Edward Derylak Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/edward-derylak/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Wed, 23 Oct 2024 10:17:15 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Edward Derylak Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/edward-derylak/ 32 32 Opowieść jednego wieczoru https://prolibris.net.pl/opowiesc-jednego-wieczoru/ Wed, 23 Oct 2024 10:13:16 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=14148 Edward Derylak

The post Opowieść jednego wieczoru appeared first on Pro Libris.

]]>

Edward Derylak

Opowieść jednego wieczoru

Każdemu coś było. Rozkwaszony przód z wypukłą maską, wgniecione drzwi, przerysowany bok. Innemu na pozór niby nic, choć też czekał na swoją kolej. Wzrok przyciągały smukłe, czerwone toyoty celice: jedna bez przodu, z szarą plandeką skrywającą wstydliwie trzewia, druga przy płocie, bez kufra, z odstraszającą rudą blachą. Z dwóch zrobi się jeden, pomaluje, będzie jak nowy, pomyślał. Wozy jak się patrzy, niektóre z całkiem niezłym wypasem, odnotował w pamięci okiem znawcy. Niektóre pośród wybujałej już trawy czekały spokojnie.
Obraz ten, sprzed bodajże trzech tygodni był już tylko w jego pamięci. Paweł stał w bramie, a przed nim puste podwórze. Wszystko inne wyglądało tak samo. Zrobił kilka kroków. Tylko ślady kolein po kołach przypominały o przeszłości. Niespodziewanie ciszę wrześniowego późnego popołudnia zakłócił żałosny zgrzyt zawiasów. W uchylonej bramie garażu stanął Heniek. Jakiś taki niepodobny, pomyślał chłopak. Ogolony jak w niedzielę do kościoła, robocze ciuchy jakby dopiero zdjęte ze sznurka w suszarni i co najdziwniejsze – trzeźwy jak niemowlę. Tylko dłoń, chłopak wyczuł od razu, ta sama, szorstka i pokancerowana blachą.
Mężczyzna rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś do siedzenia. Po chwili wskazał koziołek, sam przysiadł na pustaku. Wyciągnął paczkę papierosów. Podsunął mu pod nos, potem powoli, z namaszczeniem wyjął dla siebie. Podał ogień i zapalili. Cały ten ceremoniał odbył się bez słów i zbędnego pośpiechu. Dopiero kiedy zaciągnął się raz i drugi, spojrzał na chłopaka, powiódł wzrokiem od domu do płotu, potem znowu na niego:
– Pewnie się dziwisz, Pawełku, że tak pusto. – Znowu sztachnięcie. – Tak, tak… wszystko z hukiem się rozwaliło. Skarbówka wpierdoliła się na podwórze. Brama otwarta, to zajechali jak do siebie, dwoma samochodami. Pan taki a taki, pytają, ja kiwam głową, że tak, oni o sobie, kim są i skąd. Ba, mówię, domyślam się, nie wiem tylko, kto was nasłał. Oni, że to nieważne. Pytają, gdzie mogą usiąść, jakiś stolik by im się przydał. Mnie już wszystko jedno, wiesz, jestem ugotowany, chłopaki (bez ZUS-u) w garażu przygotowują auto do malowania. Walę do tych w garniturach wprost, na kacu jeszcze jestem, że tutaj nie ma miejsca do siedzenia, a stoliki to mają w biurze, mogli sobie wziąć jeden. Tutaj się ciężko pracuje, a nie wte i wewte przerzuca papierki. Jeden z nich do mnie, com taki hardy. Kwity z ZUS-u żebym im pokazał. Jak mam pokazać? Wiecie, że nie płacę. Pogadali my jak Polak z Polakiem, oni spisali, co trzeba, wypytali, na odchodnym jakieś papiery kazali podpisać… Takie są ludzie, Pawełku. Ktoś nie ścierpiał, że jakoś sobie radzę, że się wszystko nieźle kręci, zgrzeszyłbym, gdybym powiedział inaczej. Klienci mijali się w bramie, gotówka była, w kieszeniach zaskórniaki. Nieźle się to wszystko turlało. A teraz co? – Wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął na zewnątrz podszewkę. – Na papierosy nie mam. Od ostatniego roku się pogorszyło. Mniej aut sprowadzają, może trzeźwiej jeżdżą, choć, kiedy spoglądam z podwórza na drogę, to ino świst. Powiedziałem do chłopaków, że muszę ich zwolnić. „Dlaczego, szefie, źle robimy?” Nie źle, nie źle, tylko widzicie, że roboty nie ma, ZUS muszę opłacić, wam tak samo… dla mnie już brakuje. „Aż tak źle, szefie?”, pytają równocześnie. Ano tak. Dobre chłopaki, Pawełku, patrzą na mnie, jakbym im ojców harmonią zabił. Żałość taką mają w oczach. Jeden przez drugiego pytają, co mają zrobić? Wojtek, lakiernik, robota w rękach mu się pali, młody żonkoś, dziecko w drodze, kredyt w banku. Drugi mieszka z matką tylko; chora, na rencie. Patrzą we mnie jak w obraz Najświętszej Panienki. Coś mnie ścisnęło za gardło. Jestem między młotem a kowadłem. „A może by tak… – lakiernik, śmielszy, patrzy na mnie niepewnie, wie, obaj wiedzą, że krzywdy ode mnie nie mają – a może by tak… szef nas zwolnił?” Patrzy na tego drugiego, tamten kiwa głową. „My by się zarejestrowali, wzięli kuroniówkę i… przychodzili do roboty, jakby nigdy nic”. Przecie to nielegalne, ja do nich, szara strefa mówią na to w telewizorze. „Oj, szefie, po co takie słowa, my nie pierwsi i nie ostatni” – przekonują, jak mogą. „Przyjdzie zima – jednym głosem już gadają – mróz, lód na drogach, ślisko, będą stłuczki, to i robota, szef znowu nas zarejestruje. I po krzyku”. A jak mnie sprawdzą? – ja do nich. „Kto to będzie wiedział?” – uspokajają.
