Adam Lizakowski Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/adam-lizakowski/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Wed, 01 Mar 2023 18:57:59 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Adam Lizakowski Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/adam-lizakowski/ 32 32 Jerzy Giedroyc Norwidem XX wieku https://prolibris.net.pl/jerzy-giedroyc-norwidem-xx-wieku/ Sat, 10 Dec 2022 12:39:45 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=5370 Adam Lizakowski

The post Jerzy Giedroyc Norwidem XX wieku appeared first on Pro Libris.

]]>

Adam Lizakowski

Jerzy Giedroyc
Norwidem XX wieku

Redaktor opisany przez Magdalenę Grochowską w książce Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu (Warszawa 2014) to Cyprian Kamil Norwid drugiej połowy XX wieku w myśleniu o Polsce. Giedroyc tym się różnił od Norwida, że wierszy ani dramatów nie pisał i tym, że poeta umierał w samotności i zapomnieniu, podczas gdy Redaktor już za życia doświadczył sławy poprzez najróżniejsze formy oddawania mu szacunku, począwszy od medali, dyplomów, honorów. Mimo to – jak pisze autorka książki – doświadczył też rozczarowań i samotności wśród tłumów wielbicieli, w szczególności pod koniec życia, które zbiegło się z odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Norwid nie doczekał się niepodległej Polski, był rozczarowany polskim społeczeństwem, polskimi elitami, które wtedy tworzyła arystokracja wraz z artystami. Jego myślenie o polskości, Polsce, Polakach zdumiewa do dzisiaj, a jego myśli/słowa nadal są cytowane, począwszy od polityków poprzez księży, a na poetach skończywszy. Z kolei Giedroyc rozumiał, jak ważne są wierność samemu sobie i oddanie sprawie, której podjął się zaraz po wojnie. Miał niesamowitą odwagę przeciwstawienia się emigrantom z Londynu, którzy utworzyli polski rząd na uchodźstwie i kontynuowali władzę II Rzeczpospolitej aż do pierwszych legalnych wyborów w roku 1990.

Emigracja nie pozbawiła Redaktora realistycznego spojrzenia na Polskę, ani nostalgia nie oślepiła go. Szybko odizolował się od ludzi, którzy nie mogli pogodzić się z przegraną, cierpiącymi i idealizującymi przeszłość. Zdał sobie sprawę z tego, że emigracja, dla wszystkich emigrantów z każdego zakątka ziemi, to nic innego jak przebywanie ludzi w tym samym kręgu, pocieszanie się nawzajem i wspominanie przeszłości – słowem, zamykanie się w swojej społeczności i przyjęcie sposobu myślenia o Polsce jak emigrant, stawanie się emigrantem.

Norwid chciał, aby Polacy pozbyli się mentalności niewolnika sami, a Redaktor, aby Polacy nie czuli się w ojczyźnie jak w kolonii sowieckiej, w osiemnastej republice, wiążąc swoją wolność z wolnością innych państw pod butem sowieckim.

Londyn, Chicago, Nowy Jork i Paryż różniło spojrzenie na emigrację; toczył się spór o to, kto powinien reprezentować emigrantów rozsianych po całym świecie. Ci, co wyjechali bądź pozostali po wojnie za granicą, tworzyli struktury polskiego państwa, odgradzając się od ojczyzny. Stawiali mur, który miał ich bronić przed krajem, a także odgradzać od kraju. Broń obosieczna, którą należy bardzo ostrożnie się posługiwać.

Redaktor i emigracja

Jaka była emigracja polska po zakończeniu II wojny światowej, jak wyglądała sytuacja Polaków, pokolenia żołnierskiego, które wygrało wojnę, ale przegrało ojczyznę i pozostało poza jej granicami – na Zachodzie? Można się tego dowiedzieć z książki Magdaleny Grochowskiej o najważniejszym emigrancie drugiej połowy XX wieku – Jerzym Giedroyciu.

Jego planem było – jak pisze – „skupić wokół »Kultury« całą lewicową opozycję krajową, wszystkich rewizjonistów”. Mieć ich pod ręką i wykorzystać, gdy nadejdzie taka okazja. Tak on, Redaktor wykorzystywał ludzi do swoich celów i wcale tego się nie wstydził. Na każdego zapoznanego człowieka/literata patrzył jak na przydatne w przyszłości „narzędzie”. Jego interesowała tylko Polska i nią żył.

„»Kultura« nie jest zwolennikiem poglądu, któremu hołduje wielu polityków na emigracji, że im gorzej tym lepiej. »Kultura« opowiada się za – choćby niewielkim – poszerzeniem szczeliny wolności”. Tę „szczelinę wolności” Giedroyc poszerzał przez pięć dekad, był na oczach wielu, był też solą w oku wielu. Materiał dotyczący tak nietypowego i nadzwyczajnego emigranta, jakim był Redaktor (a wraz z nim jego zespół), nie jest łatwo dostępny do omówienia czy opisania, nie tylko dla dziennikarzy, badaczy emigracji polskiej po roku 1939, ale i wszystkich tych, którzy by chcieli czegoś więcej się dowiedzieć o emigracji tamtego okresu.

Redaktor promotor

On – Redaktor słońce. Wokół niego krążyli politycy i pisarze, artyści i „zwykli zjadacze chleba”, którym coś tam w „głowach się kołatało”. Był promotorem wielu twórców, których nazwiska można byłoby wymieniać przez wiele stron. Wystarczy wspomnieć tylko tych najbardziej znanych i uznanych, wśród nich – noblistę Czesława Miłosza.

