Władysław Edelman Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/wladyslaw-edelman/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Wed, 21 May 2025 10:36:54 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Władysław Edelman Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/wladyslaw-edelman/ 32 32 I żeby to wszystko szlag jasny trafił https://prolibris.net.pl/i-zeby-to-wszystko-szlag-jasny-trafil/ Tue, 20 May 2025 12:59:19 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15846 Władysław Edelman

The post I żeby to wszystko szlag jasny trafił appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman

I żeby to wszystko szlag jasny trafił*

Nikt nie znał drogi do Pałacu. Wiedzieliśmy wszakże, że on jest, że góruje nad nami, czuliśmy jego wszechobecną władzę i baliśmy się jej. Tej władzy się baliśmy. I tego gmachu, o którym ludzie mówili, że wielki, że ma tysiąc okien, które dzień i noc świecą jasnym blaskiem, niczym słońce w zenicie i że Pan Hrabia ma ziemi tyle, ile wszyscy pozostali hrabiowie na całym świecie.

Jedynie Kazimierz, który Klucznikiem był u hrabiostwa, znał tę drogę jak własną kieszeń. Biedny on był jak my wszyscy we wsi, ale obnosił się z tą swoją funkcją, jakby panem jakim był, a po prawdzie, to tylko co wieczór robił obchód hrabiowskich włości, sprawdzał, czy wszystko jest w porządku, zamykał rozliczne komórki, stodoły, stajnie, bramy, wierzeje, drzwi i wszystko, co tylko było do zamknięcia, a także czuwał, czy złodziej jakiś nie czyha na jego bogactwa. I odnosił Panu Hrabiemu pęk kluczy, nanizanych jak paciorki różańca na wielkie druciane koło, którym idąc potrząsał i dzwonił, jak nie przymierzając, w kościele na podniesieniu.

Bywało, że któryś z nas, od Cianciary po pijaku wracając, drogę do domu pomylił i tak długo kluczył po polach, po lasach, po sadach, że nie wiedząc jak i kiedy, stanął na wprost Pałacu, onieśmielony jego potęgą. Bywało, że z tego strachu, a bardziej i z tego, że sił w nogach już nie miał, zaległ gdzieś pod drzewem i do rana przespał. Tyle że jak się obudził, to się okazywało, że pod własną chałupą śpi, a Pałacu nie widać, i nie wiadomo, czy to się wszystko nie przyśniło, nie majaczyło po gorzałce.

Najwięcej o Pałacu opowiadał Jasiek, ale temu tym bardziej wierzyć nie można, bo to pijak największy z nas wszystkich. Zaklinał się jednak na ojca, matkę i wszystkich świętych, że czas jakiś temu, trzeźwym będąc, złodzieja złapał, co jabłka w hrabiowskim sadzie kradł. To znaczy złapał i nie złapał jednocześnie, bo złodzieja z workiem widział, a jak tylko w jego stronę poszedł, to złodziej zniknął. Dziwne to było i osobliwe, bo sad już prawie nagi był, i nie miał gdzie się schować. Chodził więc od drzewa do drzewa, obchodził je wokoło, w liście i gałęzie zaglądał, „jesteś tam, jesteś?”, wołał i nic, poza skowronkiem, co nad sadem wysoko wisiał i dzwonił, znaleźć nie mógł.

Mogło też być i tak, że to nie hrabiowski był sad, tylko ten w Boleszycach, w którym ktoś do drzew laski trotylu poprzywiązywał i odpalił. I jak huknęło, to z drzew tylko kikuty zostały, a i Jasiek od tego ogłuchł, we łbie mu się pomieszało i dlatego pewnie głupoty opowiadał. To musiało być tego dnia, kiedy pod nieobecność ojca postanowiłem naszego gniadego osiodłać i przejechać przez wieś z dzidą z leszczynowego kija wystruganą i w ostrogach z drutu. Koń nijak nie chciał mnie słuchać, szedł, jak chciał, jak to koń od wozu, a nie pod jeźdźca. Skończyło się tym, że po kilku nieudanych próbach koń miał boki drutem poranione, ja – pięty, a gniady tego huku z sadu się wystraszył, dęba stanął, zrzucił mnie na ziemię i uciekł w pole.

A złodziej, okazało się, faktycznie był, tylko nie wiadomo, czy ten sam, czy inny, bo go ojciec z Walkiem na polu złapali, jak kartofle kradł.

Narobił on nam, ten złodziej kłopotu, bo to już i po rewolucji, i po wojnie było, i nikt nie wiedział, co jest czyje. I myśleliśmy, żeby go wolno puścić, bo nawet mu dobrze z oczu patrzyło, mówił jak pan jakiś, tłumaczył się, że myślał, że to pole, co do niedawna hrabiowskie było, to teraz jest nasze wspólne, więc że bierze, jak ze swojego.

Ale i pomógł nam on, nie taki z niego zły człowiek był, bo Pietrek akurat list do Hrabiego pisał i dukał, i kleksy robił, a ten, psiajucha, siadł i napisał w trymiga. Tośmy mu wyrozumiałość okazali i wódki nalali, żeby się z nami za rewolucję napił. Wypił, i owszem, a jak mu się już dobrze z głowy kurzyło, to opowiedział, co się w Pałacu działo za czasów jego tam służby. „Bo ja Jakub jestem”, mówił, „znam Hrabiego i Hrabinę, a szczególnie to Hrabiankę dobrze znam”.