– Wiesz, Pawełku, że mnie przekonali. I robiliśmy „jakby nigdy nic”. Pierwsze dni ze strachem spoglądałem w stronę bramy, czy nie jadą. Potem się uspokoiłem, zapomniałem. – Wyjął drugiego papierosa. Zaciągnął się i zamyślił. Patrzył gdzieś ponad płotem w stronę miasta. Niespodziewanie jego policzki drgnęły w uśmiechu. – Wiesz, Pawełku, ten Wojtek to ma trochę pstro w głowie, ale i smykałkę do pistoletu, lakier kładł jak automat, nawet po kielichu. Robiliśmy trzy samochody z Kolumny Transportu Sanitarnego, dobrze płatna robota; umowa, rachunki, wszystko jak trzeba. Trochę blacharki, zawieszenia, wydechy – nic poważnego. Dwa błotniki i maska z giełdy, jak nowe, żadnej szpachli nie trzeba, gładź jak pupcia niemowlęcia, od kolesia rachunki, że niby kupiliśmy u niego. Wszystko zrobione, lakier schnie, dwa dni do końca terminu, zdążymy, koniec tygodnia, wypadało to uczcić. Kupili my na początek po flaszce na głowę, spokojnie, żadne pijaństwo, braknie, to się doniesie, sklep parę kroków. Siedzimy w garażu i sączymy, gadamy, samochody obok. Krzysiek ma słabą głowę, zmogło go, mówi, że się musi przespać. Kładź się i śpij, bebechy z sanitarek wyciągnięte, torby, nosze. On chrapie, my gawędzimy, zmrok zagląda przez okna. Ni stąd, ni zowąd Wojtek mówi, że kawał zrobimy Krzyśkowi. Ja tam nieskory do żartów, za to on aż piszczy, mówiłem, że ma pstro w głowie. „Włożymy go w gips” – patrzy na mnie i mówi, że się zna na tym, był sanitariuszem na pogotowiu. Wyciągnął bandaże (pełno tego było), przygotował gips, mówi, żebym mu tylko pomógł przekręcać Krzyśka. Myślałem, że chce mu rękę albo nogę owinąć tym bandażem, a on jedzie od nóg, owija je razem, ciągnie do góry, ręce przy tułowiu. Pewnie rozwija ten bandaż z kłębka, ja go dźwigam (on ciężki jak szlag), żeby mógł przeciągnąć pod spodem. Ten coś mamrocze, żeby go zostawić, wyśpi się i pójdzie do domu. Nawet sprawnie nam to poszło, tylko sami wysmarowani gipsem, jak piekarze mąką. Wiesz, Pawełku, Krzysiek wyglądał jak jedna z tych mumii, o których nam w szkole mówili, tylko głowę zostawiliśmy. Potem się obudził. Coś tam bełkocze. Podchodzimy do niego (że też ja jak stary, tak i głupi, dałem się w to wciągnąć). On patrzy na nas i mówi, że mu się coś w nogi i ręce stało, bo nie ma w nich czucia. Widzę strach w jego oczach. Śmiech mnie ogarnia, odwracam głowę, staram się trzymać fason, Wojtek też. Krzysiek znowu pyta, co mu się stało? „Jak to co – Wojtek do niego – miałeś wypadek”. „Jaki wypadek, co ty pierdolisz? Razem piliśmy…”. Odchodzę na bok, nie mogę, a ten, powaga, ciągnie dalej: „Uparłeś się, że pójdziesz do domu. Zatrzymujemy cię, mówimy, żebyś się przespał. Jak do słupa. Jak osioł upartyś. Odprowadziliśmy cię do drogi, zapytali, czy wiesz, w którą stronę, powiedziałeś, że tak. Poszedłeś. Niedaleko. Jeszcze nie weszliśmy do garażu, jak usłyszeliśmy pisk opon, potem trzask. Przybiegliśmy. Leżałeś na środku drogi. A miałeś iść chodnikiem”. Wychylam się zza pleców Wojtka. Oczy Krzyśka jak pięć złotych, stare pięć złotych, z rybakiem. Słucha. A ten mu nawija jak makaron: „Zadzwoniliśmy po pogotowie. Przyjechali. Obmacali cię. Powiedzieli, że masz połamane ręce i nogi i włożyli cię w gips”. Wojtek skończył, a Krzyś myśli, potem znowu pyta: „To dlaczego jestem w garażu, nie w szpitalu?”. Chyba uwierzył w ten wypadek. „A dlatego, że pytali o ubezpieczenie, powiedzieliśmy, że nie masz, więc zostawili cię w garażu”.
– Zapalimy jeszcze po jednym? – zaproponował chłopak, sięgając ręką do kieszeni.
– Nie, twojego nie chcę… Za słaby, ja tam wolę swoje „66”. – Zanurzył rękę w bocznej kieszeni monterek, wyjął papierosy długie jak amerykańska autostrada. – Kiedyś, gdy miałem twoje lata, chciałem pojechać do Stanów swoim Iżem… Ale to był, kurwa, motor. – Zaciągnął się dymem na odległe wspomnienie. – Wiesz, wtedy świat stał otworem, gnaliśmy swoimi motorami na Mazury i nic więcej, żeby tylko bak był pełny, nie było ważne. Inny był to czas… Ale co tam, było – minęło. – Blask oczu zgasł tak nagle, jak się rozżarzył. – Na stare lata zamiast żyć w spokoju, po sądach będą mnie ciągać, może i do więzienia wsadzą. Tak, tak, nie wiesz, jacy oni są: nie człowiek, tylko paragraf ważny. Miałem kiedyś takiego klienta, nie zgadniesz, kim był – zrobił małą pauzę – sam szef inspektorów skarbowych. Facet na stanowisku, przy kasie, a gada jak zwyczajny człowiek, jak ty i ja, niejeden cieć wyżej zadziera głowę. Jeździł czarnym volvo, wypasione toto jak się patrzy. Jak tylko coś mu dolega – przyjeżdża do mnie. Z takimi trzeba dobrze żyć, może kiedyś, oby nie było potrzeby, w kłopocie pomoże, pomyślałem wtedy. A tu masz, jakbym w złą godzinę pomyślał. Podobno trzeba uważać, o czym się myśli. Dużo pewnie może, ten gościu, tyle lat na stanowisku, tym samym, ludzie się zmieniają, a on nie. „Bo wszystko trzeba z głową robić – tak mi kiedyś powiedział. – Ludzie, gdy się dorwą do koryta, to siorbią jak dobra świnia. Tracą czujność. Ze źródełka czerpać łyżką trzeba, nie chochlą, jak większość, by tylko szybko się nachapać”. Bystry ten gościu. – Heniek snuł swoje wywody szeptem, jakby w obawie, że ktoś usłyszy. – Do roboty jeździł nissanem micrą, by nie kłuć ludzi w oczy, volvo trzyma w garażu, na urlop, jakieś dalsze wyjazdy. Popatrz, tyle lat się trzyma, nikt nie wysadził go ze stołka. – Heniu czubkiem ochlapanego lakierem kamasza rozdeptał rzucony niedopałek. – Może coś doradzi, pomoże… komornik wisi mi na karku, ani grosza w kieszeni, spać nie mogę, leżę i patrzę w sufit. Świtu czekam jak więzień końca odsiadki. Może i mnie zamkną… Takich miałem chłopaków… do wszystkiego, do roboty, kieliszka i żartów, a teraz co… Zostałem sam jak palec.