Kim byłby poeta Miłosz bez redaktora Giedroycia, trudno sobie wyobrazić. Nie potrzeba wielu słów, aby powiedzieć, że poeta na emigracji, i nie tylko na emigracji, bez wydawcy nie istnieje, a jeśli ma się takiego wydawcę jak Redaktor, można mówić o ogromnym szczęściu, tak ogromnym jak Atlantyk. Zresztą sam poeta wielokrotnie mówił i pisał, że gdyby nie możliwość publikowania swojej twórczości po polsku, to piłby whisky do lustra.

Witold Gombrowicz – na swojej drodze życia spotkałem wiele osób, które pisarza poznały osobiście w Argentynie, jedną z nich był Kazimierz Koszyca*, żołnierz generała Andersa. Otóż opowiadał on „niestworzone rzeczy” o Gombrowiczu w Argentynie i jak Polacy go widzieli na co dzień. A widzieli go jako jakiegoś dziwaka, udającego arystokratę, hrabiego, który „groszem nie śmierdział”, który uprawiał filozofię na własny użytek, mamiąc słowami co zamożniejsze Polki, aby zapraszały go do swoich domów i częstowały obiadem. A on w zamian odpłacał się im „rozprawami filozoficznymi”, które bardzo je bawiły, był takim kolorowym ptakiem w ich codziennym szarym życiu. Gombrowicz miał własne poglądy i styl, wielki talent, był niesamowitym obserwatorem i komentatorem życia Polaków. W 1953 roku ukazał się w ramach Biblioteki „Kultury” jego Trans-Atlantyk (wraz ze Ślubem), także w kwietniu tego roku opublikowano pierwszy odcinek jego Dziennika. Gombrowicz wrócił do życia literackiego. Jego twórczość jednak nie spodobała się emigrantom polskim ani w Londynie, ani w Chicago czy Nowym Jorku. No i dobrze – pomyślał sobie – im nie musi się podobać, bo ona jest o zaścianku, w którym oni żyją. Według zaścianka pisarz w sposób kontrowersyjny przedstawił rodaków na emigracji jako kołtunów, wykpił polski patriotyzm i w szyderczy sposób przedstawił jego wartości. Nie ma litości, nie daje szans na światłego Polaka, on szuka swojego ideału Polaka – światowca, liberała, który najpierw jest człowiekiem, dopiero później Polakiem; który musi zabić w sobie Polaka, aby być człowiekiem, a potem Polakiem.

Ci prości żołnierze pochodzący z zacofanych regionów II RP – według niego – nie rozumieli, że nie powinni przywiązywać tyle wagi do polskości, religii, patriotyzmu, bo to niemodne, to kula u nogi, która nie pozwala wyrosnąć skrzydłom, a przede wszystkim to staroświeckie. Redaktor zgadza się z pisarzem, drukuje jego twórczość. Grochowska pisze, że aby zrozumieć, jak myślał i działał Redaktor, trzeba jeść chleb z niejednego pieca, trzeba jeść chleb wypiekany z jednej i drugiej strony barykady, w Paryżu i Londynie.

Dlatego nie ma co się dziwić, że takie rozumienie polskości i Polaków przez Redaktora i jego zespół nie było akceptowane przez rodaków w Londynie i Chicago, i Ameryce. Redaktor tracił pieniądze na promocji pisarza Witolda Gombrowicza, stracił czytelników i zyskał złą sławę wśród Polonii rozsianej po całym świecie. Zresztą nie po raz pierwszy tracił czytelników, z Czesławem Miłoszem była podobna sytuacja. Gdy mu pomógł, czytelnicy odwracali się od niego. Tak było i później w latach przełomowych – w Październiku 1956, gdy Redaktor poparł Gomułkę; tak było w 1968 roku, gdy zaczął zarzucać Kościołowi małe zaangażowanie i przeciwstawiał się jego nagonce na Żydów, sugerując nawet antysemityzm wśród wysoko postawionego polskiego duchowieństwa.

Na okładce książki znajduje się Jerzy Giedoryc, któy trzyma rudego kota w rękach.

Powiedział: Zapewne byłem bardziej wyrozumiały dla ekskomunistów niż dla ludzi takich jak Iwaszkiewicz, którzy komunistami nigdy nie byli, po prostu dlatego, że ekskomuniści byli znacznie ciekawsi. Sceptycznie patrzył na to, co działo się w kraju w 1980 roku, i być może dlatego nie miał pełnego zaufania do „Solidarności” i Lecha Wałęsy z Matką Boską w klapie marynarki. Jednak dobrze wyczuł obrady Okrągłego Stołu, krytykując i negatywnie oceniając ich skutki.

Jeleński niedługo po Sierpniu stwierdzi, że ideologia nacjonalistyczna zmartwychwstała w radykalnym odłamie opozycji. Polsce potrzebny jest Gombrowicz dla zwalczania polskiej gęby patriotycznej, powie w ankiecie „Res Publiki”, rozpisanej pod koniec 1986 roku. Tak było, gdy poparł Kwaśniewskiego, bo zawsze był bardziej wyrozumiały dla ekskomunistów. Miłosz nawet powiedział, że formacja ta przetrwała w PRL-u jak w lodówce.