Na to się Pietrek rozpłakał i powiedział, że się z nią ożeni, jak dorośnie. Że będzie jej włosy rozczesywał, śniadania jej do łóżka przynosił, i tak się w tej myśli rozpędził, że aż w chorobę popadł i nijak nie mogliśmy mu wytłumaczyć, że te czasy się już skończyły, że teraz to my jesteśmy panami, a Hrabia i cała jego rodzina to nam będą teraz służyć. I że to jest właśnie sprawiedliwość.

Dziwne to nam się zdało, ale pewnie i miał Jakub rację, bo mówił, że Pałac już prawie pusty, że można tam iść i brać, co się chce, choćby i książki, i on tych książek to sobie workami do domu naznosił. Na to Babka, jak do niego z gębą nie skoczy, że on głupi chyba, że książka to jedna tylko ważna, do nabożeństwa, a jak on wie, że tam można brać, to niech idzie i przyniesie nam ze spichlerzy żyta, owsa, chleba i co tylko się da, a książki, to niech se w dupę wsadzi.

Wtem drzwi się z hukiem otworzyły i ludzie jacyś do izby weszli. Starzec ciężką walizę w ręku trzymał, inny makatkę, na której wyszyte było: „Gość w dom, Bóg w dom”, inny jeszcze, po amerykańsku gadający, torby kolorowe miał i prezenty dawał. Tośmy go od razu zapytali, czy w tej Ameryce nie spotkał naszego dziadka, co tam właśnie uciekł po tym, jak karbowemu głowę kosą uciął za to, że babkę w tyłek klepnął. Nic on ani pozostali na temat dziadka nie wiedzieli, a przyszliśmy, mówią, bo nas ten pan, i tu na Bolesia pokazali, zaprosił na czuwanie przy zmarłej Gospodyni.

Porozsiadali się zaraz przy stole i do jadła zabrali, chwaląc, że to wszystko takie dobre, wiejskie. Ten starzec z walizą, na Emeryta wyglądający, to z niej książki sobie powyjmował, usiadł w kąciku i do czytania się zabrał. Pytaliśmy, czy je też z Pałacu ma, ale powiedział, że sobie wszystkie kupił.

Na to odezwały się dwie panienki, chyba Turystki, bo niekompletnie ubrane były, jakby znad jeziora dopiero przyszły, i mówią, że jak pan Emeryt tyle czyta, to z pewnością wie, co jest dobre, co złe, co to jest sprawiedliwość i czy rewolucje są potrzebne, skoro nic z nich nie wynika, poza tym, że kto inny władzę nad pozostałymi ma. Emeryt zamyślił się, rozejrzał się po izbie, spojrzał na zegar z kukułką, potem na Gospodarza i rzekł: „już czas”. Nie wiedzieliśmy zrazu, co to znaczy, lecz kiedy wstał i wyszedł z izby, wszyscyśmy ruszyli za nim. Telewizor tylko w izbie włączony został, w którym pokazywali, jak Boleś konno, w kowbojskim kapeluszu, co go od tego Johna z Ameryki dostał, stado amerykańskich krów przegania.

Rzekł nam starzec, że aby nasze troski i choroby zniknęły, przejść musimy dziewięć mostów. Nikt nie śmiał o nic zapytać, wyszliśmy wszyscy na drogę, jak kto stał, Ojciec wrócił tylko do chałupy po kapelusz, co mnie zdziwiło. „Kapelusz bierzesz, gorąco dziś”, powiedziałem. „A jak Hrabiego spotkamy, to jak się ukłonić?”, zapytał w odpowiedzi. „Może i racja”, odrzekłem. Ojciec zapytał jeszcze, czy Matka idzie z nami, ale odpowiedziałem mu, choć wiedziałem przecież, że nie żyje, że nie, bo musi tej białej kokoszki poszukać, bo się znowu zgubiła.

I poszliśmy. A była to jakby podróż żywych z umarłymi, marsz czasów przeszłych i obecnych, procesja sprawiedliwości i niesprawiedliwości, w której wszystko zmieszane zostało jak w kotle, pod którym nie wiadomo Bóg czy Diabeł pali. Idąc śpiewaliśmy „Kamień na kamieniu, na kamieniu, a na tym kamieniu jeszcze jeden kamień”. Jedni pod nosem mrucząc, inni głośno. Ja jeden chyba tylko nie śpiewałem. No i ojciec.

Ojciec do pierwszego mostu szedł, na uboczu się trzymając, a gdy go przekraczaliśmy, plusk wielki się rozległ, jakby ktoś głaz do rzeki wrzucił. Od tego momentu ojciec zaczął pod nosem coś mamrotać i nieco bardziej wyprostowany szedł. Jak żeśmy drugi most mijali, to tak jak nie wierzę już ani w moc zaklęć, ani w Boga, Anioła, ani w Diabła, to pomyślałem o tej drodze asfaltowej, która zakałą we wsi się stała, bo przez nią nie można furmanką na drugą stronę przejechać, bo nic, tylko auto za autem jedzie, i żaden ciul nie przystanie. „I żeby te wszystkie auta szlag jasny trafił”, zakląłem siarczyście i do wody splunąłem.