– Wybacz, że w twój rękaw wylewam swoje żale. A ty pewnie masz jakąś sprawę, może się śpieszysz? Nie? Całe szczęście. Gdyby tak, psioczyłbyś w myślach na starego. Między Bogiem a prawdą, to i pogadać nie mam z kim. Niektóre auta, choć mają duszę, to słowa od nich nie usłyszysz. A klient jak to klient, ile kosztuje i kiedy odebrać, i tyle go widziałeś. Kiedyś tak się nie spieszyli, zawsze można było pogadać.
– Pokaż tego mercedesa. Mówisz, że dziury porobiły się w podłodze.
Powłóczystym spojrzeniem omiótł stojącą przed bramą czarną sto dziewięćdziesiątkę. Z przechyloną głową, jakby się chciał uchem podrapać w prawe ramię, powoli podszedł do auta. Zaczął od dachu; delikatnie, z wyczuciem przeciągnął dłonią po lśniącym lakierze, potem przyszła kolej na pokrywę bagażnika, błotniki i maskę. Obchodząc dookoła samochód, sięgał ręką pod nadkola – oczy nieruchome, twarz zastygła – delikatnie przesuwał dłoń po zaschniętym błocie, kruszone palcami obsypywało się drobinami piasku, potem wcisnął zamek pokrywy bagażnika.
– Ooo! – zdziwił się. – W każdym mercedesie sama się musi unieść. – Idąc tym tropem, otworzył drzwi od kierowcy i lekko odepchnął je od siebie. – Ooo! – po raz drugi. – Pawełku, tak nie mogą się zamykać. – Otworzył je na całą szerokość, splunął i zatarł pokancerowane dłonie, chwycił za górę i dół po przekątnej i nim chłopak się zorientował, o co chodzi, pan Heniu z okrzykiem karateki pewnie je zaatakował, wyprostował się, spojrzał na swoje dzieło i lekkim ruchem pchnął je od siebie – rozległ się delikatny, metaliczny trzask zamka. – Widzisz, Pawełku?! – Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Tak się mają zamykać drzwi w mercedesie. Stanął obok chłopaka i poufale trącił go łokciem. – Ładny merolek – powiedział z zachwytem. – Kiedy ci będzie pasowało… najlepiej za trzy dni. Przyjedź i go zostaw, pozaglądam już dokładnie i zrobię, co trzeba. Będziesz zadowolony. Pawełku – ściszył konfidencjonalnie głos, zerknął z obawą w stronę schodów do domu. – Masz co na koncie?
– Tak – odparł chłopak.
– To dobrze. Może by my tak do Żabki skoczyli? Jestem golcem jak nigdy. Wczoraj chciałem na zeszyt, znajoma przecież, ale mi odmówiła, suczka jedna. Najpierw muszę uregulować poprzednie, powiedziała. A z czego?! Stały zestaw biorę, jak zwykle: najtańszą flaszkę i „66”.
– Ładne masz to autko – skwitował, kiedy ruszyli, rozejrzał się po kokpicie, omiótł wzrokiem podsufitkę – i zadbane. Miałem kiedyś granatowego forda taurusa. W lakierze przejrzałeś się jak w lustrze, wypieszczony był lepiej niż dupcia niejednej baby, a gdy wyjechałem do miasta, to dziewczyny z zachwytu majtki ściągały przez głowę… – Urwał nagle, blask w jego oczach zniknął tak szybko, jak się pojawił. – Stare dzieje. Staniesz tutaj z boczku – zaproponował wyraźnie ożywiony, kiedy znaleźli się przy sklepie – na chwilę tylko, kupię, co trzeba i mnie podrzucisz jeszcze pod dom, dobrze?
Z kartą zakupy się udały i zadowolony mistrz blacharki z chłopakiem znowu wsiedli do samochodu.
– Masz przyciemnione szyby, to nie widać, co w środku. – Po tym wstępie mężczyzna wprawnym ruchem ręki zerwał gwint nakrętki i przechylił butelkę. Głośno pociągnął trzy hausty i odsunął od ust. – No, teraz można żyć. Moja stara kiedyś, przy niedzieli, to i flaszkę kupiła, a teraz nawet jej nie wspominaj, jakby diabeł w nią wstąpił. Jeszcze parę dni, gdybyś się nie pojawił, zapomniałbym, jak smakuje. – Spojrzał na chłopaka z wdzięcznością, jakby życie mu uratował. – Nawet fajek mi już nie przynosi, w domu palić nie pozwala; dba o moje zdrowie, tak mówi. Po co mi zdrowie, ile jeszcze pożyję. Ale co ci będę się żalił. – Znowu pociągnął z gwinta. Wierzchem dłoni obtarł usta. – Wiesz, Pawełku, stara ma trochę racji – znużone spojrzenie zawiesił na chyboczącej się w dłoni butelce – i z papierosami, i z wódką. Ale co mam zrobić, jak ją lubię. – Zakołysał trzymaną za szyjkę półlitrówką. – Wiesz, Pawełku, miałem taki dziwny sen. Obudziłem się i tak myślę: może już na mnie czas? Tak, tak, nie zaprzeczaj. Byłem w niebie. A konkretnie u świętego Piotra. Mówi, że wezwał mnie, bo papamobile naszego papieża się zepsuł. Pijany kierowca na niego najechał. Błotnik i drzwi do wymiany. Najlepiej żebym sam obejrzał. Zaprowadził mnie do warsztatu. Co to za warsztat, mówię ci. Duża hala, wszystko na biało, jak w szpitalu, pełno samochodów, też białe, małe i duże, nie wiesz, jakiej marki, wszystkie jednakie. Oglądam ten papamobile i mówię, że trzeba by Wojtka ściągnąć, lakiernika, bo ja nie potrafię. Wtedy święty Piotr mi mówi, że potrafię, że na Wojtka jeszcze czas nie przyszedł. Żebym z tutejszych wybrał sobie jakiego lakiernika. Też są dobrzy. Zaprowadził mnie do dużego pokoju, ogromnego. Sami kierowcy i mechanicy. „Wybieraj, którego chcesz”, mówi do mnie. Patrzę na ich gęby, wiesz, Pawełku, pijaka rozpoznam na kilometr, sami swoi, myślę. Nigdy przedtem takiego snu nie miałem. Tylko tobie o tym mówię…

