Raport z pracowni Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/raport-z-pracowni/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Thu, 24 Oct 2024 07:23:48 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Raport z pracowni Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/raport-z-pracowni/ 32 32 Dziwożona (z cyklu „Obrazki z wystawy”) https://prolibris.net.pl/dziwozona-z-cyklu-obrazki-z-wystawy/ Thu, 24 Oct 2024 07:11:03 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=14243 Mirosław Kuleba

The post Dziwożona (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>

Mirosław Kuleba

Dziwożona

(z cyklu „Obrazki z wystawy”)

Chciałem ją zdobyć, od chwili gdy przypadkiem zobaczyłem, jak wije się lubieżnie w mroku, rozjaśnionym tylko poświatą jej nagiego ciała. Lecz to nie doskonała rzeźba ciała tej niezwykłej istoty wzbudzała niejasną emocję, ale jej twarz, do połowy zakryta maską. Twarz pół-kobiety, pół-sukkuba. Demona – Dziwożony.
Widywano ją w lwowskim Hotelu Angielskim, zawsze w męskim towarzystwie. Zdawało mi się, że spotkałem ją kiedyś w Hotelu George, niedaleko najpiękniejszego na świecie pomnika Mickiewicza, gdzie się zatrzymywałem podczas pobytów we Lwowie, jeszcze w czasach Intouristu. Po zabytkowych wnętrzach z sowieckim szykiem, którym temperowano huculską secesję i polską art déco, snuły się cienie bywających tu znakomitości – Balzaca, Liszta, Paderewskiego, Reymonta.
Zygmunt Kaczkowski, konkurent Sienkiewicza do pisarskich laurów, przedstawił ową Adelę jako skończoną piękność. „Lat dwudziestu ośmiu, była to dojrzała, błyszcząca całym blaskiem urody i porywająca całém bogactwem rozwinionych wdzięków kobieta. Jéj postać wyniosła i dumna, jéj formy zaokrąglone i pełne przy dziwnie zgrabnéj i wciętej kibici, jéj cera cokolwiek blada i znamionująca ognistą duszę, jéj oczy pełne owego przeszywającego ognia, tak głębokie wrażenie czyniącego na umysły, że tylko głęboko religijna moralność, albo silna nieprzełamana wola mogły od szalonego zajęcia się nią ochronić”.
Opisał jednak jej skandaliczne zachowanie na balu maskowym w Teatrze Skarbkowskim i wystarczy kilka zdań, aby zrozumieć, że otaczała ją najgorsza sława, jaką może zyskać kobieta: „Już się zanadto rozszalała była natenczas, i była w niej wielka zarozumiałość i ów upór kapryśny, spazmatyczny, wytrwały, któren przełamać i upokorzyć potrafi tylko wielkie nieszczęście. Więc zamiast się obliczyć ze swojem sumieniem i zbadać, o ile téż zasłużyła na tę wzgardę, której jéj przyszło doświadczyć, z połową złości a połową rozpaczy rzuciła się ona w życie takie, które wyrok wydany na nią mogło tylko ostatecznie i nieodwołalnie potwierdzić”.
Skąd jednak czerpał dowody na tak bezwzględny osąd? Z rozmów młodzików, którzy tracili dla niej głowę, przedsiębiorców, którzy postradali majątki? „Cóż pan widziałeś?!” – rzuciła kiedyś szyderczo temu, co ją obwinił. Była jak galicyjska Nastasja Filippowna, która w chwili największego upadku wyznaje z rozpaczą – ja nie jestem taka. Kaczkowski sam to zrozumiał i próbował ją, zbyt późno, usprawiedliwić.
Pierwszym, którego uwiodła swoją tajemnicą, był filozof i mistyk Bronisław Trentowski, konkurent Mickiewicza do wawrzynu wieszcza. W rękopisie Bożycy z połowy XIX wieku wspomina o karpackich dziwożonach, istotach nadprzyrodzonych i nieprzyjaznych ludziom, które są córami skał i zamieszkują pieczary. Jak powiadali ludzie, gdy kto ujrzy ładną góralkę, zakocha się w niej i zaprosi do siebie, dziwożona przybiera jej postać, przychodzi do mężczyzny, kładzie się z nim do łoża i towarzyszy mu wszędzie.
Malował ją Marian Wawrzeniecki, cały album zapełnił rysunkami z jej aktami. Niektóre z nich podpisał „moja kochanka”, podając nawet lata ich związku, jej prawdziwe imię i nazwisko. Do mnie trafił ten właśnie olej, gdzie ją pokazał w najbardziej wyuzdanej pozie, leżącą na wznak i otwartą dla otchłani, dla jakiejś istoty stamtąd, do której wyciąga dłoń i zaręczynowy pierścionek z czarnym kamieniem. Jakby chciała skusić obietnicą ślubu cały wszechświat. Twarz ma przesłoniętą maską w kolorze czarnej krwi, lecz można rozpoznać, że to jest ta sama kobieta z kilku rysunków Wawrzenieckiego, które również udało mi się kupić. Nagie ciało Dziwożony wyłania się z mroku, nie widać niczego, na czym mogłaby leżeć, otacza ją czarna nicość, jakby zalęgła się z ciemności i stała się samą istotą nocy.
Spostrzegłem, że tych mężczyzn, których życie naznaczyło spotkanie z Dziwożoną, ale nie zatracili się w mrokach swojej wyobraźni, a nawet potrafili o niej opowiedzieć w swych dziełach, łączy ze sobą coś wspólnego. Jakby wszyscy kierowali się w życiu maksymą zdobywców, unus non sufficit orbis. Jeden świat to za mało. Każdy z nich rzucił wyzwanie śmierci, jakby życie dostarczało im zbyt mało podniet. Jakby dopiero na samej krawędzi, za którą była już tylko nicość, nabierało dla nich smaku. Jak gdyby to, co pisali i komponowali, czemu nadawali formę i treść, powołując do istnienia, wymagało ofiary z ich własnego życia. Każdy z nich gotów był ją złożyć. Wszyscy też równie chętnie, jak w świecie, przepadali w zaświatach.
Kaczkowski jako dwudziestolatek wziął udział w powstaniu krakowskim, za co odsiedział w austriackim więzieniu dwa lata i został skazany na karę śmierci. Nie zdążyli go powiesić, wybuchła Wiosna Ludów i odzyskał wolność, aby zaraz znów chwycić za broń. Jeszcze raz poszedł do powstania w 1863, tym razem jednak jako austriacki szpieg.
Siedząc w lwowskim więzieniu, „w swobodniejszych chwilach umysłu pisywał wiersze, które przez odwiedzające więźniów kobiety rozchodziły się po mieście”. Jak oceniała krytyka, pisane były dość poprawnie, ale bez szczególnego talentu. Niemniej, imię jego rozniosło się po Lwowie i wyrobił sobie literacki wizerunek człowieka, który cierpi za całą Polskę sam jeden i śmiercią Ojczyźnie służy. Tę młodzieńczą martyrologię patriotyczną i duchową dobrze charakteryzuje obraz jakby rozdartego na dwie części narodowego sztandaru, z jego więziennego wiersza:

Z pola męczeństwa w dwie różne strony
Dwie się rozeszły gromady,
W kleszcze żelazne szedł brat skrwawiony,
A w świat daleki brat blady.

W Dziwożonie, którą spotkał później na balu maskowym w Teatrze Skarbkowskim, dostrzegł diabelskie piętno. Przyczyną miała być przeszłość jej ojca, generała i arystokraty, który po swoim ślubie tak uległ pokusom szatana, że darował mu duszę pierworodnego dziecięcia. Gdy dziewczynka się urodziła, „szatan w skutek téj umowy wyjął z niej duszę ludzką a włożył w nią duszę szatańską. Ztąd pochodziły jej wszystkie przymioty, myśli i uczynki. Co jeszcze tym stwierdza się faktem, iż kiedy po jej śmierci pobożna jéj ciotka chciała na pamiątkę tej strasznéj kary Boskiej krzyż postawić nad Jarem pogańskim, to jej trzy krzyże jeden po drugim strzaskały pioruny”. Kaczkowski, sam widocznie nieobojętny na czar kobiety, którą opisał jako skończoną piękność, starał się znaleźć usprawiedliwienie dla jej szaleństwa. Miała je sprowadzić nieszczęśliwa miłość do mężczyzny, który uwiódł szesnastoletnią dziewczynę, a później przeklął, widząc jej upadek. „Żal krwawy do tego, który pierwszą swą miłość rozpoczął występkiem, a zakończył przekleństwem!”.
Filozof Trentowski poszedł do powstania listopadowego, ciężkie boje toczył w Olszynce Grochowskiej i pod Ostrołęką, jeszcze cięższe z Mickiewiczem, któremu w swoich pismach ciągle wbijał sztylety jako wrogowi najzaciętszemu rodzącego się w Polsce głębszego myślenia i poznania, a najcięższe działa wytoczył przeciwko katolickiemu Bogu. Dla niego także jeden świat to było zbyt mało, odczuwał transcendentalność w nas istniejącą jako część niebios, pozaświat, wieczność w naszej piersi. W swojej Demonomanii mówił o nocnych stronach duszy człowieczej i „dziwotwornych jéj widziadłach”.
Najwidoczniej w tej mrocznej sferze swojej duszy odnalazł Dziwożonę. W blasku dnia kobieta była bowiem dla niego istotą, która przywabia mężczyznę do siebie idealnym ciałem, a panując już nad nim, unosi go w świat boski. Pisał, że to sam Bóg przeznaczył jednę płeć dla drugiej, ażeby wspierając się obopólnie, „urzeczwiszczały boskość na nieboskości łonie i przewodziły z niebios na ziemię Zbawienie”.
Jego wrogość wobec katolicyzmu miała źródło w fascynacji słowiańską duchowością, której uczucia, skłonności i chęci zmierzały według niego od prawieków ku Bogu i wszechboskości. Religię dawnych Słowian uważał za etykę piastującą wszechświat. Aby zamaskować swój neopogański światopogląd, utrzymywał, że bogowie słowiańscy są postacią tego samego Boga, którego czczą chrześcijanie.
Apostazja przebija jednak z tych pism pełnych polemicznego zapału, z rękopisu jego traktatu o religii, Bożycy. W jego pierwszej części, Teogonii, rozważa trzy główne zagadnienia: Azali jest Bóg? Czy podobna poznać Boga? Jak można poznać Boga? Odpowiadając na pierwsze pytanie, które uznał za najważniejsze i rozstrzygające o sensie pozostałych, przedstawia argumenty dowodzące istnienia Boga. Dowody są rozmaitej natury – empiryczne, a wśród nich fizykalny, kosmologiczny i fizyko-teleologiczny, dalej ontologiczny, moralny, „antropoteto-genezyjny”, czyli, jak byśmy powiedzieli dzisiaj, antropogenetyczny, dalej historiozoficzny, dowody „jednozgodności ludów” i „jednozgodności wiar”, wreszcie wynikający z „sercochwytów uczuciowych”. Przytacza stwierdzenia filozofów i teologów z różnych epok, które po kolei wszystkie – w jego mniemaniu – obala. Jak to czyni, można prześledzić na przykładzie słynnego rozumowania przedstawionego w pierwszym tomie Sumy teologicznej przez Tomasza z Akwinu.
Jego trzecia droga prowadząca do poznania, że Bóg istnieje, oparta jest na rozróżnieniu bytu przygodnego i koniecznego. Mówi święty Tomasz, że wszystkie otaczające nas rzeczy mają jedną cechę wspólną: zarówno mogą być, jak i nie być. Albowiem skoro wszystko powstaje i ginie, wszystko też w pewnym czasie może być lub nie być. Nie ma tu konieczności bycia towarzyszącej bytowi wiecznemu. Niepodobna, ażeby wszystko, co dziś jest, co kiedyś było lub będzie, istniało wiecznie i ciągle, ponieważ to, co nosi w sobie możliwość niebycia, nie istnieje albo w tym, albo w innym czasie. Skoro zaś możliwość niebycia jest naturą wszystkiego, co istniało, istnieje lub istnieć będzie – mógł zdarzyć się taki czas, w którym, nim powstał byt, żadnego bytu nie było, czyli panowała całkowita nicość.