Nie każdy mówił głośno, z jaką intencją most kolejny przekracza. Szymek Pietruszka nie mogąc się doczekać przyjazdu braci z miasta, chciał wiedzieć, czy ma grób, który już z Chmielem umówił i zaliczkę dał, na osiem trumien stawiać, czy na sześć. Walek, aby mu odpuszczone zostało, że tylu ludzi zabił, choć po prawdzie, to nie wiedzieliśmy, czy to, co on opowiada o tych zabitych, to prawda, czy nie. Klucznik chciałby się na stare lata nauczyć pisać i żeby zawsze wiedzieć, co Hrabiemu powiedzieć, jak odnosi klucze, kiedy ten zapyta: „i co tam u was, Kazimierzu?”.

Dotarliśmy wreszcie do ostatniego, dziewiątego mostu. Droga wszystkim nam dała w kość, bo słońce stało wysoko na niebie, jakby cały czas z nami szło, jakby nam dopiec chciało za nasze grzechy, przewinienia, za nasze nędzne życie. Pietrek, którego matka jego cały czas na rękach niosła, i sił już nie mając, upadała lub na bałyku szła, ozdrowiał nagle, co wszyscyśmy uznali za cud.

Gdy wracaliśmy do domu, trafił nam się jeszcze jeden most, kamienny, i wszyscy przechodziliśmy go już lekko, bo każdy pozbył się tego, co go dręczyło. Wtedy dopiero dostrzegliśmy, że w sporym oddaleniu od nas ktoś jeszcze szedł, kto jakby chował się, znikał za każdym wzgórzem, że to ktoś, kogo nie było na początku naszej drogi. Starzec kazał zaczekać, aby dowiedzieć się, kto on i dlaczego idzie z nami i nie z nami zarazem. Długo czekaliśmy na niego, widać było, że i on zdrożony strasznie był. A kiedy zrównał się z nami, zobaczyliśmy, że książkę w ręku trzyma, wielką, ciężką, opasłą, oprawną w skórę. Na grzbiecie jej jedno słowo tylko było: „AUTOR”.


*  Praca znalazła się w ścisłym finale II Konkursu Literackiego organizowanego przez Centrum Kulturalno-Biblioteczne w Gietrzwałdzie, Stowarzyszenie Gmina Pełna Cudów, Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych w Olsztynie pt. Na kamieniu kamień. Wokół twórczości Wiesława Myśliwskiego. Tematem były międzypowieściowe spotkania bohaterów książek Wiesława Myśliwskiego.

The post I żeby to wszystko szlag jasny trafił appeared first on Pro Libris.

]]>
Depresja https://prolibris.net.pl/depresja/ Wed, 22 Jan 2025 12:50:05 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15159 Władysław Edelman

The post Depresja appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman

Depresja

 

Marianna od kilku tygodni była w depresji. Co więcej, od blisko trzydziestu lat żyła w depresji. Ściślej rzecz ujmując, to depresja, w której mieszkała Marianna, istniała w tym miejscu od około trzydziestu tysięcy lat. Najstarsi górale tego nie pamiętają. Tym bardziej nie pamiętają tego mieszkańcy depresji, bo ona źle wpływa na pamięć i powoduje jej zaniki. Zaniki pamięci, nie depresji. Umówmy się, nikt nie jest w stanie pamiętać powstania depresji, która pojawiła się tu trzydzieści tysięcy lat temu. Chyba, że głaz jakiś, ale one są raczej głuche jak pień i martwe jak głaz. I milczą jak głaz.

Tak więc dawno, dawno temu, fragment półwyspu, na którym mieszkała Marianna, tąpnął i spadł poniżej poziomu morza. Było to bardzo stresujące dla ówczesnych mieszkańców, a i współcześni odczuwają skutki tegoż. Choćby Marianna, która przeprowadziła się niedawno z poziomu plus dwa (+2), gdzie mogła swobodnie uprawiać ogródek i sadzić pomidory, teraz, na poziomie minus jeden (-1), została pozbawiona tej przyjemności.

A stało się tak, ponieważ Mariannę omamił uczuciowo i seksualnie jedyny w miasteczku deweloper Marian Z. (sąd zakazał używania jego pełnego nazwiska). Kiedy była już doszczętnie omotana, Marian skusił ją skutecznie dużą obniżką ceny za działkę na opadłym poniżej poziomu morza gruncie. Zapewniał, że koszta są nawet poniżej jego kosztów i że robi to tylko dlatego, że ją kocha, założy z nią rodzinę, będą mieli dzieci, kota, plantację pomidorów i w ogóle będą żyli długo i szczęśliwie i na wysokim poziomie. Mimo depresji.

Kiedy tylko Marianna uregulowała należność za grunt, Marian porzucił ją i z depresji przeniósł się na poziom plus dwa (+2), by osaczać podstępnie kolejne wyspiarki wolnego stanu. Mężatki nie leżały w kręgu jego zainteresowań, te miały już bowiem uregulowane stosunki rodzinne i zagospodarowane działki z pomidorami.