Redaktor nie kupczył swoimi ideami ani nie szukał sprzymierzeńców wśród tych, co mogliby sypnąć groszem, szkodząc jemu i jego ideom, jaka powinna być Polska i Europa Wschodnia. W swojej postawie był podobny do Norwida. Nie szczędził ciosów wymierzonych w mentalnych niewolników, w tych, dla których myślenie postkolonialne było normą. Giedroyc widział komunizm w Polsce i Europie Środkowej znacznie szerzej niż inni, stąd też fenomen „Solidarności” nie był aż takim fenomenem dla niego jak dla innych. Uważał, że choć położenie geograficzne państw blisko Rosji jest takie, a nie inne, to jednak ich mieszkańcy sami są odpowiedzialni za wyzwolenie się spod panowania i wpływów Rosji. Uważał, że nigdy nie ma takiej niewoli, w której nie można by znaleźć nawet najmniejszej przestrzeni do działań wolnościowych, zawsze znajdzie się garstka ludzi inspirujących do ruchów wyzwoleńczych.

Zakończenie

Grochowska napisała książkę nie tylko o Redaktorze, ale także np. o Gustawie Herlingu-Grudzińskim, Czesławie Miłoszu czy Konstantym Jeleńskim i dobrze się stało. Pisząc o nich, rozświetliła mroki ogromnego kosmosu tym wszystkim, którzy nigdy nie podeszli bliżej „tej jasności”.

Podróż z Grochowską po tych galaktykach nie jest łatwa, bo główny bohater to człowiek – hybryda, połączenie polityka z mecenasem kultury, dyktatora z opiekuńczym ojcem. On sam stał się pomnikiem wystawionym z papieru, myśli, idei, na którego wielu wybitnych polityków chętnie się powołuje.  Był także człowiekiem z krwi i kości, ulepionym z „lepszej gliny”, a ta czyniła z niego człowieka zamkniętego w sobie, człowieka zagadkę, człowieka układankę. Mieszkał w swoim gabinecie, można powiedzieć bunkrze, z którego wydawał rozkazy. Trudno sobie wyobrazić, jak bardzo był niedostępny.

Był zamknięty w sobie jak szwajcarskie skarbce i jedynie jego korespondencja rzuca światło na to, kim tak naprawdę był. Wydawany miesięcznik „Kultura” oraz książki mogą w pewnym stopniu odpowiedzieć, jakim był człowiekiem, co lubił, co szanował, co przeżywał, jakie męczyły go rozterki i dylematy, jakie idee i kierunki polityczne go interesowały. Nawet zaczynając od samego początku, czyli od „Buntu Młodych”, który przekształcił się w „Politykę”, a skończywszy na ostatnim numerze „Kultury” z października 2000 roku, nie będziemy w stanie z całą pewnością stwierdzić, jakim człowiekiem był Wielki Redaktor. Czy był dyktatorem rozkazującym i wymagającym całkowitego podporządkowania się, czy był Redaktorem-słońcem, wokół którego wszystko i wszyscy musieli krążyć, czy też był redaktorem-papieżem nieomylnym, zawsze mającym rację, nawet jeśli jej nie miał. A może był redaktorem-kosmitą, robotem z dalekiej galaktyki pozbawianym ludzkich uczuć tak na co dzień, które tylko „odzywały się w nim, gdy rozgrywały się ludzkie dramaty” raz na jakiś czas. Robot, który napisał około stu tysięcy listów, wydał setki tytułów książek, a przez jego dom, gabinet, życie przemaszerowała armia ludzi.

Klęska czy zwycięstwo?

Czy człowiek, który całe życie walczył o Polskę swoich marzeń, poniósł klęskę? Na to pytanie wprost nikt nie odpowie. Giedroyc zapewne zdawał sobie sprawę z tego, że myślenie polskich elit jest postkolonialne, a tożsamość postkolonialna ukształtowana przez lata niewoli nie będzie łatwa do pozbycia. W Polsce, o którą walczył, siebie nie widział, nawet nie chciał do niej pojechać, choćby ze zwykłej ludzkiej ciekawości zobaczyć, jak wygląda jego miasto Warszawa, ulica, przy której mieszkał, ulice, po których chodził.

I ostatnia samotność, najboleśniejsza: Polska niepodległa, której wizja niosła go przez pół wieku. To, co stało się wielkim osiągnięciem Polski, przyniesie Giedroyciowi poczucie niespełnienia, detronizacji, zmarginalizowania, osobistej klęski.

Redaktor umarł w roku 2000, teraz można nieśmiało zapytać – czy odniósł sukces, czy czegoś nauczył setki, tysiące ludzi, którzy na niego się powoływali i nadal powołują? Wiemy na pewno, pomógł wielu osobom. Jego „Kulturę” czytała garstka ludzi, w najlepszym okresie miesięcznik osiągał nakład 6-7 tysięcy, a średnia przez dekady nie była większa niż 4-5 tysięcy egzemplarzy. W Ameryce, w której mieszka około 10 milionów Polaków lub osób polskiego pochodzenia, znałem tylko 5-8 osób w San Francisco, Kalifornii, o których wiem na pewno, że czytały i prenumerowały jego czasopismo. Byli to poeci, żołnierze generała Andersa: biograf Jan Kowalik, poeta Wiktor Londzin, poeta, fundator nagrody Pen Club w Warszawie Czesław Seifert, profesor, historyk, cichociemny kurier, Lwowiak Jerzy Lerski czy przedwojenny działacz śląski Wilhelm Wolny. Z tymi ludźmi przyjaźniłem się, z nimi o najnowszych numerach pisma rozmawiałem. Po II wojnie światowej oni stracili ojczyznę, swoje miasta – Lwów i Wilno, podobnie jak pokolenie moich rodziców, które straciło swoją małą ojczyznę na rzecz „Ziem Odzyskanych”. Pismo było sprzedawane w księgarni „Slavic Bookstore” u państwa Szwede w Palo Alto przy pięknie brzmiącej ulicy hiszpańskiej El Camino Real. Czytelnikiem i prenumeratorem pisma był też Czesław Miłosz, który żołnierzem nie był, ale bardzo pomógł miesięcznikowi, a i on bardzo pomógł poecie. To Miłosz wysyłał moje wiersze do Redaktora z prośbą o ich publikację. Ślady tych zabiegów można znaleźć w listach pomiędzy tymi dwoma wielkimi Polakami wydanymi w ramach „Archiwum Kultury”.