Według Akwinaty, przypuszczenie takie jest jednak nieprawdziwe, gdyż w takiej sytuacji nicość panowałaby zawsze i do dziś nic by nie istniało. To, co nie jest, nie zdoła bowiem nigdy zacząć istnieć, chyba że powoła je do bytu coś, co jest ponad nim. Przed bytem przygodnym musiał zatem istnieć byt konieczny, gdyż inaczej byt nie mógłby powstać. Z tego powodu nie wszystkie istoty są tylko bycia lub niebycia możliwością, lecz musi istnieć jeszcze coś, co posiada konieczność bytu.
„Wszelki zaś byt konieczny albo ma przyczynę swojej konieczności skądinąd, albo nie ma; nie do pomyślenia jest, by ten łańcuch bytów koniecznych, mających przyczynę swojej konieczności skądinąd, ciągnął się w nieskończoność, podobnie zresztą jak i łańcuch przyczyn sprawczych, co wyżej udowodniono. Musimy więc uznać istnienie czegoś, co jest konieczne samo w sobie, nie ma przyczyny swej konieczności gdzie indziej, a jest przyczyną konieczności dla innych, a to wszyscy nazywają Bogiem” – mówi Akwinata.
Trentowski zarzucił założeniu Akwinaty, iż wszystkie rzeczy zarówno mogą być, jak i nie być – że jest oparte na zasadzie wyłączonego środka, principium exclusi medii, która „zawsze i wszędzie jest nieprawdziwa”. W tym przypadku – ponieważ wszystkie rzeczy przed stworzeniem świata nie istniały, w przeszłości były, dziś są, a w przyszłości zarazem będą, jak i nie będą. Przyszłość jest stanem bytu in potentia, potencjalnym, co zaś jest in potentia, okazać się może bytem, będącym nicością, i nicością będącą bytem. Możliwość bycia lub niebycia to byt in potentia, byt w przedświecie.
Rzeczywistość bycia to byt in actu, czyli byt w świecie, gdzie bycie i niebycie walczą ze sobą ustawicznie, przyjmując w czasie rozmaitą postać. Byt konieczny wreszcie to byt in sempiterno, w wieczności, „w pozaświecie”, gdzie pozostaje niezmienny.
Zdaniem Trentowskiego, Akwinata uznając możliwość bycia i niebycia za immanentną cechę rzeczy istniejących obecnie, wskazuje przyszłość zamiast mówić o teraźniejszości, przedświat zamiast świata, możliwość miast rzeczywistości – dopuszcza się zatem nielogiczności, tzw. commutatio sensus compositi et divisi, zamiany sensu łączenia i rozdziału. Gdyby Bóg okazał się bytem, istniałby zatem dziś, a nie w przyszłości i przeszłości. Wnioskowanie z możliwości bycia lub niebycia o przedbytowej nicości jest niewłaściwe, gdyż należałoby najpierw rozstrzygnąć, czy przedbytowość jest prawdopodobna. Ponieważ przyszłość nie ma początku, czyli nie ma źródła, a więc byt in potentia może być wieczny. Nicość w przyszłości jest tylko możliwością, cały wywód zatem, ergo – istnienie Boga – jest spekulacją.
To, że przed bytem musiał istnieć byt, dowodzi dalej, to rzecz pewna. Przed bytem in sempiterno istniał byt in actu, a przed nim – byt in potentia. Nie wynika z tego jednak, żeby byt taki był bezwarunkowo konieczny i samoistny, jak chce św. Tomasz. Jak przeszłość nie ma początku, tak przyszłość nie ma końca, byt in potentia może być zatem wieczny, nie potrzebując zarazem spełniać warunku konieczności i samoistności. A gdyby nawet spełniał, czyli sam z siebie był konieczny i samoistny – to czy należałoby uznać go już za Boga?
Logiczne jest według niego wnioskowanie z możliwości o rzeczywistości, a dopiero z niej o konieczności, albowiem przedświat, świat i pozaświat są siebie naturalnym następstwem. Nielogiczne natomiast jest, a uczynił to Akwinata, wnioskować z możliwości o konieczności, a dopiero z niej o rzeczywistości. W takim przypadku bowiem konieczność i rzeczywistość nie przestają być tylko samą możliwością – pozostając zresztą tylko myślową spekulacją.