*

Pawełek wrócił nie po trzech dniach, a po prawie trzech tygodniach. Dwie bramy garażowe były zamknięte, podwórze w poprzek dostojnie przemierzał rudy kot, którego Heniek nie znosił i częstował, czym miał w zasięgu ręki.
– Ja do pana Heńka – powiedział chłopak do kobiety na szczycie schodów. Widział ją parę razy, zawsze przez chwilę, przelotnie, wymieniając tylko zdawkowe „dzień dobry”.
Kobietę pewnie zaskoczyły te słowa, bo wyraźnie się zawahała, ale tylko na moment.
– Do Heńka?… – powtórzyła, jakby chciała się upewnić, że dobrze usłyszała. Uniosła głowę, spojrzała w górę… potem na chłopaka.
– On ma już inny warsztat i innych klientów. – Odwróciła się na pięcie i weszła do domu.
Chłopak zastygł i poczuł chłód na plecach.

 

The post Opowieść jednego wieczoru appeared first on Pro Libris.

]]>
Niebieski trabant https://prolibris.net.pl/niebieski-trabant/ Tue, 19 Mar 2024 12:54:04 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=12298 Edward Derylak

The post Niebieski trabant appeared first on Pro Libris.

]]>

Edward Derylak

Niebieski trabant

Byłem zielony jak wiosna, on niebieski. Błękitny jak aniołek, że przytulić się chciało. I powinien jeździć, jeździć, z przerwami na tankowanie, oczywiście. Podnosiło się maskę, pistolet w gardziel prostokątnego baniaka i do pełna, dwadzieścia cztery litra – tyle się mieściło – i dwie trzecie butelki Mixolu. W nagrodę siwa smużka z tyłu. Przed zbiornikiem był silnik – cud techniki: dwie harmonijki cylindrów i sterczące z głowic świece, jakby z dwóch komarków wzięte. Nagrzane maleństwa, że ułamek nieuwagi z pistoletem i gotów zapłonąć. Miałem takie cacko z twardej tektury, z wajchą biegów przy kierownicy. Przyprowadzone za ostatnie pieniądze z giełdy na Niskich Łąkach we Wrocławiu. Moje auto!
A że byłem zielony, to myślałem, że choć kontrolka ładowania czerwienią kłuje w oczy, jechać można. Przecież iskra potrzebuje prądu tyle, co nic. Tylko – żachnąłem się zaraz – jak długo można tak jechać? Aaa, tego już nie wiedziałem. Czy sto pięćdziesiąt da radę? – zastanowiłem się i po krótkim namyśle przyjąłem, że da. Zaryzykowałem. Uda się – nie uda. Przecież żadnego wyboru nie miałem – musiałem jechać. Czerwona lampka na chudym kokpicie świeciła już drugi dzień. Jak długo jeszcze? A jak braknie prądu? Chwilami wątpiłem, ale zaraz się dyscyplinowałem. Na pewno wystarczy. Musi wystarczyć! Chcę, żeby wystarczyło.
Lato było. Popołudnie. W niebieskiej popelinie z podwiniętymi rękawami usiadłem za kierownicą, drzwi uchylone. Nigdy nie było wiadomo, czy jeszcze nie przyjdzie zajrzeć pod maskę. Odpaliłem. Zawarczał od razu, jakby tylko czekał na obrót kluczyka w stacyjce. Trzasnąłem drzwiami (tak się zamykały) i w drogę.
Za sobą ciągnę siwą smużkę. Lampka na czerwono śmieje się, ja też – do niej. Po piętnastu kilometrach skręcam na drogę krajową, kierunkowskaz, ten prawy ani drgnął, nawet nie błysnął. Ta żarłoczna żółta lampka ma apetyt na dwadzieścia i jeden watów, to sporo, prądu ubywa w zastraszającym tempie. Mogłem jeszcze zawrócić. Ale, jak już wcześniej wspomniałem, musiałem jechać. Nawet bez kierunkowskazów. Bez mała setka kilometrów prostej drogi, po co mi kierunkowskazy. Przecież nikogo wyprzedzać nie zamierzałem. Ciepło. Błękit mojej popeliny ładnie komponował się z karoserią. Motor pyrkał miarowo, jak trzeba. Do trzydziestki brakowało mi ze trzy wiosny i świat jawił się kolorowo (teraz często słyszę, że szary był).
Błękitna mydelniczka pruje powietrze, na liczniku osiem dyszek, szyby opuszczone; w uszach gwiżdże wiatr, w środku szum, raz po raz trzeszczy radio, jakiś śpiew, nie wiem kto. Pomykam tą osiemdziesiątką, a w porywach, z górki, wskazówka nieśmiało wspina się na dziewięćdziesiąt, dobrze się przyjrzeć, to i ciut więcej. Wąskie twarde opony pogardliwie, ale zasłużenie, zwane rowerówkami, rytmicznie stukają na spojenia betonowych płyt. Górka – wcześniej było z, teraz będzie pod – motor daje z siebie wszystko, łapie zadyszkę, ale wdrapuje się sześćdziesiątką. Z lewej migają auta na białych blachach. Jest fajnie. Nie zapominam o kontrolce, zerkam od czasu do czasu, a ona nieustannie patrzy na mnie czerwonym, zmęczonym okiem.
Skręciłem z dwupasmówki. Wystarczy, upewniłem się w myślach. Jeszcze tylko niecałe pięćdziesiąt. Dwie wioski już za plecami. Minąłem tę drugą, na polu dwie zielone blachy żyta i, pamiętam, za jakieś dwieście metrów polna droga odchodziła w bok, jak to w polu. Tuż przed nią nagle zrobiło się… cicho. Cicho jak nożem uciął. Nigdy dotąd nie wystraszyłem się żadnej ciszy. A tej – tak. Chłód mnie przeniknął od brzucha do pleców, od pięt po czubek głowy. Poczułem mrowienie pod cebulkami włosów. Wrzuciłem na luz i toczyłem się coraz wolniej; oby do zakola przy polnej drodze, myślałem.
W oddali, niepokojąco nisko nad postrzępionym wierzchołkami drzew horyzontem, wisiała czerwona tarcza słońca. I co teraz?! Holować? Kto i czym? Może jakąś okazją. Zostawić? Przecież opony są ubiegłoroczne, zaraz jaki amator się znajdzie. Czułem się jak w pułapce. Tylko spokojnie – usłyszałem czyjś głos; a może mój? Sam już nie wiem, tych głosów było więcej. Będzie dobrze – kolejna podpowiedź. Dlaczego ma być dobrze, jak jest źle? – słyszę siebie. Zajrzyj do prądnicy! – ten obcy głos. Spojrzałem na moje dopiero co wyprane wytarte dżinsy i niebieską popelinę. Podwijaj rękawy i bierz się do roboty – znowu ten sam. Ale ja… zielony – odpowiedziałem nieśmiało, niemal szeptem. Bierz się do roboty…! – słyszę natarczywe ponaglenie.
Jeszcze nigdy tego nie robiłem, jedynie raz widziałem, na parkingu przed blokiem…
Potrafiłem znaleźć prądnicę pod uniesioną maską i ślepiłem jak obcy w nieznanym terenie. Obmacuję przewody jeden po drugim, odwracam, może przetarty, pociągam delikatnie, czy się trzyma, rozglądam, czy który urwany nie dynda. Niby wszystko jest jak należy, tak mi się wydaje, tylko że ładowania nie ma. Niespodziewanie pojawił się sąsiad. Znałem go z widzenia, nigdy nie rozmawialiśmy.
– Co się stało? – spytał z wyższością w głosie.
Nie lubiłem tych tak zwanych domorosłych fachowców znających się na wszystkim, co w samochodzie mogło się zepsuć. Taki typ – tak określałem ten gatunek ludzki – każdym słowem traktuje cię z góry, zwłaszcza wtedy, gdy poczuje od ciebie zieloność. Czytasz z jego twarzy i przemądrzałych oczu, że twój los w jego rękach. Dusisz swoje ja, gryziesz ambicję, zdarza się, że i język, a po chwili już tylko potakujesz i godzisz na wszystko. Nie zapraszałem go, podszedł sam. Powiedziałem, że prądnica nie ładuje.
– Pewnie szczotki, zjechane albo zaoliwione – odparł autorytatywnie bez zastanawiania.
Powiedział, żebym dał siedemnastkę. Zdjął marynarkę i położył na murku piaskownicy. Chwycił klucz i wsunął ręce pod silnik, między kable. Lekko popiskiwały odkręcane nakrętki. Potem się podniósł z żelastwem w rękach, które zwało się „prądnicą” i zażyczył sobie – tak, tak to zabrzmiało w moich uszach – zażyczył sobie szmaty, śrubokręta i jeszcze dwa klucze. Kucnął, rozpostarł tę łachę na betonce, poobracał prądnicą przed oczami, pokręcił kółkiem pasowym i mruknął, że dobrze. Odkręcił kilka nakrętek i ostrożnie wyjął wirnik. Znowu mruknął, że dobrze. Spojrzał na szczotki.
– Widzi pan – powiedział i podsunął mi pod oczy. – Szczotki są zaolejone. – Podałem mu czystą szmatkę. Wytarł błyszczące węglowe skrawki do sucha i złożył wszystko. Obserwowałem z zainteresowaniem. Sprawnie mu to poszło. Pochylił się pod maską.
– Gotowe – powiedział po chwili, jakby chodziło o zamiecenie kawałka chodnika. – Zakręć pan.
Silnik przyjemnie zagdakał. Lampka zajarzyła się na chwilę i zgasła.
I tamto zdarzenie teraz pojawiło się mi przed oczami. Podwinąłem wyżej rękawy, siedemnastkę w dłoń i pochyliłem pod maską. Czyste dłonie w okamgnieniu zaprzyjaźniały się ze smarem. Po kilku minutach wyprostowałem się z prądnicą w rękach. Najłatwiejsze miałem za sobą, teraz trzeba było zobaczyć co w środku, co ją boli. Marzyłem o kropli oleju na szczotkach. Była. Ciemna, oleista i błyszcząca. Nawet się nie zastanawiałem, skąd się ona znowu tam znalazła? Patrzyłem jak urzeczony. Jak na niezwykły okaz owada znalezionego w polu. Wziąłem gałgan, zbliżyłem ostrożnie dłoń, jakbym się bał, że go spłoszę. I wytarłem z pietyzmem.
Złożyłem i umocowałem we właściwym miejscu.
Gdy wychynąłem spod maski, wtedy go zobaczyłem. Stał przy samochodzie. Doznałem wrażenia, że był cały czas, czekał w milczeniu, aż naprawię. Poczułem się nieswojo.
– Mogę się z panem zabrać? – spytał.
Człowieku, z nieba mi spadłeś – pomyślałem uradowany. Obsadzę cię w roli rozrusznika. Głośno zaś powiedziałem:
– Najpierw trzeba popchnąć. Gdy prądnica będzie ładować, pojedziemy obaj.
Uśmiechnąłem się zachęcająco.
Usmarowany po łokcie i z upstrzoną smarem twarzą (komary zaczynały już żerować), usiadłem za kierownicą. Przekręciłem kluczyk, wycisnąłem sprzęgło i wrzuciłem dwójkę.
– Można! – krzyknąłem, by mnie usłyszał.
Samochód wytoczył się na asfalt, koła nabierały prędkości. Czekałem na właściwy moment, jeszcze trochę, niech naciśnie mocniej. Gdy uznałem, że chyba więcej nie da rady, że wykrzesał z siebie wszystko, co mógł – puściłem sprzęgło. Auto przystopowało i zaraz, po jednym obrocie wału zapyrkał. Kontrolka błysnęła czerwono i zgasła.
Jechaliśmy. Słońce kończyło swój pracowity dzień.