W polskim milionowym Chicago nikt nie czekał na następny numer „Kultury” i wybitni publicyści miesięcznika byli obojętni prezesom setek organizacji polonijnych. W mieście, w którym mieszkałem przez ćwierć wieku, niestety nie poznałem nikogo, kto by regularnie czytał pismo wydawane pod Paryżem. Był tutaj poeta, uczestnik Powstania Warszawskiego Zbigniew Chałko, był autor Czerwonych maków Feliks Konarski (Ref-Ren), który w latach 60. z Londynu przybył do Chicago… Oni interesowali się tym, o czym jest najnowszy numer „Kultury”. W Autobiografii na cztery ręce Redaktor wspomina polonijną organizację Legion Młodych Polek w Chicago, która ufundowała trzy numery pisma. Wiem, że czasopismo było sprzedawano w księgarni „Polonia” państwa Edwarda i Miry Puacz przy ulicy o indiańskiej nazwie Milwaukee. Z właścicielką księgarni dobrze się znałem, już nie pamiętam, ile zamawiano egzemplarzy „Kultury” dla milionowej Polonii, może 5, 10 albo 20, na pewno więcej nie udało się sprzedać w jednym miesiącu. Księgarnia ta była przedstawicielstwem Instytutu Literackiego na Amerykę i na pewno swoimi „kanałami” rozprowadzała miesięcznik po całym kraju. Pamiętajmy, by nie robić z Giedroycia proroka. Nie znajdziemy u niego odpowiedzi na wszystkie pytania współczesności. „Jego przesłanie nie jest ani dogmatem, ani sztywnym zadaniem matematycznym. Bo świat jest płynny” (s. 573).

Jak pisze Grochowska, Giedroyc nie zaznał koszmaru okupacji, był żołnierzem dziennikarzem i walczył z hitleryzmem, a nie z Niemcami, chciał widzieć Polskę w powojennej Europie wolną od kompleksu ofiary (s. 105/106). Nie stracił własnej autentyczności/indywidualności, zaakceptował nowy stan rzeczy, uciekł od przeciętności szarego emigranta, który z każdym rokiem gorzkniał, stawał się coraz bardziej konserwatywny. Ten konserwatyzm z czasem „jego pisarze” nazwą głupotą, kołtuństwem, zaściankiem, wreszcie stracą sens i wiarę w lepszą przyszłość, poddadzą się. Zarzucanie obcości ludziom z kręgu „Kultury” właściwie nigdy nie ustało. Atakujący nazywali ich Europejczykami, zarzucali im, że czują bardziej europejskość niż polskość, że stracili „czucie polskości”. Domagali się „swojskości”, a nie „obcości”, ich „zacofanie” przekładało się na ideę walki o Polskę, jaką znali, a takiej Polski już nie było.

Świdnica, 14 lutego 2022

Strona książki ze zdjęciami, na których są ludzie.
Strona książki ze zdjęciami, na których są ludzie.

* Kazimierz Koszyca – żołnierz Brygady Strzelców Karpackich Władysława Sikorskiego, uczestnik walk na Pustyni Libijskiej, Tobruku, pod Monte Cassino, w Anconie i Bolonii; odznaczony na Zachodzie Krzyżem Czynu Bojowego Polskich Sił Zbrojnych, a w Polsce – Orderem Oficerskim „Polonia Restituta”; działacz Koła Karpatczyków i Koła Związku Podhalan im. Władysława Orkana w Ameryce Północnej. Autor książki pt. Opowieści o turystach i żołnierzach gen. Władysława Sikorskiego, Brygada Strzelców Karpackich Władysława Sikorskiego (1940-1942), Wydawnictwo Koło Karpatczyków, Chicago 1993.

The post Jerzy Giedroyc Norwidem XX wieku appeared first on Pro Libris.

]]>
Przemyślenia własne na temat książki Magdaleny Grochowskiej pt. Różewicz. Rekonstrukcja (tom 1) https://prolibris.net.pl/lizakowski-rozewicz/ Mon, 26 Sep 2022 18:25:00 +0000 http://prolibris.net.pl/?p=1393 Adam Lizakowski

The post Przemyślenia własne na temat książki Magdaleny Grochowskiej pt. Różewicz. Rekonstrukcja (tom 1) appeared first on Pro Libris.

]]>

Adam Lizakowski

Przemyślenia własne na temat książki Magdaleny Grochowskiej pt. Różewicz. Rekonstrukcja (tom 1)

Aby zrozumieć poetę i jego poezję, trzeba go zobaczyć poprzez jego życie, które było nie tylko inspiracją, ale także siłą napędową jego twórczości. Różewicz to barwny krzak róży w ogrodzie życia w kraju, gdzie największe święta państwowe to dni wielkich przegranych bitew, wojen, porażek na przestrzeni wieków. Barwny krzak róży w szarym i biednym kraju przestraszonych ludzi, wiecznie się szamotających lub mocujących z wrogiem, którym były: polityka, religia, literatura, kultura, własne korzenie tożsamości, wewnętrzne urazy na psychice, uczucia niespełnienia i niemocy.