Czytelnikowi należy się tu wyjaśnienie. Kraj, w którym działa się ta historia, nazwijmy go „P”, słynął na całym świecie z pomidorów. Śpiewano o nich piosenki, wystawiano opery, operetki i wszystko, co tylko dało się wystawić. Malarze malowali, rzeźbiarze rzeźbili, tancerze tańczyli w rytm i takt piosenek ludowych, w tym bardzo popularnej „O mój pomidorze, rozwijaj się”. W każdym mieście była ulica Pomidorowa i pomnik Pomidora. Wszyscy, dosłownie wszyscy – dzieci i dorośli, piekarze, stolarze i ogrodnicy, zakonnicy, księża i politycy – grali w narodową grę zwaną Pomidorem. Cały naród był z tego dumny. Wydawałoby się, że pomidor nie ma dla nikogo tajemnic.

A jednak. Pomidory udawały się doskonale wyłącznie na poziomach dodatnich. Natomiast tam, gdzie grunt leżał poniżej poziomu morza, pojawiał się problem. Dopóki krzewy były małe, wszystko było OK. Ale kiedy trzeba było wbić kołek w ziemię, by umocować roślinkę, ten przebijał cienką częstokroć warstwę gleby i następował wytrysk wody. Wody, która zgodnie z odwiecznym prawem fizyki i natury przedostawała się z pozycji minusowej do zerowej, zalewając tym samym ogródki i plantacje.

Na tym właśnie oparł swój niecny plan Marian Z. I nie wiadomo, ile kobiet omotałby jeszcze i osaczył, gdyby przy działce Marianny nie zamieszkały kolejne wyprowadzone przez niego w ujemne pole kobiety. Po lewej, stojąc plecami do morza, zamieszkała panna Marcelina, po prawej Mirella, też wolna. Wszystkie trzy spotkały się pewnego popołudnia w sklepie ogrodniczym, mieszczącym się na poziomie zero (0), gdy kupowały kołki, grabki i inny niezbędny do uprawy ogródka sprzęt. Panie rozpoznały się po tym, że każda z nich ocierała ukradkiem łzy chusteczką haftowaną (wszystkie cztery rogi), zdobną w rysunek pięknego, dorodnego, uśmiechniętego pomidora. Chusteczką, którą ten oszust i uwodziciel, wręczał każdej omotanej z zapewnieniem, że jest to pomidor wielki jak jego miłość, gorący jak jego serce, że ją kocha, pamięta i że, co prawda, teraz musi wyjechać w delegację, ale wkrótce wróci. I nie wracał.

Wystarczyło jedno, krótkie jak mgnienie oka spojrzenie i już za chwilę panie siedziały w pobliskim barze „Pod Czerwonym Pomidorem”, i popijając sok pomidorowy, obmyślały plan działania. Obserwująca je znad talerza zupy pomidorowej kobieta, usłyszawszy fragment rozmowy, co nie było trudne, gdyż wszystkie trzy były wzburzone i mówiły podniesionymi głosami, przysiadła się nieproszona, wraz z pomidorówką. Bez słowa położyła na blacie stolika swoją chusteczkę. Tę haftowaną, z pomidorem. Jestem Maria – przedstawiła się.

Pani sędzia Maria (trzydzieści pięć lat, stanu wolnego) nie uwierzyła w ani jedno słowo zeznającego w sprawie o oszustwo Mariana Z. Bez zastrzeżeń dała natomiast wiarę wyjaśnieniom pokrzywdzonych – Marianny, Marceliny i Mirelli, które stwierdziły zgodnie, że zakupiony niedawno przez nie do wspólnego użytkowania ciągniczek ogrodowy z przyczepką sam ruszył z miejsca. I sam pokonał odległość piętnastu kilometrów, z poziomu minus jeden, gdzie był zaparkowany przy działce Marianny, dojechał do poziomu plus dwa, i z niewiadomych powodów rozjechał doszczętnie plantację pomidorów oskarżonego Mariana Z. I tuż przy domu oskarżonego, po najechaniu na kamień przewrócił się, doprowadzając do eksplozji paczki ładunków wybuchowych, służących do płoszenia kretów. Ładunki zakupione zostały legalnie w sklepie ogrodniczym, co zeznała do protokołu właścicielka sklepu Magdalena (32 lata, niezamężna). Dom Mariana Z. po tym nieszczęśliwym wypadku zrównany został z poziomem gruntu.

Zeznania kobiet poparte zostały skrupulatną ekspertyzą techniczną i pirotechniczną, pod którą podpisała się specjalistka sądowa Malwina (33 lata, panna).

W świetle zaistniałego zbiegu przypadków sąd odstąpił od wymierzenia oskarżonemu kary bezwzględnego pozbawienia wolności, zobowiązując go jednakże do osobistego nadzoru nad uprawą pomidorów u każdej z pokrzywdzonych kobiet, szczególnie nad procesem wbijania kołków w glebę. W przypadku wytrysku wody Marian Z. zobowiązany został do zatamowania tegoż wszelkimi dostępnymi metodami. Na koszt własny.

The post Depresja appeared first on Pro Libris.