I tak obala wszystkie po kolei dowody na istnienie Boga, morduje Boga krok po kroku, aby na koniec samodzielnie go wskrzesić, dając „samostrzał filozoficzny”, czyli dowód bytu Boga ostateczny, stanowczy, bezpośredni, jako owoc istotnego poznania. „Trzy są całkowicie rożne prawdy dzielnice: realność, idealność i transcendentalność, a dla nich trzy widzenia w tobie: realne, idealne i transcendentalne. Oko zmysłowe jest realném, umysłowe idealném, a mysłowe transcendentalném widzeniem. Boga, który sprawuje najwyższą transcendentalność, nieobaczysz ani tem okiem, którym widzisz rzeczy, ani tém, którém widzisz myśli. Patrz nań okiem bóstwa”.
Nietrudno zrozumieć desperację Trentowskiego, weterana przegranego powstania, który w dziwacznym powrocie do wierzeń słowiańskich przodków pokładał nadzieje na odrodzenie Polski, rozdartej rozbiorami. Drogą do odzyskania niepodległości miał być też system pedagogiki narodowej jako umiejętności wychowania, nauki i oświaty polskiej młodzieży, szczegółowo opracowany w jednym z najważniejszych jego dzieł, Chowanna. „Jesteś nie jedno Boga, lecz i ziemicy polskiej dostojną córą – zwracał się do dziewcząt. – Byłaś przód Polką, niż mężatką. Miłuj więc Ojczyznę bardziej, niż męża; miłuj ją w tymże stopniu, co Boga!”.
Także dla Wawrzenieckiego, jednego z najbardziej ekscentrycznych twórców sztuki polskiej, kultura dawnych Słowian była wyrazem przymierza z ziemią i niebem, kryjącymi boskie moce. Ich sztuka, przedmioty i ozdoby jakoby nie były tworzone z potrzeby piękna, ale z koncepcji harmonijnego bytowania w świecie natury, przenikniętym boskością. Fascynacja pradziejami skłoniła go do prowadzenia prac wykopaliskowych na obszarze zaboru rosyjskiego. Odkrył wiele stanowisk archeologicznych, cmentarzysk, grodzisk i kurhanów, znalazł zabytki z obsydianu, neolityczne groby skrzyniowe. Wartość naukową jego odkryć doceniał Józef Kostrzewski, wielki badacz prasłowiańszczyzny.
Wawrzeniecki nie poszedł do żadnego z polskich powstań ani żadnej z wojen, które rozgorzały za jego życia; on toczył własną wojnę ze wszystkimi. Casus belli tych zmagań całego życia stała się oczywiście jego sztuka, a przeciwnikami – wszyscy malarze, którzy nie malowali tak jak on, a nie malował tak prawie nikt, z wyjątkiem młodego przyjaciela Antoniego Gawińskiego i wiernego ucznia, Stanisława Wocjana, a przede wszystkim wszyscy bez wyjątku krytycy, z których żaden na sztuce Wawrzenieckiego się nie poznał.
Zarzucano tym obrazom perwersyjny erotyzm, psychopatyczną nieobyczajność, okrucieństwo graniczące z sadyzmem. Cóż innego mógł przywodzić na myśl widok wymyślnych tortur, jakimi na jego obrazach poddawano kobiety, okrutnych egzekucji, obscenicznych atrybutów. Lecz Gawiński widział w mistrzu urodzonego romantyka i marzyciela, który przez całe swoje życie usiłował temu zaprzeczać pędzlem, piórem i słowem, a całą twórczość Wawrzenieckiego uznał za obraz jego świata wewnętrznego, jego udręki, cierpienia i smutku. Nazwał go wielkim poetą cierpienia, który czarne natchnienia czerpał w przepaściach swej duszy. To on sam był ukrzyżowanym człowiekiem z jego płócien, lżonym przez ciemny tłum, rzekomym Nowatorem, który w istocie okazał się poddanym wyrokowi czasu i egzekucji pamięci Pogrobowcem.
Znalazłem w końcu także Dziwożonę z mojego obrazu. Była to Józefa z Dylewskich Kowalska, jak napisał własną ręką na szkicu do słynnego obrazu Stara prawda w księgach leży – „kochanka moja (30. V 1901–1914), ulubiona modelka F. Żmurki i moja, zdolna rzeźbiarka i artystka dramatyczna, zmarła 7. VI 1941 r.”
Poznał ją w roku 1896 i uczył malarstwa. Rysunek brązową kredką nosi datę 28 września 1903. Najwidoczniej olej, który kupiłem, to studium barwne do obrazu i powstał w tym samym czasie. Dziwożona na nim to zalotnica, wyciągająca ku mnie zaręczynowy pierścień. Twarz zakryła maską, abym zbyt wcześnie nie poznał tego, co zobaczę dopiero na płótnie z 1910 roku: tego, że to piękne ciało kobiety wieńczy trupia czaszka, z której spełzają pukle siwych włosów.