Różewicz. Rekonstrukcja to historia opowiedziana swobodnie, czasem nawet mało dyskretnie, ale prawdziwie o życiu jednego Polaka, które równocześnie było życiem milionów Polaków; jednego poety, którego poezję czytały miliony czytelników. Podobną biografię do poety Tadeusza Różewicza miały miliony jego rodaków urodzonych u progu uzyskania przez Polskę niepodległości. Nieufność do ludzi, podejrzliwość, wzajemna niechęć do siebie, nawet „dziwna agresja” widoczne są gołym okiem – tacy są Polacy, tak odnosimy się do siebie nawzajem. Polacy niemający zaufania do władzy, obojętnie kogo by nie wybrali, zawsze mają jakieś „ale”, problemy z Polską i polskością, własną tożsamością.

Magdalena Grochowska napisała książkę o poecie z Wrocławia, ale jest to także opisanie moich rodziców, ich rówieśników, dwóch, a nawet trzech pokoleń, które „wszczepiły” traumę tamtych czasów swoim dzieciom i wnukom. Różewicz pisze o wojennych przeżyciach w czasie teraźniejszym, to one były ważnym elementem kształtującym jego osobowość, ale w przeciwieństwie do większości Polaków nie zachował ich tylko dla siebie. Otworzył się na teraźniejszość i przyszłość, zaczął uczestniczyć w życiu kraju, jako dziennikarz i jako poeta. Zdał sobie szybko sprawę z tego, gdzie jest jego miejsce, nikogo ostro nie osądzał, a swojego życiowego wyboru nie traktował jako poświęcenia się „wyższej sprawie”, niczego nie idealizował ani niczemu się nie dziwił. Wielu czytelników może zadać sobie pytanie: skoro rodaków były „miliony”, to dlaczego właśnie on? Dlatego, że jak mało kto on potrafił pisać naprawdę ważne wiersze zwrócone do świata, który wraz z nim stwarzał nową polską rzeczywistość po II wojnie światowej. Jak mało kto on miał wewnętrzną swobodę i zdolność wysłowienia tego, co było nowe w polskiej poezji w drugiej połowie XX wieku. Był nowoczesny, a zarazem duch czasu przeszłego „miał go w swoim posiadaniu”, bo on należał do garstki poetów, którzy słyszeli ducha czasu, dźwigając na swoich ramionach wszystkie polskie obciążenia związane z historią i polityką. Z tego powodu odczuwał zmęczenie. Jego ironia i cynizm dawały często znać o sobie, unikał ludzi ze swojego kręgu, nie brał udziału w zebraniach i jeśli musiał coś już zrobić lub „wykonać”, nie robił tego z uśmiechem, ale z grymasem – taki był.

Opisać to, opowiedzieć o tym – to bardzo interesujące przedsięwzięcie, w którym autorka próbuje przekraczać granice dopuszczalnego opisu, czasem nawet wywoływać dyskomfort u czytelników, poprzez interpretowanie wierszy poety, zagląda pod łóżko i do łóżek, szafy, kredensu, za poetą jeździ po jego miejscach, szpera w listach osobistych i do przyjaciół, dopytuje się o przebyte choroby, historie rodzinne, a nawet powołuje zmarłych, aby potwierdzili jej słowa lub przepuszczenia.

Czytelnik zdaje sobie sprawę z tego, że twórczość Różewicza to jedna strona medalu, a jego życie osobiste to druga, chociaż wielu badaczy twórczości tego poety uważa, że czytając jego wiersze, jesteśmy w stanie dzień po dniu, kilometr po kilometrze towarzyszyć mu w jego rzeczywistym życiu. Autorka opisuje życie poety: pierwsze lata w Radomsku, jak było przed wojną, w czasie wojny, gdy Różewicz był pracownikiem magazynu, w którym dawał sobie raczej średnio radę. Jako partyzant, kapral podchorąży „Satyr”, jeśli nie musiał strzelać, to pisał wiersze. Grochowska pisze o śmierć Janusza, ukochanego starszego brata poety, który został rozstrzelany na kilkanaście tygodni, zanim dotarła do Łodzi Armia Czerwona. Po wojnie i po ujawnieniu się w Piotrkowie Trybunalskim, Tadeusz powraca do życia cywilnego. Lata powojenne też nie należą do łatwych, m.in. umiera matka poety. Nie brak też opisów relacji osobistych poety z jego najbliższymi: synami, Janem i Kamilem, żoną, bratem, matką, ojcem.

Znaczący jest tytuł biografii Różewicza: Rekonstrukcja. Rekonstrukcja to znaczy odtworzenie, renowacja czegoś ważnego, zabytkowego, doprowadzenie czegoś do stanu sprzed zniszczenia – co dokonuje się w tym przypadku na podstawie zachowanych wierszy, dramatów, tj. twórczości. Do tego można dodać jeszcze listy, fotografie, wspomnienia bliskich i dalekich poety, z którymi los go zetknął, albo skrzyżował drogi.

Grochowska opisała poetę, przywołując do odpowiedzi jego bliskich i znajomych na przestrzeni jego długiego życia. Dzięki ogromniej pracy autorki książka powołała żywych i umarłych do opowiedzenia o kimś, kogo właściwie znał każdy Polak urodzony po II wojnie światowej poprzez lektury szkolne, gazety, teatry, słowem – mass media.