Tomasz Daiksler, Bielice, olej, płótno, 2007

The post Niebieski trabant appeared first on Pro Libris.

]]>
Skrzypce https://prolibris.net.pl/skrzypce/ Sun, 14 Jan 2024 11:02:53 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=11230 Edward Derylak

The post Skrzypce appeared first on Pro Libris.

]]>

Edward Derylak

Skrzypce

 

Mżyło od rana. Wczesne popołudnie szybko zszarzało. Ludzie pospiesznie przemierzali w dół i w górę szerokie schody przy dworcu na miasto. Częściej niż w inne dni ruszały z postoju taksówki. I nikt nawet nie spojrzał w witrynę komisu wciśniętego między fryzjera a ścianę dworca. Stary Frey jak kołek w płocie tkwił za drewnianym kontuarem i patrzył w załzawioną szybę. Dzisiaj nie liczył już na klientów, nawet na znajomków, którzy czasami wstępowali, by jedynie pogadać. Spojrzał na zegarek. Trzeba by zamknąć, pomyślał.

Wtem usłyszał dochodzący zza ściany dziwny dźwięk, niby szloch dziecka. Początkowo myślał, że pewnie jaki bachor z matką na postoju się marze. Po chwili usłyszał głośniejsze spazmy, jakby za jego drzwiami. Był to płacz dziecka, nie miał wątpliwości. Podniósł się ociężale, aż zaskrzypiały stare kości, odruchowo uniósł zsunięte na nos okulary w grubej oprawie i ruszył w stronę drzwi. Z zaciekawieniem wyjrzał na zewnątrz. Przy ścianie, z wtuloną w ramiona głową, stał kilkuletni chłopiec z futerałem w ręku; w wiatrówce, krótkich spodniach i trampkach. Spod opadającej na czoło mokrej czupryny patrzyły przestraszone oczy.
– Dlaczego płaczesz? – spytał.
– Bo… boję się… iść do domu – wydusił mały przez ściśnięte gardło.
– Jak masz na imię?
– Szymek – łkając, wydobył z siebie.
– No już dobrze, nie płacz. Kogo się boisz, Szymek?
W krótkich, rwanych słowach chłopiec opowiedział, że mieszka z rodzicami, bratem i siostrą. Uczy się
grać na skrzypcach, a ojciec chce je sprzedać.
– Sprzedaje z domu wszystko, co wpadnie mu w ręce. Wczoraj powiedział… że „już przyszła pora na twoje skrzypce”. A ja tak bardzo lubię grać – zakończył cichnącym głosem. Gdy uniósł głowę, spod strzechy włosów patrzyły smutne oczy.

Staremu żal się zrobiło chłopca, który był w wieku jego najmłodszego wnuka. Położył kościstą dłoń na
jego ramieniu i przygarnął do siebie. Ten odruchowo odchylił głowę od grubych warkoczy siwego swetra.
– Co, gryzie?

Po wejściu do środka mały się uspokoił. Z zainteresowaniem wodził spojrzeniem po zastawionych regałach. Frey patrzył na chłopca i zastanawiał się, co ma z nim począć. Nic rozsądnego nie przychodziło mu do głowy i wtedy niespodziewanie Szymek się odezwał:
– Proszę pana – zagadnął nieśmiało, patrząc w przeoraną zmarszczkami twarz – ja bym zostawił u pana moje skrzypce.


Ta nieoczekiwana propozycja zaskoczyła właściciela komisu. Przyjrzał się chłopcu uważniej. Potem wziął delikatnie z jego dłoni futerał i położył na blacie kontuaru. Po chwili namysłu powiedział – sam nie wie dlaczego – że się zgadza, przechowa do jutra instrument. Twarz chłopca od razu poweselała. I chwilę potem już go nie było. Stało się to szybko, że gdyby nie futerał na kontuarze, Frey pomyślałby, że nikogo nie było.

Spojrzał na pożółkłą tarczę zegara na ścianie i pomyślał, że czas zamykać. Do wysłużonej już teczki schował „Gazetę Robotniczą”, pieczołowicie umościł w futerale okulary i kiedy brał już z wieszaka granatowy ortalion, zaskrzypiały drzwi. Obejrzał się zdziwiony. Przy wejściu stał w lekko pochylonej pozie wysoki
mężczyzna. Zapytał, czy można i nie czekając na pozwolenie, postąpił dwa kroki. Wierzchem dłoni zaczął
otrzepywać z szarego prochowca krople wody, potem zdjął kapelusz, delikatnie opukał o dłoń i zawiesił na stojącym wieszaku. Powiedział kilka słów o złej pogodzie i przedstawił się jako kierownik sekcji muzycznej osiedlowego domu kultury. Potrzebował dwóch instrumentów dla swoich muzyków.
– Mam nadzieję, że u pana coś niedrogiego się znajdzie. – Grymas uśmiechu przemknął przez pociągłą twarzy nieznajomego.