 

The post Dziwożona (z cyklu „Obrazki z wystawy”) appeared first on Pro Libris.

]]>
Raport z pracowni https://prolibris.net.pl/raport-z-pracowni/ Thu, 24 Oct 2024 06:55:58 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=14234 Czesław Sobkowiak

The post Raport z pracowni appeared first on Pro Libris.

]]>

Czesław Sobkowiak

Raport z pracowni

 
Sen i „sens”

Jest późno. Od siebie wiem. Od serca, płuc, brzucha, nóg. Zakrada się sen. Kartka, biała kartka zostaje na stole niezapisana. Ta biała najwięcej świadczy. Inicjuje pytania. Co pisać na noc. I po co? Gdyby jedną literkę dodać do słowa „sen”, to ze snu powstaje „sens”. Zapewne tak to zostało w istnieniu ułożone. Jednak ten „sens” spędza sen z oczu. Oczywiście gdzieś ma swoje drogi, przestrzenie i zaułki, ale gdzie?

Po obudzeniu

Pierwsza poranna czynność, potrzebna i konieczna w upalnych dniach. Dać roślinom wodę. Na okiennym parapecie czekają. Kto ma to zrobić, jeśli nie ja? Taka odpowiedzialność wobec roślin. A potem cała reszta z godziny na godzinę będzie się uzupełniać.

Opadły

Płatki czerwonego mieczyka opadły na blat stołu. Lśniły krótko. Nie dały rady. Przykry widok. Idę tym samym torem. Czy ktoś wymyśli inną opowieść?

Różne czynności

Kontruję fizycznymi pracami swoje poetyckie zajęcia. Trzeba mi i kamieniem się zająć, cegłą, drewnem, wiadrem wody, liśćmi na chodniku, zielskiem. Tak, by jedne, prozaiczne czynności drugich nie niweczyły. Niech się wzajemnie dopełniają, świadcząc o tym, że nie wiodę próżnego życia. Poniekąd w ten sposób urealnia się realność, jakby umacnia swoją materialność materia życia. I jednocześnie poezja się objawia, ten inny obraz realności, niezbędny do rozumienia duchowych spraw.

Film Pętla według opowiadania Marka Hłaski

Zobaczyłem, bo chciałem zobaczyć ten kultowy film. Trwa Rok Marka Hłaski. W Norwidzie, w sali Janusza Koniusza, była okazja zobaczyć ten film, w nocnym maratonie jako pierwszy, a po nim i inne filmy. Zbiegły się cztery ważne rzeczy. Podczas promocji „Pro Libris” ogłoszono wyniki na debiut poetycki (nagrodzono Agnieszkę Tymoszczuk z Sulechowa), była ciekawa, zajmująca prezentacja twórczości i biografii Marka Hłaski (powadził ją błyskotliwie Andrzej Draguła) i były filmy. Na nie czekałem. Pętla (jako opowiadanie opublikowana w 1956 roku), kręcona we Wrocławiu, wywołała we mnie jakiś rodzaj wstrząsu tragicznością losu głównego bohatera Kuby Kowalskiego i całą deterministyczną filozofią bezsensu. Efektowną, ale i dwuznaczną. Filmowa dramaturgia służyła pokazaniu beznadziejności. Gra Gustawa Holoubka, debiutancka, wypadła wybitnie. Potem przed Biblioteką rozmawiałem z M. o tym problemie. A teraz drugi dzień sierpnia, Olimpiada w Paryżu, od rana siąpi łagodny deszcz, woda dźwięczy w rynnach. Czy chodziło w Pętli tylko o skutki alkoholowego uzależnienia? Albo raczej o ówczesną sytuację polityczną, jaka wtedy była w Polsce?