Wielu czytelników poezji Tadeusza Różewicza będzie zdziwionych tym, że jego matka była córką rabina i w wieku 12 lat uciekła z domu lub została z niego uprowadzona, lub świadomie, jako dziecko zdecydowała się na życie poza społecznością żydowską. Trafiła do księdza w miejscowości Osjaków koło Wielunia, który ją ochrzcił i wychował, przyuczył do zawodu, a z czasem wydał za mąż w wieku 18 lat za o 10 lat starszego od niej przyszłego ojca poety. Władysław jest nie tylko od żony starszy, ale o „trzy głowy” wyższy. Do dzisiaj nie wiadomo, dlaczego matka poety opuściła swój dom. Tę tajemnicę zabrała ze sobą do grobu.

 Na przestrzeni stu lat rodzina matki „rozwiewa się jak mgła”. Tym sprawom jest poświęcony rozdział trzeci Wyszedłeś z matki razem z krwią. Jak ważna jest matka – ten temat Grochowska zgłębia z dociekliwością detektywa. Razem z nią odwiedzamy miejsca w przestrzeni i czasie, który został zamknięty w ludzkich słowach i pamięci.

Poeta pomimo tego, że był synem córki rabina, która z bliżej nikomu znanych powodów nie chciała być Żydówką, też nie czuł się Żydem.

Poeta urodził się i dorastał w kulturze polskiej, żadnej innej, tylko i wyłącznie mówił po polsku i myślał jak Polak, żył jak Polak, chodził do kościoła i na lekcje religii jak Polak i żadnej religii i kultury poza polskością nie znał. A jeśli powstawały wiersze o holokauście, to nie dlatego, że napisał je, że czuł się Żydem, ale dlatego, że czuł się człowiekiem, humanistą, którego człowiek rozczarował. Przez przypisywane mu żydostwo wycierpiał się niemało w czasie wojny i po, ale dzięki życzliwym ludziom on i jego rodzina przeżyła wojnę. Jedno jest pewne, że bracia Różewiczowie, Janusz, Tadeusz i Stanisław mieli z tego powodu wiele kłopotów i o tym autorka książki dość obszernie pisze. Temat ten można zakończyć słowami żony poety, która powiedziała, że ani Tadeusz, ani matka nigdy na ten temat nie rozmawiali (s. 61). Trzeba dać wiarę słowom żony poety i uszanować przede wszystkim milczenie matki. Każdy ma prawo do własnej tożsamości i nikomu nie wolnego tego prawa zabierać.

Książka w wielu miejscach jest brutalna, niesamowita, zachwycająca, dużo w niej humoru, takiego specyficznego humoru poety, który mówi: „Wojna wybuchała tego dnia, kiedy przypaliły się matce wiśniowe konfitury na piecyku” (s. 46). Kilka stron dalej (s. 55) autorka pisze, że w Marcu ’68 na liście lokatorów, gdzie mieszkał we Wrocławiu, ktoś namalował przy jego nazwisko gwiazdę Dawida. To już nie jest śmieszne, ale i z tego jawnego „donosu szmalcownika” wychodzi cało on i jego rodzina.

Jednym z najbrutalniejszych rozdziałów jest rozdział 8 pt. Róża wiatrów, mówiący o Różewiczu, jako partyzancie i jego sztuce teatralnej pt. Do piachu. Sztukę tę dramaturg odczuł bardzo dotkliwie, co szeroko opisuje Grochowska.

Tadeusz żartuje sobie z tych, co zadają mu pytania o wojnę, nie żartuje, gdy pisze sztukę teatralną i wiersze o tym czasie. (Sporo na temat Różewicza w partyzantce pisze prof. Andrzej Skrendo w przedmowie do wierszy wybranych poety w książce Biblioteki Narodowej wydanej w 2016 roku). Doskonale wiedział, że wojna toczyła się nie tylko z wrogiem z Zachodu i Wschodu, toczyła się także o Polskę w sercach i głowach, o to, jaka ona będzie – czy NSZ, czy AK, a może tych z Batalionów Chłopskich i Armii Ludowej? Pomiędzy partyzantami dochodziło do takich wrogości, że „Warszyc” zakazuje dysput politycznych (s. 241). Czy to coś dało, czy to pomogło, można powiedzieć za partyzantem Różewiczem, że nie. Problem jest złożony i dzisiaj, prawie 80 lat od tamtych czasów wciąż trwa. Rozpocząć nowe życie w maju czy czerwcu 1945 było niesamowicie trudno, o tym też jest ta książka.

Różewicz i Kraków

Po wojnie z Częstochowy, gdzie rodzina Różewiczów w 1943 roku ukryła się przed oczami „szmalcowników”, młody poeta dzięki wcześniejszej korespondencji z uznanym poetą Julianem Przybosiem trafił do Krakowa. Zamieszkał w legendarnym już dzisiaj domu przy ulicy Krupniczej 22. Jakie to było życie, i kto tam mieszkał – długo by można było mówić. Został studentem Uniwersytetu Jagiellońskiego. Tadeusz nadrabia braki w wykształceniu, lata zabrane mu przez wojnę, czyta prawie wszystko, co wpadnie mu w ręce; Norwid, Mickiewicz, Eliot, Miłosz, Rilke, Heine oraz utwory swojego promotora Przybosia. W Krakowie poznaje też i zaprzyjaźnia się z wieloma malarzami, artystami, niektóre z tych przyjaźni będą trwały aż do śmierci przyjaciół.