Frey pomyślał, że dzisiaj jednak coś utarguje. Gestem ręki wskazał regał. Wielkiego wyboru nie było.
Prawdę mówiąc, to żadnego. Na półce leżały trąbka i czerwony akordeon Paolo Soprani. Przybyły obejrzał
je pobieżnie, nie kryjąc rozczarowania. Wyjawił, że poszukuje kontrabasu i skrzypiec. Po czym spojrzenie
utkwił na futerale.
– Skrzypce nie są do sprzedaży – uprzedził pytanie właściciel komisu.

Zastrzeżenie, że „nie są do sprzedaży” na nieznajomym nie zrobiło żadnego wrażenia. Więcej, on jakby nie słyszał. Spytał natomiast, czy może je zobaczyć. Skoro taki ciekawy, niech zobaczy, pomyślał właściciel i skinął głową. Tamten otworzył futerał, ostrożnie wyjął instrument, uniósł na wysokość oczu i odwrócił się w stronę okna. Obejrzał skrzypce ze wszystkich stron, cmokając z zachwytu. Frey był obojętny na ochy i achy, bo wiara, że coś sprzeda, uleciała nagle tak, jak się pojawiła. Miał już powiedzieć, że szykuje
się do wyjścia, kiedy niespodziewanie mężczyzna zaproponował, że kupi te skrzypce.
– Mówiłem: nie są na sprzedaż.
– Świetna robota. Chętnie je kupię – powtórzył nieznajomy, patrząc właścicielowi komisu woczy. – Jest to wartościowy instrument i szkoda go, by służył do nauki dla byle uczniaka. Te skrzypce powinny być w rękach przyszłego mistrza – zakończył ten przydługi, jak się wydawało Freyowi, wywód. Jednak on tylko odetchnął głęboko i ciągnął dalej: – Pro-szę pa-na – wyartykułował sylaby – skrzypce warte są nawet trzy
tysiące. Proponuję panu interes: ja od ręki wezmę je za… powiedzmy za dwa. Pan chłopcu, właściwie to jego
rodzicom da tysiąc, a oni w pedecie kupią małemu nowe za pięćset. – Oczy mu zabłyszczały, a na twarzy
pojawił się łobuzerski uśmiech.
– Ależ szanowny panie. – Frey się obruszył. – Tak nie można…
– Co nie można, co nie można… – bagatelizował skrupuły właściciela komisu. – Powinien się pan cie szyć, że tu wszedłem. Szykował się pan do wyjścia, jak widzę. Dziesięć minut później tylko pocałowałbym klamkę i okazja przeszłaby koło nosa. Niech pan będzie rozsądny – zaapelował. – Wszyscy skorzystamy.

Frey podrapał się po głowie. Interes ostatnio nie idzie. Coraz mniej zagląda klientów, zarówno chcących kupić, jak i sprzedać jakiś przedmiot. Więcej towarów jest w sklepach. Kiedyś to były czasy, drzwi się nie zamykały – rozrzewnił się na wspomnienie – nie to, co teraz. Choćby dzisiaj, pies z kulawą nogą nie zajrzał. Człowiek wkłada mu stówki do kieszeni, zarobek jak się patrzy, ale ten chłopiec… Zobaczył jego twarz, a obok niej kilka stówek; same przyszły do niego. I znowu głos ze środka, że skrzypce zobowiązał się przechować – nie sprzedawać. Po chwili wahania przed oczami miał już tylko czerwone papierki z Waryńskim.
– A jak się rodzice nie zgodzą? – Przemilczał, że tylko matkę wystarczy przekonać.
– Pana w tym głowa, by się zgodzili. – Nieznajomy powiedział stanowczym głosem, jak szef do podwładnego. Był już prawie pewny, że przekonał starego. – Umowa stoi?

Nieznajomy spojrzał pytająco i wyciągnął rękę. Po chwili słychać było klaśnięcie dłoni.
– Wiedziałem, że się dogadamy – powiedział, zamykając drzwi.
Następnego dnia po szkole chłopak przyszedł po skrzypce, właściciel komisu dając je, powiedział, że
chciałby porozmawiać z jego mamą.
– Muszę spytać, czy się zgadza, bym przechowywał twoje skrzypce. 

Kiedy matka z synem przyszli do komisu, Frey wyszedł zza kontuaru, ukłonił się, potem pocałował kobietę w rękę. Nie pamięta, kiedy ostatni raz zachowywał się tak szarmancko wobec kobiet. Wiedział, że tym razem okoliczności są takie, że inaczej nie może. Musi grać rolę, której się podjął.
– Witam szanowną panią – powiedział i wskazał krzesło przy okrągłym stoliku przy ścianie. Sam usiadł po drugiej stronie. Chłopak stanął przy matce. Mężczyzna chrząknął i powiedział, że zapewne syn się pochwalił, że skrzypce zostawia w komisie. Ona lekko skinęła głową i spytała, jak się będzie mogła odwdzięczyć. Frey lekceważąco machnął tylko ręką, dając do zrozumienia, że to drobiazg, że nie ma o czym mówić. Pochylił się lekko w jej stronę. Powiedział mniej więcej to samo, co wczoraj jemu ten kierownik z domu kultury. Zataił jedynie podaną przez tamtego wartość instrumentu.
– Dam równy tysiąc – powiedział ściszonym głosem, choć oprócz ich trojga w pomieszczeniu nie było
nikogo.
Kobieta, jak myślał, pewnie była zaskoczona tym, co usłyszała, odezwała się dopiero po chwili:
– Czy ja wiem? – powiedziała niezdecydowanie.
Frey nie nalegał. Kobieta niech się zastanowi. Da jej czas. Położył dłoń na ramieniu chłopca.
– Ty się nie martw. W tej szafie, przy podłodze, jest zamykana na klucz szuflada. Widzisz? W sam raz na twój futerał. Klucz będziesz zabierał ze sobą – tłumaczył chłopcu, jakby decyzja już zapadła, zerkając jednocześnie na jego matkę. Kobieta wpatrywała się w którąś z półek regału przy przeciwległej ścianie.
– Mówi pan, że da tysiąca? – spytała niedowierzając.
– Ani złotówki mniej!
– Zgoda – powiedziała z ulgą i dopiero teraz się uśmiechnęła. Jakby zrzuciła z pleców niewidoczny ciężar.

Frey odetchnął z ulgą. Wstał i wrócił za kontuar. Słychać było ciche szczęknięcie zamka i szelest przekładanych banknotów. Po chwili ponownie przeliczył je na stoliku. Kobieta drżącymi dłońmi zwinęła je w rulon, odwróciła się i wsunęła – jak się domyślił – za biustonosz. Po chwili przez wystawową szybę widział, jak się oddalają matka z synem. I kiedy zniknęli za budynkiem dworca, z zadowoleniem zatarł ręce.