Ania

Spotkałem Anię na niedzielnej giełdzie różnych różności i staroci. Była tym razem w cienkich, letnich, seledynowych spodniach. Lubi opowiadać o swoich sprawach. Pokazała trzy torebki, które kupiła tu bardzo tanio. Wzruszyło mnie na moment jej patrzenie na kwiaty czerwone i złote, których wokoło było bardzo wiele. Sporo doniczek z ulubionymi pelargoniami poustawiali sprzedawcy. Ania zauważyła, więc pamiętała, że kilka lat temu napisałem wiersz o forsycjach (to prawda), o wczesnym, widowiskowo jawiącym się kwitnieniu wiosny. Rzeczywiście jest taki wiersz w jednym ze zbiorków, o obfitości w żółtym kolorze. W kontekście oglądanych kwiatów zabrzmiało to niebanalnie, aż zadziwiłem się tą jej pamięcią.

Witnica z Ireną Dowgielewicz

Tegoroczne skwarne lato obfituje w wydarzenia. Myślę w tym momencie oczywiście też o tych osobistych. Dla mnie każde wyjście na zewnątrz jest wydarzeniem, które nasyca mnie wrażeniami. I uruchamia myślenie. Często opieram się przed tego rodzaju ruchem. A jednak trzeba wychodzić. Pojechałem pod koniec czerwca do Witnicy. Po drodze zdarzyły się poważne problemy z autem. Ale udało się wyjść z opresji. Dobrze w drodze rozmawiało się z poetką Joanną Marcinkowską. A w Witnicy, zaraz po wojnie, pracowała – co prawda krótko – Irena Dowgielewicz, jako dyrektorka Fabryki Mebli. I pomyśleć, że kilka lat później odezwała się w niej wena poetycka. Poniekąd odnowiła się. W rezultacie opublikowała zbiorki wierszy oraz tomy prozy. Zostawiła po sobie piękny literacki ślad, którym zajęła się kompleksowo i dogłębnie dr Szott. I chyba nadal ta postać ją zajmuje. Gdyby nie jej pomysł, nie interpretowałbym ważnego utworu Stadion dla biedronki. Zorganizowała bowiem konkurs na jego czytelniczy opis. Nie byłoby promocji książki Milczenia słuchajcie, nie jechałbym do Witnicy odbierać bon towarowy jako nagrodę, którą teraz mogę zrealizować w Empiku. Wyjazd był dla mnie jak odkrywanie świata, także w mijanych krajobrazach. Pierwszy raz postawiłem kroki w Witnicy. W wiekowym Żółtym Pałacyku, czyli w domu kultury, niewielka salka, pełna ludzi, niestety tylko starszych (nieco smutne to było), którzy przyszli na promocję zbioru wierszy gorzowskiej poetki. Dziwnie więc się patrzyło. Niektórzy przyjechali z Gorzowa, jak np. pani Marzena z Biblioteki Herberta lub pani Krystyna, mająca wiele o poetce do powiedzenia z autopsji. I ten gęsty klimat zafascynowania robił atmosferę. Obok mnie w pierwszym rzędzie, dosyć przypadkowo, usiadł Zbigniew Czarnuch (mówiący ciekawie o Dowgielewicz). Przyjmował mnie ponad pół wieku temu do Liceum Ogólnokształcącego nr 21 przy ulicy Chopina w Zielonej Górze. Jakże symboliczne to zdarzenie po latach. Dzięki temu faktowi wtedy wszedłem w świat poezji. Ale to już inna historia.

Maj

Było w maju wydarzenie w Żarach. Całe literackie Żary i kilka osób z Zielonej Góry wzięło udział w czytaniu poezji w muszli parkowej przy Miejskiej Bibliotece. Była to druga edycja tej znaczącej dla kultury miasta imprezy, nad którą pieczę sprawowała Grażyna Rozwadowska-Bar. Kwitły kasztany w pięknej alei. W Galerii mogła się podobać wystawa malarstwa o żarskiej tematyce. Może za rok, znowu w maju, powtórzy się czytanie wierszy?

Wiersze Gienka

Podobają mi się wiersze Gienka Kurzawy w „Pro Libris” nr 88. Ale oprócz Msza wciąż trwa. Jest w nich oczywisty niepokój o to, co po życiu zostanie, jaki los spotka poetycki dorobek. Problem w tym „żeby czymś się w życiu zapisać”. Kiedyś podejmowało się z wiarą, nawet entuzjazmem, tworzenie. A teraz co o tym myślimy?