]]>
Jaśnie oświecony https://prolibris.net.pl/jasnie-oswiecony/ Wed, 23 Oct 2024 12:42:20 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=14207 Władysław Edelman

The post Jaśnie oświecony appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman

Jaśnie oświecony

Mrok gęstniał niemiłosiernie. Zgęstniał do tego stopnia, że nie mogłem otworzyć oczu. Nawet jednego. Leżałem na łóżku i wpatrywałem się w przestrzeń. A nie była ona wielka, były to jedynie wewnętrzne powierzchnie powiek. Jakieś dwa centymetry kwadratowe. Na oko. W sumie nic ciekawego. Nagle ktoś lub coś, nie byłem tego pewny, bo było ciemno, podpowiedział mi: włącz światło. To było nawet logiczne. Spróbowałem wstać, co było trudne przez ten gęsty mrok, jednak w końcu udało się. Powoli, noga za nogą, potykając się o leżące, a nierzadko i stojące przedmioty (wisząca była tylko lampa, ale wisiała wysoko), dotarłem do włącznika światła. Włącznika nie było!
Wtedy zorientowałem się, że poszedłem w złym kierunku. Zamiast w stronę włącznika służącego do włączania światła w sypialni, dotarłem do kuchni. Organoleptycznie stwierdziłem, że stoję przy blacie, na którym powinien znajdować się czajnik elektryczny. Znalazłem go, dotykając delikatnie wszystkich jego części, w tym dzióbka, włącznika i kabelka. No dobra, kabla. Bo niby dlaczego czajnik miałby mieć kabelek. Ten miał kabel jak się patrzy. I wtedy ponownie ktoś (lub coś) mi podpowiedział (lub podpowiedziało), żeby włączyć ten czajnik, bo wtedy zapali się takie małe światełko.
Ha! – pomyślałem, to logiczne. Na szczęście gęsty mrok nie przytępił mojego myślenia, a jedynie widzenie. Patrzę, ale nic nie widzę, więc ten kabel nie jest „jak się patrzy”, tylko jest to zwykły, po prostu kabel jak byk. Tu przerwałem ciąg logicznych skojarzeń, bo zorientowałem się, że może mnie to wyprowadzić w pole, na manowce lub nawet doprowadzić do korridy, a to do niczego nie prowadzi. Bo jest ciemno, stoję w kuchni, mam czajnik elektryczny w ręku i chcę do łazienki na siku. A to, jak każdemu (i każdej) wiadomo, jest pilna sprawa z rana. Czasem nawet w nocy. Nie miało to zresztą większego znaczenia, bo i tak był mrok. Gęsty. Ale od czegóż są czajniki. Poszedłem więc z tym czajnikiem, by drogę do łazienki mi oświetlił, a tu nic. Nie świeci.
Zastanów się, pomyśl – podpowiedział mi ponownie ktoś lub coś mi podpowiedziało. Nie świeci, bo jego wtyczka, znajdująca się na końcu kabla, nie siedzi na swoim miejscu. Idę więc po nitce do kłębka, czyli po kabelku (kablu!) do gniazdka i próbuję znaleźć te dwie dziureczki, do których trzeba dwa bolce z wtyczki wetknąć. Robię to organoleptycznie, bo ciemno, i nagle – jak nie wetknę, jak mnie nie trzepnie, jak nie zaświecę cały, że aż do teraz taki jestem i sąsiedzi, a żona osobista przede wszystkim, mówią do mnie: „jaśnie oświecony”.
Plus jest taki, że można na tym zarobić. Ściślej mówiąc, zaoszczędzić. Świecę wieczorami i nawet można do mnie telewizor lub komputer podłączyć. Sam też mam z tego korzyść, bo lubię majsterkować i moja wiertarka elektryczna pracuje bez prądu. To znaczy z prądem, ale ja sam ją zasilam.
A co z siku, zapytacie? Zdążyłem. No, prawie…

 

The post Jaśnie oświecony appeared first on Pro Libris.

]]>
Ziemia jest płaska https://prolibris.net.pl/ziemia-jest-plaska/ Wed, 20 Mar 2024 13:08:30 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=12370 Władysław Edelman

The post Ziemia jest płaska appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman

Ziemia jest płaska

Ziemia jest płaska! – krzyczały na pierwszych stronach gazety, wszystkie telewizje świata (może z wyjątkiem północnokoreańskiej) i niezliczone portale internetowe. Wreszcie udało się nie tylko ujawnić, ale i udowodnić skrywaną przez lata tajemnicę. Zasłona opadła (albo się podniosła), odsłaniając z całą jaskrawością to, w co niektórzy nie wierzyli, inni przeczuwali, a wybrani, którzy mieli dostęp do prawdy, wiedzieli na pewno.
Ziemia jest płaska z jednej strony. Ma kształt połowy kuli, wygląda jak pół pomarańczy. Albo jabłka. Gruszki nie, bo gruszka wygląda jak gruszka. To, że mieszkańcom tej drugiej, półokrągłej części globu wydaje się, że to oni mają rację, wynika z tego, że nigdy nie udało im się dotrzeć na tę prawdziwą. Ziemię piękną, płaską, żyzną i bogatą, zasobną w surowce, minerały i owoce, w tym jabłka i pomarańcze.
Odkrycia tego dokonał Arthur Alabama, syn praczki i zubożałego krawca damsko-męskiego, pracujący jako podawacz piłek na polu golfowym miejscowego potentata naftowego Sera X. Pewnego letniego popołudnia, pod koniec czwartej kwarty, piłka uderzona przez Sera z dużą siłą kijem WE/23/52, z metalową końcówką, uniosła się, opadła, potoczyła kilka metrów i zniknęła. Na nic zdały się poszukiwania, mecz został przerwany. Ser X pozostawił Arthura na polu, mówiąc:
– Nie wracaj, zanim jej nie znajdziesz. Czy wiesz, ile ona kosztowała? Bardzo ją lubiłem, to już trzecia piłka w tym roku.
A był dopiero lipiec. Ser wsiadł do Melexa i pojechał do domu na pierogi. Pastor Y, z którym Ser rozgrywał zawody, poszedł pieszo.
Cóż było robić. Trzeba było znaleźć piłkę, nie było wyjścia. Ściślej rzecz biorąc było, ale zamknięte na klucz. Ser X dodał jeszcze, zanim się oddalił:
– Arthurze, synu, kiedy ją znajdziesz, zadzwoń.
I wręczył mu dzwonek. Chłopiec przyjrzał mu się (dzwonkowi, nie Serowi) i stwierdził, że ma duszę. Arthur nie wiedział, czy X też ma duszę, wiedział natomiast, że nie ma serca, bo inaczej nie pozostawiłby go na pastwę komarów i prażącego słońca.
Młodzieniec przyjrzał się duszy. Była duża i ciężka. Dzwon pochodził z wieży kościelnej, którą X odkupił od pastora Y i przerobił na karmnik dla sikorek. Pastor pozbył się jej, gdy wierni Kościoła Obserwatorów Ptaków Dwuskrzydłych przeszli na wiarę Kościoła Poszukiwaczy Wielbłądów Jednogarbnych.
Arthur z pomocą kombinerek kieszonkowych rozebrał dzwon i po wyjęciu z niego duszy przystąpił do poszukiwań. Z duszą na ramieniu, gdyż bał się komarów. Chłopak wciąż się od nich opędzał, co sprawiało, że dusza spadała, wgniatając za każdym razem kolejny dołek.
„Dobrze ci tak, krwiopijco, będziesz miał za dużo dołków”, pomyślał Arthur o swoim chlebodawcy. Miał prawo tak myśleć, gdyż zapłatę otrzymywał od Sera w kromkach chleba. Kromka za godzinę.
Arthur obszedł kilkakrotnie teren wzdłuż, wszerz i w skos, niczego nie znajdując. W pewnym momencie poczuł, że na jego czole usiadł komar. Ponieważ nie uznawał przemocy, postanowił, że zdejmie owada, delikatnie chwytając za skrzydełka i uwolni. Wyjął kieszonkowe lusterko, spojrzał i nie chciał wierzyć własnym oczom.
– Nie ma go! – zakrzyknął. Ten wniosek dotyczył komara, którego nie było. A zaraz potem zawołał: – Jest!
Ten okrzyk dotyczył piłeczki, która dziwnym trafem utknęła na jego ramieniu. Nie było tam natomiast duszy! Czyżby odleciała z komarem? Było to możliwe, aczkolwiek nieprawdopodobne, zabrał się więc za jej poszukiwanie.
Nie było to trudne, gdyż chłopak szedł teraz, zbierając okruszyny chleba, które zostawiał uprzednio za sobą. Zużył podczas poszukiwań trzy kromki, z czego jasno wynikało, że szukał piłki przez dwie i pół godziny. Pół kromki zjadł wcześniej.
Duszę znalazł w najodleglejszym kącie pola. Gdy po nią sięgał – jakież było jego zdziwienie! – spostrzegł leżącą obok jeszcze jedną piłeczkę. Oto jest piłka z duszą! – pomyślał dowcipnie – a to się Ser ucieszy.
Nagle w trawie coś błysnęło. Wyglądało jak ekler, ale nie było to ciastko z kremem. Był to zamek błyskawiczny. Chwycił ciągadełko dwoma palcami, lecz skorodowany ekler stawiał opór. Nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Nie było dziadka ani babci, gdyż umarli, ani oleju WD40, który pomógłby mu z całą pewnością. Były jednak kombinerki. Jak nie chwycił, jak nie pociągnął, tak i rozpiął. Rozdzielił płaską część boiska golfowego od tego, co było pod nim. Czyli od półkulistej części ziemskiego globu, o czym jeszcze przez chwilę nie wiedział.
Kiedy tylko sięgnął w głąb, dotknął czegoś twardego. Zrazu pomyślał, że to jądro Ziemi, ale nie było to ono. Trzymając w drugiej dłoni lusterko, wyjrzał poza krawędź świata (o czym nadal jeszcze nie wiedział) i stwierdził naocznie, że było to coś w kształcie kuli. Widział to wyraźnie w lusterku. Było to jednak tylko pół prawdy, gdyż było to pół kuli – drewniany grzybek do cerowania skarpet, którego nóżkę zjadły korniki.
Znał ten przyrząd z domu babci. Ostrożnie wyjął go, zdjął ślimaka, otrzepał z resztek ziemi i odłożył. Półkula położona na lusterku była kulą! Kulą nieskończenie doskonałą.
– Eureka! – zakrzyknął Arthur.
– …eka, eka, eka… – odpowiedziało echo.
Arthur poczuł się niczym odkrywca. Jak Krzysztof Kolumb, Maria Skłodowska-Curie i Mikołaj Kopernik w jednym. Jak Neil Armstrong na Srebrnym Globie. Był pewien, że jego nazwisko zostanie wpisane do Wikipedii, a dzieci w szkołach na całym świecie będą się o nim uczyć.
Przyglądał się swojemu znalezisku, zastanawiając się, kto i dlaczego ukrył przed ludzkością prawdę. Jego podejrzenia padły natychmiast na pastora. Tak, to z pewnością on, widział przecież, że od pewnego czasu Y nosił dziurawe skarpetki. Jego gosposia odeszła, przechodząc na stronę Kościoła Obserwatorów Wielbłądów, a sam nie potrafił cerować. Arthur widział to jasno – cera pastora od dawna pozostawiała wiele do życzenia.
Kiedy tylko ochłonął z doznanego szoku, zmontował dzwonek i zadzwonił.
– Czy znalazłeś piłkę, chłopcze? – zapytał X.
– Yes, Ser – odpowiedział Arthur po angielsku.
– Czy zjadł Ser pierogi? Czy jest u Sera Y? Czy Ser ma ser i chleb? Albowiem jestem głodny, a chciałbym Serowi opowiedzieć coś, co zmieni historię.
To mówiąc, doszedł do wyjścia. Z pomocą kombinerek otworzył bramę i wkrótce stanął przed Serem. Ser poczęstował chłopaka nie tylko chlebem z serem, ale i pierogami, które zostały z kolacji. Nalał mu też szklankę serwatki.
Arthur opowiedział o duszy, o komarach i skarpetkach pastora. Przy wzmiance o tychże, pastor wyraźnie speszony podkurczył nogi, po czym wstał i wyszedł pospiesznie, mówiąc, że chyba nie wyłączył żelazka.
Gdy zostali już sami, Ser poczęstował Arthura koniakiem własnej produkcji. Młodzieniec nie wzbraniał się. Pił, zagryzając chlebem i serem. Ser pił bez zakąszania. Gdy już nie było sera, chleba, serwatki ani koniaku, X rozluźniając krawat, rzekł:
– Podobasz mi się, chłopcze, jesteś bystry, zdolny i przystojny. Mów mi Xawery.
I ucałowali się z dubeltówki, choć obaj nie nosili broni, gdyż byli przeciwnikami przemocy, komarów i – od teraz – serdecznie nie lubili pastora Y. Po tygodniu Arthur przeprowadził się do Xawerego i odtąd codziennie grywali w golfa. Piłki podawał pastor Y.