Jak pisze autorka książki, „Machina terroru nabrała rozpędu” (s. 271). Skończył się terror hitlerowski, rozpoczął się terror stalinowski, a Różewicz szuka własnej formy poetyckiej, sposobu, by wyrazić siebie jak najprościej. Pyta, czy jest możliwa poezja po Auschwitz. Koszmar wojny, bolesne doświadczenia, upadek człowieka, a nawet ludzkości to jeszcze nie wszystko. Dochodzi powojenny niepokój, który przerodzi się w nieustający-wieczny niepokój. Poezja nie może być protestem przeciw czemuś, skargą małego człowieka, krzykiem duszy, narzucaniem się Bogu ze swoimi problemami istnienia. Poniżenie człowieka przez człowieka, tortury, zbydlęcenie, udręka i szczucie jednego na drugiego, dzierganie numerków na rękach, które człowiek ma do pracy, którą ma chwalić Najwyższego. Krew przelana, blizny zadane na ciele i psychice, znieczulenie – czy wolno o tym zapomnieć? Jak można o tym pisać? Czy poprzez twórczość twórcy powinni oskarżać morderców, wszystkich tych, którzy są winni? Czy po Auschwitz da się jeszcze pisać wiersze? Różewicz odpowiada – da się i pisze, aby kurz zapomnienia nie pokrył pokrzywdzonych i zamordowanych. Różewicz podtrzymuje pamięć o Wielkiej Zagładzie, ale nie jest moralizatorem, właściwie nikogo nie oskarża, chociaż jako humanista wie, że pamięć o ofiarach powinna odmienić tych, co przeżyli piekło. Chyba w żadnym ze swoich wierszy nie mówi wprost, że to Niemcy są winni, że to oni ponoszą winę, nie pisze nawet, że byli to hitlerowcy czy naziści.

Wyprowadzka do Gliwic

Poeta Różewicz nie najlepiej czuje się w Krakowie, studiów nie kończy, w 1950 roku przenosi się do Gliwic, gdzie poślubia swoją ukochaną dziewczynę, wspomnianą już Wiesławę. Nie musi ileś tam razy „kursować pociągiem na trasie Kraków-Gliwice”, aby spędzić kilka godzin z ukochaną. Jego młodszy (nieżyjący już od kilku lat) syn Jan określa to jako „spadek po bracie, wojenny”. W Gliwicach zakłada rodzinę, „staje się władcą kobiet”: żona Wiesława, matka i siostra żony oraz własna mama. Rodzą się dzieci, w 1950 roku Kamil i Jan w 1953 roku. Na prowincji śląskiej Tadeuszowi jest chyba dobrze, odnajduje się. Pracuje jako dziennikarz, wyjeżdża za granicę, dzieci rosną. W listach do znajomych świat literacki, ten warszawsko-krakowski, określa jako „wychodek”, „wszy literackie”, „monstrualne gówno”. Ma powody, aby tak pisać pod koniec roku 1951, gdy w Polsce stalinizm osiąga swoje apogeum. Seweryn Polak, Grzegorz Lasota i inni atakują go za Eliota i Miłosza. Poecie z trudem udaje się ujść cało z tej nagonki, chociaż nie były to żarty i można była trafić do więzienia na wiele lat.

Wiele lat później wspomniany Lasota powie, że zaczadził się jak wielu stalinizmem.

Komunizm w Polsce nie upadł wraz z berlińskim murem, o tym trzeba pamięć i poeta też tego doświadczył we własnej rodzinie. Komunistyczne zbrodnie wielu próbuje wymazać z pamięci, nadal w Polsce są poeci, literaci, aktorzy – tajni współpracownicy funkcjonują obok swoich ofiar, na które pisali donosy, uprzykrzali im życie, często je łamiąc lub przetrącając.

W rozdziale ostatnim pt. Być Genetem w Gliwicach czytelnik znajdzie dywagacje na temat nowego miejsca poety, po jego wyjeździe z Krakowa. Pisze w listach do przyjaciół, że w Gliwicach śmierdzi dymem, miasto jest też czarną dziurą. Znajomy Zdzisław Hierowski zastanawia się nad tym, co poetę trzyma w Gliwicach. Różewicz wie swoje, zanim dostanie zaproszenie do przeprowadzenia się do Wrocławia, pomieszka na Górnym Śląsku dziesięć lat, bardzo owocnych. W mieście tym oczyszcza się z pożądania, z łapczywości świata, smaków, kolorów, nabiera pewności siebie, jest już kimś, z kim trzeba się liczyć.

Różewicz a Miłosz

W dalszych partiach biografii autorka powołuje się na autorytet profesora Andrzeja Skrendy, który zastanawia się nad tym, dlaczego Różewicz nazwał Miłosza starszym bratem. Przecież było mu o wiele bliżej do Przybosia niż Miłosza. I Skrendo sam sobie odpowiada: to znaczy zaakceptować to, że jest się drugim – po starszym bracie. Dowodem na to, że Różewicz czuł się drugim, ma być wiersz Miłosza Do Tadeusza Różewicza, poety (s. 398). Poza tym powtórzę za profesorem – Miłosz dostał Nagrodę Nobla i był bardziej znany w świecie niż Różewicz. Różewicz od samego początku, od debiutu był sam i pracował na „własną rękę”. Najpierw odrzucił go Przyboś, który był jego mistrzem, później Miłosz, który był jego promotorem, a końcu on sam się „wyrzucił z Krakowa i Warszawy”, ze spotkań z literatami, o których miał jak najgorsze zdanie. Tadeusz był apolityczny, nie uczestniczył w żadnych zbiorowych akcjach literatów, a wiersze i dramaty pisał przede wszystkim dlatego, że rodzina musiała z czegoś żyć: była żona, która nie pracowała i dwaj synowi, których trzeba było wychować i wykształcić. Żona była genialna, wiedziała, czego potrzebuje poeta do pracy: ciszy i spokoju, prywatności i swobody w tym, co robił. Przepisywała wiersze na maszynie, bez zadawania pytań, była wspaniałą żoną i sekretarką. Miłosz takiej żony nie miał, pani Janina zawsze miała jakieś „ale”, gdy przepisywała męża wiersze na maszynie, dlatego musiał mieć sekretarki. Poeta skarżył się na żonę – sekretarkę w listach do redaktora paryskiej „Kultury”, stąd to wiemy. Tadeusz na swoją żonę się nie uskarżał, ani ona na niego, razem przeżyli 70 lat.