Następnego dnia od rana Frey z niecierpliwością oczekiwał mężczyzny w prochowcu. Za każdym razem,
gdy tylko skrzypnęły otwierane drzwi, spoglądał w tamtą stronę, myśląc, że to on. Na tym wyczekiwaniu minął cały dzień. Pewnie nie mógł wyjść z pracy, może co innego mu wypadło… Rozważał różne nieoczekiwane sytuacje. W końcu przecież nic się nie stało. Przyjdzie jutro. Z wiarą, że tak będzie udał się do domu.

Zawód czekał go i następnego dnia, i kolejnego też. Nie pojawił się też i chłopiec. Frey w wolnych chwilach rozmyślał o poznanych – albo i nie, nie znał nawet imienia mężczyzny, a imię „Szymek” pewnie zmyślone – nieznajomych. Miał złe przeczucia.

Z futerałem w ręku i głową pełną czarnych myśli udał się do zaprzyjaźnionego muzyka z filharmonii. Ten
okazał się być wielce zdziwiony, że przyjaciel paraduje po mieście jak szacowny muzyk. Jednak widząc jego
marsową minę, odstąpił od żartów i w zamian spytał, co go sprowadza. Frey w milczeniu otworzył futerał i zapytał od razu, ile są warte? Przyjaciel powolnym ruchem zdjął okulary, nałożył drugie, ujął w ręce skrzypce, uniósł je na wysokość oczu, spojrzał z jednej strony, potem z drugiej – trwało to kilka chwil – i odłożył. Zdjął okulary i ciepło spojrzał w twarz starego przyjaciela.
– One nie mają większej wartości – powiedział smutnym głosem.
Krew odpłynęła z pooranej zmarszczkami twarzy Freya, nerwowo zadrżała broda. Wspomagany
ramieniem spoczął na krześle. Drżącą dłonią podniósł do ust podaną szklankę wody.

Jeszcze długo potem stary właściciel komisu wyczekiwał mężczyzny wszarym prochowcu i kapeluszu.
Lecz on nigdy się już nie pojawił. Nie przyszedł też mały chłopiec, który, jak mówił, uczy się grać na skrzypcach.

The post Skrzypce appeared first on Pro Libris.

]]>
Tylko w jego uszach pykało https://prolibris.net.pl/tylko-w-jego-uszach-pykalo/ Wed, 07 Dec 2022 15:45:26 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=5001 Edward Derylak

The post Tylko w jego uszach pykało appeared first on Pro Libris.

]]>

Edward Derylak

Tylko w jego uszach pykało

Spojrzał na trzymany w ręku bukiet. Subtelny, niezbyt okazały, jednak gustowny, jak ocenił w myślach – będzie w sam raz. Rozwiał wątpliwości, które się pojawiły i szedł już spokojny, rozglądając się na boki. Osadzony w pamięci obraz sprzed lat porównywał z mijanymi budynkami i uliczkami uciekającymi raz w prawo, raz w lewo. Niewiele się zmieniło. Ta sama, tylko już mocno postarzała zabudowa o ni stąd, ni zowąd poszarzałych ścianach z licznymi liszajami odpadającego tynku. Tylko nieliczne odnowione. Choćby apteka, wygląda jak nowa. Zaczął liczyć, ile to lat. Od jakiegoś czasu nieustannie liczy lata. Kiedy się wydarzyło to czy tamto. Ile to on albo kto inny miał lat wtedy i wtedy. Od kiedy do kiedy mieszkał tu i tam. Pewnego razu uzmysłowił sobie tę, jak sam określił w myślach, manierę, i tylko się uśmiechnął – nie przestał liczyć, jakby się bał, że może zapomnieć, kiedy co było. Teraz mu wyszło, że może piętnaście albo i więcej lat, jak się ostatni raz widzieli. Szmat czasu. Z żadnym zdarzeniem ani sytuacją nie mógł połączyć tamtej wizyty, żeby konkretny rok zaczepił się jakoś w pamięci. Nic, biała plama. Pamięta ostatnie spotkanie. Czas obszedł się z nią nad wyraz łaskawie. Krucha, filigranowa sylwetka i ten sam, jak zapamiętał z czasów, kiedy chodził z jej synem do szkoły, promieniujący ciepłem i serdecznością uśmiech. Potem skończył się ten beztroski, spokojny czas, kiedy świat mienił się kolorami i nie było rzeczy niemożliwych. I matka kolegi była tylko matką. Miała wyjątkowe, jakiego nigdy wcześniej nie słyszał, imię – Aldona. Kiedy po latach pierwszy raz ją odwiedził – mieszkała sama w dużym mieszkaniu – miał więcej lat niż ona wtedy, gdy bywał u nich częstym gościem. Po jego czarnych gęstych włosach pozostało już tyko wspomnienie. Zmężniał, tu i tam się zaokrąglił, a dla niej czas jakby się zatrzymał. I wtedy, ku swemu zaskoczeniu, ba, nawet zawstydzeniu, patrzył na panią Aldonę nie jak na matkę kolegi, ale jak na atrakcyjną kobietę. Potem widzieli się jeszcze dwa razy w krótkich odstępach czasu. I dzisiaj, po kilkunastu latach, kiedy w pamięci znowu ożywały zdarzenia sprzed lat, obrazy młodej kobiety i starszej pani tasowały się mu przed oczami.

Długi korytarz i duże białe drzwi do dobrze mu znanego czteropokojowego mieszkania – myślami cofał się aż na skraj pamięci. Do czasu zaprzeszłego, spowitego pajęczyną oplątanych lat i dekad.

Ilekroć wraca do tego jesiennego dnia, kiedy po raz pierwszy nacisnął guzik dzwonka przy białych drzwiach, pamięta ten dreszcz emocji przed przekroczeniem progu innego, jak się domyślał, i okazało się, że słusznie, mieszkania. Otworzyła matka kolegi, która nie była podobna do matek dotychczas widzianych. Elegancka, delikatna, uśmiechnięta. Podobne kobiety widywał na okładkach czasopism. Matki, które znał, były zapracowane, zmęczone i z szorstkimi dłońmi.

I znowu przedzierał się przez te lata systematycznego bywania u nich, bo tych kilka późniejszych odwiedzin czy przypadkowych, gdzieś na mieście, spotkań nie mógł pozbierać w nic konkretnego. Ten utrwalany w pamięci przez całe sześć lat obraz rościł sobie prawo pierwszeństwa przed późniejszymi. Miał świadomość, że tamtej kobiety od dawna już nie ma, choć nie do końca, bo przecież ona jest, tamta, ta sama, tylko… nie taka sama. Że raz po raz ożywa jedynie w jego pamięci, że dzisiaj zobaczy (do swoich lat dodał te, które ich dzieliły) starszą panią, z którą czas obchodził się delikatnie, ale, to oczywiste, nie będzie tak w nieskończoność. Znowu nagła myśl: A może… może dać sobie spokój i zawrócić? Spojrzał na trzymane w ręku kwiaty: a co z nimi? Na chodniku, po drugiej stronie ulicy zobaczył kobietę. Czy oddać bukiet tej starszej pani po drugiej stronie ulicy? Będzie miała niespodziankę. Może od dawna nie otrzymała od nikogo kwiatów? Tylko czy wypada? Pomyśli sobie jeszcze: pomylony jaki?! Szybko się jednak zdystansował od nagłych wątpliwości. Przecież jest dużo starsza – gdzie jej takie rzeczy w głowie. W końcu on też nie wygląda na lowelasa. Obejrzał się. Jej sylwetka znikała w bramie.

