Z Nim?

Wino, które jest kobietą, to idea Béli Hamvasa. Z jego inspiracji napisałem esej Goldene Dächels, w którym właściwie podążam drogą pewnej wizji Hamvasa. Kobieta, której ciało ogień w kominku wydobywa z ciemności, nadając jej wygląd jakiegoś posągu czy mechanizmu wykonanego ze złotych blach – rzecz dzieje się w willi słynnego zielonogórskiego jubilera, zamienia się w wino, płynne złoto tej winnicy Sendlera, następnie w precjozum zbudowane ze szlachetnych kamieni, by w końcu odzyskać swoją rzeczywistą postać. Tak, tutaj kobieta jest winem. W takich okolicznościach nie jest to trudne.

Jak Pan rozumie to, co zdarzyło się na Syberii? Objawienie?

To zdarzenie na Syberii nie było objawieniem, nigdy nie dostąpiłem czegoś takiego. Ale, jak uczy dzisiejsze czytanie z Izajasza – Bóg jest z nami zawsze. Emmanuel. Dlatego wiara nie potrzebuje objawień ani cudów. Dla mnie to był znak tajemnicy. Nie będziemy wiedzieć wszystkiego, ignorabimus. Tajemnicy w sensie jakiegoś dobrego przesłania, bynajmniej nie złowieszczego, ostrzeżenia czy groźby skierowanej do grzesznika. Jak ta tęcza, która rozpięła się nad szczytami Kaukazu w chwili, kiedy wracałem z naszych pozycji bojowych w górach do Itum-kale, a potem dalej, do Polski. Niebo zrobiło się nagle granatowe i ukazała się na nim tęcza o tak
intensywnych barwach, że na fotografii, którą wtedy zrobiłem, wygląda jak namalowana. Oczywiście zaraz przychodzą do głowy biblijne reminiscencje, Potop i znak przymierza. Wtedy tak pomyślałem i byłem taki szczęśliwy. Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem.

Wtedy, w Czeczenii, z jakiegoś powodu zostałem oszczędzony. To, co przeżyłem, w swojej wymowie było niczym Objawienie, nie będąc nim w sensie teologicznym, w Dzienniku snajpera jest tylko prawda. Moi towarzysze broni modlili się do Allaha, ja miałem swoją ścieżkę, którą po latach błądzenia wróciłem do Kościoła. Po bierzmowaniu odszedłem daleko, to się zmieniło po Czeczenii, po wielu latach.

Mirosław Kuleba na Syberii. W Syberyjskej czapce. W śniegu po pas.
Ciekawa jestem, jakie pisałby Pan wiersze? Może Pan pisze? Może Pan napisze? Bo to taka mocna kondensacja słów i dążenie do ich układu jak w krysztale (podejrzewam). Chętnie przeczytałabym.

Nie będę pisać wierszy. Proza daje mi wolność, którą cenię nade wszystko, w pisaniu i w życiu. Poezja wymaga dyscypliny. Słusznie Pani określiła poezję jako kondensację słów i budowanie z nich układu krystalicznie doskonałego. W prozie słowo jest materiałem, w poezji ma znaczenie samo w sobie, więc staje się absolutem. A zresztą, czy nie znajduje Pani poezji w moim pisaniu?

Opis dziewczynki z pierwszokomunijnego zdjęcia jest dla mnie bardzo poetycki, ale nie chciałabym go widzieć pokrojonego na wersy. To jest dla niego idealna forma opisu tych wszystkich detali, łodyżek, haftów, guzików na butach. Skąd w Panu taka czułość na drobiazgi, których większość ludzi (nie tylko mężczyzn, ale też kobiet) by nie dostrzegła?

Opis dziewczynki, który Pani wydał się bardzo poetycki, został w istocie zrobiony przez inżyniera. Albo myśliwego. Albo reportera, dla którego niezbędne jest „mięso” (nie w jakimś wynaturzonym sensie, tylko jako dziennikarska materia). Istotny jest najmniejszy szczegół. Zwłaszcza u takiej rozkwitającej kobiety. Pominięcie ważnej koronki, niedopięcie jednego guzika botków może spowodować nieodwracalną traumę.

Ma Pani rację, że poezja pozwala dotknąć i smakować słowo. Ale zarazem nakłada pewien rygor, którego tak nie odczuwam, pisząc prozę, chociaż również przykładam największą wagę do znaczenia, konotacji i metafizycznej, niewidocznej treści słowa. To właściwie domena poezji. Można też pójść w drugą stronę, maksymalnej redukcji – zdaje się, że tak zrobił Hemingway, który podobno pisał codziennie rankiem dwa tysiące słów, a potem chyba do wieczora prawie wszystkie skreślał, skoro zostało to, co widać. Zostawił tylko najpotrzebniejsze, za to mają siłę boksera wagi ciężkiej.