Na pytanie: „Kim jesteś?” Tadeusz Różewicz odpowiedział przed laty: „Kto mnie uważnie czyta, ten wie”.

Różewicz jest ojcem współczesnej poezji polskiej, jaka powstała po II wojnie światowej, a nie Miłosz. To Różewicz otworzył drzwi milionom grafomanom do poezji, a nie Miłosz, wszyscy poeci, czy chcą, czy nie chcą, są naśladowcami Różewicza.

Różewicz miałby o czym rozmawiać z młodszym bratem Miłosza, Andrzejem, który miał podobny wojenny życiorys do niego. Żołnierz AK w Wilnie i na Litwie, ratował Żydów, udzielał pomocy polskim oficerom w ucieczce z obozów internowania. Czesław takiego życiorysu nie miał, chodził po Warszawie w czasie wojny z litewskim paszportem. Poza tym jego poezja była zupełnie inna niż Różewicza, chociaż obaj w swoim fachu byli mistrzami i czytali swoje wiersze bardzo uważnie, to doświadczenia życiowe, środowisko, w którym wyrośli, a także zadania i oczekiwania od poezji mieli zupełnie inne. Ich stosunek do religii, Boga, metafizyki był inny. Znałem osobiście obu poetów, nawet byłem w ich domach/ mieszkaniach i wiem, że Miłosz jako człowiek był przeciwieństwem Różewicza, który był osobą tajemniczą, nieufną, skrytą, niechętnie mówiącą o sobie, cóż dopiero o najbliższych czy swojej twórczości. Gdyby żył, biografia, taka jak ta, nigdy by nie ujrzała światła dziennego. Autor Trzech zim żył na co dzień w wielkim świecie, w którym, trzeba było codziennie kilka razy odpowiadać na pytanie „How are you?” lub „Where are you from?”. Różewicz tego nie musiał robić, żył w Polsce, gdzie nawet nie wypada dobrze o samym sobie coś powiedzieć, bo zaraz rodacy mają cię za bufona, buraka, chwalipiętę etc. Żył w kraju, gdzie bajka o kopciuszku, którego znajdzie książę, nadal obowiązuje. Autor Traktatu poetyckiego taki nie był – był łapczywy życia, kochał życie, był egoistyczny, zawistny, zazdrosny, zawsze potrzebował więcej i wcale się nie krępował, wołając więcej. Różewicz tego nie potrafił. Pamiętam, jak przy pierwszym spotkaniu z poetą w 1989 roku, gdy jeszcze mieszkał przy ulicy Januszowickiej, duże, ogromne drzwi otworzyła mi żona poety, pani Wiesława, a poeta zaprosił do siebie. Podczas rozmowy o wielkim świecie, Kalifornii, San Francisco, w którym wtedy mieszkałem, panu Czesławie w Berkeley, patrząc na wiszące na ścianach obrazy sławnych już wtedy polskich malarzy, pani Wiesława powiedziała: ich obrazy dzisiaj dobrze się sprzedają, ale mój mąż, jak jedzie za granicę, niczym nie handluje ani nie kupuje, wszystkie pieniądze zostawia w muzeach, tak kocha sztukę. Z domu w podróż zagraniczną bierze ze sobą tylko szczoteczkę do zębów i pastę, i z tym wraca do kraju. Przy pożegnaniu z poetą i jego żoną wyjąłem aparat fotograficzny, aby zrobić kilka zdjęć na pamiątkę, poeta złapał mnie za rękę, mówiąc ściszonym głosem, proszę nie robić zdjęć, dam panu swoje. I podarował mi dwa duże czarno-białe zdjęcia autorstwa Adama Hawałeja, wielkości kartki papieru, tłumacząc mi, że tylko on ma prawo do robienia mu zdjęć. Wydało mi się to dziwne, bo panu Czesławowi mogłem robić zdjęć, ile chciałem w Berkeley, i właściwie nigdy nie zabraniał mi się fotografować. Jedynie pytał, dla kogo robię i zawsze moja odpowiedź była jedna: dla siebie.

*

Książkę cenionej dziennikarki Magdaleny Grochowskiej polecam, z wielką niecierpliwością czekam na drugi tom biografii mojego poety z Wrocławia. Muszę też dodać – ja czekam wraz z armią poetów, którzy urodzili się po wojnie i debiutowali nieważne czy pięć, dziesięć, czy pięćdziesiąt lat temu. Wszyscy jesteśmy żołnierzami Generała T. Różewicza.

2021. Grochowska, Różewicz. Rekonstrukcja, t. 1,
Warszawa 2021. Cytaty pochodzą z tego wydania.
Świdnica, grudzień 2021

Okładka książki pt. Różewczi, po lewej stronie jest tytuł, po prawej zdjęcie autora.

The post Przemyślenia własne na temat książki Magdaleny Grochowskiej pt. Różewicz. Rekonstrukcja (tom 1) appeared first on Pro Libris.

]]>