Jeszcze nie

Przeleciało. Lecz jeszcze nie kropka. Tylko wody kropla jedna, druga, na blaszany parapet, na liście, krzesło, puszkę po piwnie pada. W samo południe pada sobie lekki, lipcowy deszcz, który nie ma złych zamiarów. Pomaga roślinom. Trochę dźwięczy.

W Letnicy, we wnętrzu ewangelickiego zboru

W nie tak odległej Letnicy też nigdy wcześniej nie byłem, do czasu kiedy w lipcu Świdnicki Ośrodek Kultury w ramach Festiwalu Poezji tam, w surowym wystroju wnętrza ewangelickiego zboru, pięknie zachowanego, zorganizował slam poetycki. Jeszcze w takiej imprezie nie uczestniczyłem, więc nie wiedziałem, z czym to się łączy. Opierałem się z wyjazdem, ale przemogłem opory. Droga była okazją do oglądania urody przyrody. Mocno spóźniłem się i w gruncie rzeczy zostały tylko dwa losy dla uczestników. Wylosowałem na końcu los nr 1, co mnie speszyło, a potem okazało się, że był to los bardzo dla mnie odpowiedni. Mój wiersz Ballada, który publicznie czytałem ze sceny, dotyczył spraw poważnych, drogi mojego pokolenia. Zaraz po mnie wysypali się ze swoimi utworami młodzi satyrycy i ich teksty budziły dużo rozbawienia, śmiechu i luzu myślowego. Zresztą świetne teksty. Tyle tylko, że innej kategorii. Oczywiście i Bolek, Renata i Elżbieta… A następnego dnia już w Świdnicy. W niedzielę kolejne poetyckie czytania, mniej satyryczne, w pięknym parku, w plenerze, na wolnym powietrzu. Przyjechałem wyłącznie dla wysłuchania wystąpienia Małgorzaty Mikołajczak nakreślającej obraz poezji polskiej, która obecnie totalnie neguje wszystkie wartości, niegdyś podnoszone przez Herberta, Miłosza, Zagajewskiego i innych. Jakby dla nowego pokolenia nic z tych postaw już nie miało znaczenia. Konkluzja mogła być tylko jedna. Nikogo poezja nie obchodzi. Okropne. W ogóle odbiorców poezji prawie nie ma. A zarazem bardzo wielu pisze i publikuje wiersze. Ten ilościowy nadmiar, jak każdy nadmiar, obniża jej rangę. Wiersze w zasadzie są ciągle pisane, nikt jednak istotnie nie weryfikuje ich wartości. To potwierdziło się, kiedy potem występowały różne osoby. Poziom i zakresy tematyczne, co oczywiste, były bardzo różne. Niekiedy tylko zabawne. Świetnie jednak w plenerze to wszystko wyglądało. Kilkuminutowe prezentacje literackie były profesjonalne poprowadzone. Poza tym dobrze słuchało się występu mocno brzmiącego zespołu muzycznego z Wrocławia Ludwig van Goth. Na licznie robionych zdjęciach można zobaczyć uczestników i całą tę aurę. Udało mi się ze Świdnicy przywieźć pięknego, czerwonego mieczyka. Może tego rodzaju wydarzenie warto powtórzyć w kolejnym roku?

Stary Kisielin – czytanie i śpiewanie

Stary Kisielin ma niewielki co prawda, ale uroczy pałacyk. W jednej jego części jest przedszkole, a w pozostałej dom kultury. Zwłaszcza otaczający go park jest ładny, zadbany. Rzeźby, kwiaty, stare drzewa. Naprawdę jest to odpowiednie miejsce dla spotkań wszelakiego rodzaju. Dla prezentacji malarstwa, poezji, muzyki, teatru i dyskusji intelektualnych, jeśli takowe są jeszcze możliwe. Właśnie w lipcu przyjechali tu redaktorzy internetowego radia MA-GDA z Krakowa. Ten przyjazd stał się okazją do nagrania kilku wystąpień, krótkich z konieczności rozmów oraz prezentacji wierszy kilku poetów z Zielonej Góry. Do wzięcia udziału namówiła mnie Halinka Bohuta-Stąpel. Z ciekawości pojechałem. Nie bardzo mi się chciało. Zabrałem więc ze sobą z ogrodu kwiat floksa, którego zapach został doceniony. Czytałem wiersz Ola. Jakoś tak wypadło, że akurat ten utwór. Kilkuletnią dziewczynkę ze szkolnej ławy w Jaromierzu i jej godne zachowanie ciągle pamiętam. Z Głogowa pofatygował się Tadeusz Kolańczyk, który wspomniał Marka Garbalę. Zapamiętałem wystąpienie Kasi Rabiej. Pełne traumatycznego nastroju śmierci bliskiej osoby. A potem miał swój czas zespół muzyczny Biała Ćma. Powiedziałbym, że występ był dobry. Kajetan Suder w dobry, doniosły sposób wykonał poetyckie utwory Marii Jasnorzewskiej, Markiewicza, Furmana i innych autorów.