Był już blisko. Przedszkole jak wtedy i zaraz za nim na pagórku pośród rozbuchanych krzaków bzu budynek „trójki”. Kamienna ściana przy chodniku, a nad nią szpaler żywopłotu. Mur się skończy i będzie na miejscu. Zrobił te kilkanaście kroków i… Powiedzieć, że się zatrzymał czy przystanął, to byłby czysty eufemizm. Nogi bezwiednie osadziły go w miejscu, z którego ujrzał to, co ujrzał. Nieruchomymi oczyma wpatrywał się w odartą z tynku kamienicę i oczodoły okien, z których unosił się jeszcze, tak się mu zdawało, czerwony pył. Odsłonięta cegła jątrzyła czerwienią. Poczuł się, jakby to jego odarto ze skóry, tylko że ból skupił się gdzieś w środku. Z odrętwienia wyrwało go szczekanie biegnącego psa. Duży, z przypalonym grzbietem wilczur sadził wielkimi susami w jego stronę. Z niepokojem spojrzał na bramę i ogrodzenie. Była zamknięta, płot szczelny. Po chwili w głębi podwórza pojawił się mężczyzna. Pewnie wyszedł ze zbitej z desek szopy. Stanowczym głosem poskromił zapalczywość zwierzęcia i leniwym krokiem, nie spuszczając wzroku z nieznajomego, zbliżył się do bramy. Pogładził po łbie psa, ten pomachał ogonem, przysiadł na tylnych łapach i łagodnymi oczyma wpatrywał się w obcego.

– To teren prywatny – burknął dozorca. – Nic tutaj do oglądania.

– Popatrzeć nie można?

Stali w milczeniu. On nie mógł oderwać wzroku od budynku, potem spojrzał na trzymany w ręku bukiet. Stróż podrapał się w zarośnięty podbródek.

– Coś mi się zdaje… – zaczął – że szanowny pan do kogoś w odwiedziny – powiedział ze zrozumieniem, tak po ludzku.

– Tak… w odwiedziny. Tylko że, jak widzę, spóźniłem się. Gdzie wyprowadziła się rodzina, która tutaj mieszkała?

– Nie wiem, panie. Ja tylko stróżuję. Dawniej tu jakieś biura były, ale żeby kto mieszkał… to nie wiem. Długo budynek stał niezamieszkały. Remont zaczął się dopiero z końcem lata. Ktoś bliski? – Po chwili rzekł zachęcająco: – Może chce pan wejść do środka, pooglądać?

Kiwnął tylko głową.

– Może… – odpowiedział niepewnie.

Dozorca otworzył metalową furtkę, wtedy on wyciągnął rękę. Dłoń dozorcy była twarda i szorstka.

– Bańdura jestem – przedstawił się.

Od strony podwórza podszedł do drzwi wejściowych, a właściwie do dziury w murze. Obejrzał się przez ramię.

– Niech pan wejdzie dalej. – Dozorca zachęcił skinieniem głowy.

Pod nogami chrzęściły kawałki cegły i okruchy tynku. Na piętrze omiótł go przyjemny powiew kończącego się już lata. Zatrzymał się na szczycie schodów. W lewo ciągnął się korytarz. Bańdura oczami wyobraźni zobaczył płat białej laminowanej płyty wspartej na dwóch budowlanych kozłach. Usłyszał odgłos odbijanej pingpongowej piłeczki. Tak wyraźny, jakby rzeczywiście grano w ping ponga. Ale nikt nie grał, to tylko w jego uszach pykało: pyk – pyk, pyk – pyk. Obrócił głowę i zatrzymał spojrzenie w miejscu, gdzie były wysokie do sufitu białe drzwi; za nimi w przedpokoju brązowy chodnik z jasnymi paskami po bokach, stolik z telefonem, obok wypełniony czasopismami gazetnik i dwa fotele z zieloną, tak mu się zdaje, tapicerką. Z przedpokoju wchodziło się do kuchni z błyszczącym na podłodze zielonym linoleum. Na środku duży biały stół, a wokół białe krzesła. I matka kolegów. Stawiała półmisek z kanapkami i oznajmiała ciepłym głosem: „chłopcy, kolacja”. Mimo traktowania go jak trzeciego syna, na początku czuł się obco. Trochę dziki, nieokrzesany, podglądał, w której ręce i jak trzyma się nóż i widelec. Pewnego razu zapraszając do stołu, powiedziała: „siadajcie”. Położyła na jego ramieniu rękę. Przez koszulę poczuł ciepło jej dłoni. Dzisiaj wydaje mu się, że to ciepło to on czuje teraz – nie wtedy. I ten zapach perfum. Delikatny, zmysłowy, kobiecy. Że delikatny, zastanawia się, mógł wtedy tak odczuć, bo intensywne i przyprawiające o zawrót głowy tanie zapachy w autobusach i sklepach były na porządku dziennym. A że zmysłowy, kobiecy. Uśmiecha się w myślach, jakby z zawstydzeniem. Teraz jest pewny, że tych doznań nie może przypisać tamtemu kilkunastoletniemu chłopakowi. To raczej on, starzejący się mężczyzna, wyobraża sobie, że taki mógł być zapach tamtych perfum. Albo gdy innym razem podniosła w górę ramię i dłonią przeciągnęła po jego ostrzyżonych włosach, przypominając synom o pójściu do fryzjera. Dlaczego też o tym pamięta? A może to się nie zdarzyło? A gdyby nawet, to czyż takie drobiazgi nie giną w morzu niepamięci? A to że od tego gestu poczuł zażenowanie, miał wrażenie, że nawet spłonął rumieńcem. I to też może pamiętać? To też się zdarzyło? I co jeszcze…? Zgrabną sylwetkę i zanikające echo barwy jej głosu. Jedynie to mogło pozostać z tamtego, odległego czasu. I tylko twarze: tamta, którą widział w czasach szkolnych i ta ostatnia z oznakami powoli mijającej urody, sprzed lat kilkunastu, powoli zasnuwa je mgła niepamięci.

Czuje zamęt. Odległe czasami widzi wyraźniej niż to, co następowało potem, gdy jeszcze tkwił korzeniami w tym mieście. Wyobraźnia domalowuje po swojemu, co znikło w niepamięci i powstaje swoista hybryda, i sam już nie wie, co jest czym czy kim. I to wszystko razem miesza się mu w głowie…

– Czy wszystko w porządku? – usłyszał głos zza siebie. Poczuł, jakby kto nim potrząsnął.

– Tak, w porządku – odpowiedział głucho, nie odwracając się.

Niepewnie postąpił kilka kroków do zamkniętych, w jego pamięci, drzwi. Spod stóp dochodził chrzęst gniecionych pod stopami kawałków gruzu. Przystanął i wrzucił do przedpokoju trzymaną w ręku wiązankę.

Leżący na prawym boku mężczyzna. Głowę ma podpartą na prawej ręce. Nie ma koszulki. Patrzy zmysłowo. Szkic ołówkiem.

The post Tylko w jego uszach pykało appeared first on Pro Libris.

]]>