Dla mnie w tym właśnie tkwi sens poszukiwania formy: forma to budowanie własnego świata ze słów. Dlatego jest tak ważna. Słowa są tylko budulcem. Forma tworzy z nich katedrę. Albo szałas.

Czy tu jest już jakaś ocena poezji/prozy wyrażona w pojęciach katedra/szałas? Nie ma Pan czasem wrażenia, że w szałasie ze słów można niemal dotknąć poezji? Być bliżej budulca niż w katedrze?

To było o wyższości formy genialnej, która stanowi fundament i ramy arcydzieła, nad każdą inną. Dlatego mamy katedrę w postaci Sklepów cynamonowych, a wokół bezkresne obozowisko wędrujących po manowcach literatury.

Nie zawsze bym oceniała katedrę wyżej. Wydaje mi się, że doskonała forma katedry nie zawsze sprzyja dotknięciu czegoś metafizycznego. Szałas jest pierwotny, dziki. Jak wiersz Papuszy. Katedra to niezaprzeczalne piękno, intelektualizm, chłód. Szałas to instynkt.

To bardzo ciekawe, co Pani mówi o spontaniczności w pisaniu, o „instynkcie” poetyckim, który prowadzi najkrótszą drogą do metafizycznego przeżycia. Dzieło musi otwierać dla nas inną rzeczywistość, inną niż ta, którą znamy, aby było ciekawe. Kiedy Jan Bułhak, Edward Hartwig, Ryszard Horowitz albo, sięgając bliżej, Czesław Łuniewicz, robią fotografię, ma to inny wymiar i znaczenie niż czyjeś selfie. Pojawia się zatem kwestia: świadoma kreacja versus spontaniczność i przypadek. Czy można napisać dobry wiersz, notując z marszu pijane rojenia? Pewnie tak, nikt się nawet nie zorientuje. Zresztą, dadaiści robili coś takiego. Moim zdaniem, to jednak droga donikąd.

Wyobrażam sobie, jak Czesław Sobkowiak pisze wiersz, popijając swoje wino porzeczkowe i podjadając królika w potrawce, może nie w katedrze, ale w pokoju z dobrze napalonym piecem, a Mietek Warszawski siedzi pod świerkiem (lipą?) i śpieszy się, żeby skończyć, zanim zamkną jedyny sklep z piwem w Laskach. Obaj są tak samo prawdziwi. Prawdziwi poeci. Każdy w swoim rozpoznawalnym świecie.

Do egzaminu wstępnego na ASP w Krakowie przygotowywał mnie Marian Szpakowski, który był naszym sąsiadem, mieszkał i miał pracownię piętro wyżej. Kiedyś zwrócił uwagę na jeden z moich obrazków olejnych, pochwalił. On był abstrakcjonistą, pewnie dlatego spodobała mu się ta kompozycja – taszystowska, w stylu Pollocka. Było mi głupio, ale jednak wydusiłem z siebie, że to po prostu moja paleta, kawałek kartonu, na którym mieszałem farby. Wybrnął z tego, mówiąc, że czasem przypadek daje taki ciekawy efekt. Czyli musi być świadome budowanie formy, nawet jeśli wznosimy dziki szałas. Ale znów najpiękniejsza treść bez formy to czysta grafomania albo jakieś pismo użytkowe.

Zatrzymał Pan sobie tę paletę?

Paletę wyrzuciłem, ale maluję nadal, Pani Mirosławo – słowem. Kiedy zdawałem na ASP modny był hiperrealizm, w Teatrze Stu miał swoją głośną wystawę Beksiński, ja też zostałem trochę tym uwiedziony, stąd te moje pracowite autoportrety, które Pani wysłałem.

Autoportrety są mroczne i bardzo interesujące. Twarz mężczyzny odbita na naczyniu wygląda, jakby ważył się jego los. Chciałabym wiedzieć, co zrobi.

Co zrobił ten chłopiec widoczny na szkle? Ten obraz powstał, kiedy zmarł osiemnastoletni towarzysz całego mojego dzieciństwa, mieszkający za ścianą, drzwi w drzwi, też Mirek. Pękło naczynko w mózgu. Miałem od niego płytę Nalepy Modlitwa, to leciało i rysowałem. Do dzisiaj nie mogę słuchać tej muzyki.

Dziękuję za rozmowę.
Mirosłąw Kuleba w mundurze. Obok niego stoją dwie Czeczenki i Czeczen w dresie. Lata 90-te. Na głowie ma beret, na ramieniu broń. Na nosie ciemne okulary, pod nosem wąs.

The post Pomyślałem, że zostałem usprawiedliwiony z tego, co zrobiłem. Z Mirosławem Kulebą o Bogu, kobietach i myślistwie rozmawia appeared first on Pro Libris.

]]>