PS. Wiadomość o odkryciu Arthura przedostała się następnego dnia do prasy, bo takie wieści rozchodzą się lotem błyskawicy. A w nocy była burza, której Arthur i Xawery nie słyszeli, gdyż spali jak zabici, mocno do siebie przytuleni.

The post Ziemia jest płaska appeared first on Pro Libris.

]]>
Wiersze [Radość o poranku, Jest miłość] https://prolibris.net.pl/wladyslaw-edelman/ Sun, 14 Jan 2024 10:20:32 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=11221 Władysław Edelman

The post Wiersze [Radość o poranku, Jest miłość] appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman

 

Radość o poranku

z naszego kuferka szczęścia
wybraliśmy najjaśniejsze kolory
namalowaliśmy dom
drzewo
syna


każdy świt
witaliśmy piosenką
radość o poranku
jak ikar
wzlatywaliśmy


nie wiedzieliśmy
że od nadmiaru słońca
blakną kolory
topi się wosk
kruszy farba


teraz
poszukując anioła
który użyczy nam skrzydeł
nucimy
bardzo smutną piosenkę retro

 

Jest miłość

w błękitnej rapsodii
czarnym głosie elli fitzgerald
melancholii obrazów edwarda hoppera


kiedy patrzę w rozgwieżdżone niebo
śpiewam deszczową piosenkę
gdy mgła osiada na twoich włosach


jest też kiedy ciebie nie ma
(wtedy jest nawet bardziej…)
w chwilach zastygłej między nami ciszy


kiedy czytasz
i gdy jajko roztłukujesz ładnie
(jak powiedział poeta)


jest wiersz
muzyka
miłość
życie

The post Wiersze [Radość o poranku, Jest miłość] appeared first on Pro Libris.

]]>
Tańcz mnie https://prolibris.net.pl/tancz-mnie/ Mon, 13 Nov 2023 08:32:55 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=10319 Władysław Edelman

The post Tańcz mnie appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman


Tańcz mnie…

– Proszę, nie dotykaj mnie. Bardzo cię proszę… Tak, tak wystarczy. Wystarczy, że siedzimy naprzeciw siebie.

– Włączysz jakąś muzykę? Nie, niekoniecznie do tańca, do posłuchania. Sambę o rozstaniu na przykład. Hanna Banaszak. Janusz Strobel na gitarze. Też to lubisz? Tak, jest piękna.