Raport z pracowni

Wczoraj w południe odwiedziłem Adama Bagińskiego w jego malarskiej pracowni. Na kilku płótnach jednakowej wielkości, dużego formatu, kolejne kroki artysty w stronę, można rzec, innej przestrzeni. Konsekwentnie realizuje swoją malarską determinację, dla niego ogromnie ważną, o której całe życie rozmyśla i uznaje jej odsłanianie, wyrażanie, za główny cel tworzenia. Kilka nowych, kolejnych obrazów Adam namalował w takim natchnieniu. Zbliżył się do jakby ostatecznego wymiaru swojej metafizyki, z której wyziera nieskończoność. W takim stopniu, że jest już blisko. I artystyczny rozsądek uzmysławia mu, iż dalej nie należy iść. Już nie. Tajemnica bowiem jest niewyrażalna. A antycypacja jej tylko cząstkowo możliwa. Ważniejsze jest sygnalizowanie treści tej granicy, a nie jej przekraczanie, bo dokąd w takim momencie da się dojść, poza niewyrażalność? Z tajemnicą podejmowanie gry może okazać się błędem. Twórcom przydarza się. Wypada więc zatrzymać się, by nie płacić zgubnej ceny. Wypada poniekąd doznać własnej pokory. Że nic dalej. Kogo na to stać? Co możliwe, to możliwe. Ile zdoła artysta stworzyć. I takie są te płótna, jak summa duchowa, jak esencja poszukiwań, w ich oglądanie trzeba się wprawiać, poniekąd wpraszać się wyłącznie przez kontemplację. Przyjęcie tej postawy może przybliżyć sferę duchowej wielkości. Wszystkiego się nie da namalować ani wypowiedzieć czy napisać. Do tego właśnie doszedł Bagiński. Widać rezygnację z niedawno eksponowanej, bogatej ekspozycji barw i emocji. To jego „mniej” pokazuje jednak paradoksalnie „więcej”. Oczywiście nie zrezygnował z barw, ale uciszył je, by nie przeszkadzały w ujawnianiu tego, co da się doznać w istnieniu. Ale doznać czego? Sfery czystego znaczenia. To artysta wie. Decyzje malarskie zostały powstrzymane na granicy tajemnicy.

Muzyka

Ile to już lat, kiedy byłem w naszej Filharmonii im. Tadeusza Bairda. A w tym roku dwa razy. W zasadzie za sprawą dwukrotnego zaproszenia przez uznaną polską kompozytorkę Alicję Gronau. Jaka różnica słyszeć muzykę na żywo, naprawdę. Każdy dźwięk przenika ciało. Pełnia urealniona. Cielesna. Brzmi. Udziela się. Muzyka ma właściwości kosmiczne. Tak się uosabia. I coś nadzwyczajnego – muzykę można nawet zobaczyć. Jakby zobaczyć. Odczuć w niej swoją obecność, swoje ja. Bez wejścia w muzykę nie dozna się jej. Chyba ze wszystkich sztuk jest najbliższa istocie człowieka. Nie w tym rzecz, by usłyszeć dźwięki, ale usłyszeć świat.

Tego lata

Kazik napisał dosyć tajemniczo, skrótowo, że odezwie się znowu, kiedy poczuje się lepiej zdrowotnie. Zbigniew też napisał, jak to łagodnie jego ciało masowały morskie fale. Wraca do Paryża, do swojego mieszkania na piętrze. Zażartowałem, że tak wymasowany może startować w olimpijskim biegu na sto metrów i zdobyć jako osiemdziesięciolatek złoty medal. Odpowiedział też żartem, że właśnie się przygotowuje. Usunąłem zeschłe liście, bo szpeciły doniczkową roślinę. I od Henryka przyszła sympatyczna kartka. Na niebie przecinały się smugi po samolotach lecących na południowy wschód. Robiło się gorąco. We śnie czułem się uniesiony intymnie. Nie powinienem w poezji już tyle wracać do dzieciństwa – zauważyła Natalia. „Wyniki badań histopatologicznych będą znane za miesiąc”. To wiadomość od H. Na wiejskim cmentarzu w Zawadzie powiesił się młody mężczyzna. Niedaleko grobu swojej mamy. Przyjechała siostra, by pożegnać brata. Zrywałem pomidory. Jadłem płatki owsiane. Jadłem tabletki. Czereśnie. Widziałem krew. Widziałem wojnę. Kilka razy czytałem jeden i ten sam wiersz. Kryłem się przed skwarem. Piłem piwo, wodę, wodę po ogórkach, herbatę, kawę, maślankę, wino, sok z czerwonej porzeczki. Czekałem. Oglądałem niezwykłe (nie wiem, czy to właściwe określenie) obrazy Jana Knikkera juniora. Czułem się, jak się czułem. I zajmowały mnie światła drzew, pól, łąk.

The post Raport z pracowni appeared first on Pro Libris.

]]>