– Wiesz, kiedy słucham tej piosenki, robi mi się tak jakoś… sama nie wiem. Smutno, tak, smutno. Bo przeczuwam, że… no… że chcesz mnie zostawić.

– Nic nie mów! Nie zaprzeczaj. Posłuchajmy razem.

– No dobrze, jeden kieliszek. Jakie to? Wytrawne. Lubię wytrawne.

– Dobrze, jeszcze jeden.

– Dobre jest. Nalej jeszcze. Ostatni. I zaraz sobie pójdę.

– No przecież mnie nie odwieziesz. Wezmę taksówkę.

– Dobrze, zatańczmy.

– O, Cohen. Też go lubię. Dance Me to the End of Love.

– Ależ masz zimne dłonie.

– Nie, proszę, nie tak blisko…

– Dobrze tańczysz. Tańcz mnie po miłości kres… Nie sądzisz, że to dziwnie brzmi po polsku?

– Ciepło tu. Nie jest ci za ciepło? Nie? Ale zdejmij marynarkę, będzie ci wygodniej.

– Szeptem do mnie mów, mów szeptem…

– Nie, nie musisz szeptem, to taka piosenka. Nie pamiętam, kto śpiewał, chyba różne wykonania są.

– Banaszak też, to prawda.

– Jest tam coś jeszcze? Dobrze, ostatni. Naprawdę ostatni…

– No, i będzie plama!

– To przez to, że tak ci dłonie drżą. Cały drżysz. Zimno ci? No choć, ogrzeję cię…

– Teraz lepiej? Też masz plamę na koszuli. Daj, wypiorę, zdejmij, proszę…

– Oooo, i tu jest mokre.

– I tu…

– I to też…

– Wszystko do prania!

– Wszystko…

– Nie patrz tak na mnie. No… tak jak patrzysz…

– Nie… proszę…

– Tak.

– Ja też…

The post Tańcz mnie appeared first on Pro Libris.

]]>
Żywot Bałwana https://prolibris.net.pl/zywot-balwana/ Tue, 06 Dec 2022 19:50:50 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=4934 Władysław Edelman

The post Żywot Bałwana appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman

Żywot bałwana

Miałem szczęśliwe dzieciństwo. Rodzice kochali mnie nad wyraz i okazywali to w sposób, który wydawał im się najlepszy. Ojciec, człowiek niezwykle pracowity i oddający się bez reszty temu, co robił, nie mógł poświęcać mi zbyt wiele czasu. Wychodził z domu bardzo wcześnie i martwiąc się, aby nie stało mi się coś złego, przybijał mnie do podłogi. Mówiąc „rodzice”, mam na myśli jedynie ojca, gdyż matki nigdy nie miałem. Mamusie rodzą dziewczynki, a tatusiowie chłopców, tak mi powiedział ojciec.

Tatuś od urodzenia miał bardzo obszerne i zdrowe płuca oraz ogromne dłonie. Kiedy na swoje piąte urodziny zdmuchiwał świeczki, tort wraz z ojcem, ciotkami i gromadą dzieci z sąsiedztwa przylepił się do okna, a płonące świeczki zapaliły firanki. Domu nie udało się uratować. 

W szkole podstawowej miał trudności z pisaniem. Obsadki ze stalówką łamały się w jego paluszkach jak zapałki, długopisy także okazywały się nieprzydatne. Za każdym razem, kiedy próbował coś napisać, przebijał nimi nie tylko zeszyt, ale i blat ławki. Był za to najlepszy z wychowania fizycznego. W piłkę nożną co prawda mu nie szło, bo choć miał pokaźne dłonie, wielką klatkę piersiową oraz dużą głowę, to stopy miał malutkie i rzadko trafiał w piłkę. Był za to mistrzem w koszykówce, pchnięciu kulą z przysiadu i podnoszeniu ciężarów na czas. Co prawda w ostatniej klasie podstawówki nie potrafił się nawet podpisać, ale i tak zakończył ją z wyróżnieniem z powodu licznych dyplomów i pucharów sportowych, które szkoła mu zawdzięczała. 

Dalsza edukacja nie była mu do niczego potrzebna, szybko dorósł i rozpoczął pracę zarobkową. Potrafił w kilka minut napełnić dłońmi worek zboża czy załadować furmankę węglem, a kiedy pojawiłem się już na świecie, przybić mnie do podłogi dwoma uderzeniami pięści. 

Tatuś zawodowo zajmował się rozgarnianiem powietrza. Było to bardzo intratne zajęcie i ojciec miał pełne ręce i płuca roboty. Kiedy biegł i robił rękoma młynka, powietrze się rozrzedzało. A jeśli dodatkowo silnie dmuchał, tworzyło się podciśnienie. Miało to fantastyczne zastosowanie praktyczne, ponieważ ojciec wynajmował się jako rozrzedzający na najróżniejszych zawodach sportowych i to dzięki niemu wielu zawodników zdobywało medale. Wypuszczano go na bieżnię pod pretekstem sprawdzenia nawierzchni, ojciec robił dwa okrążenia, po czym wtajemniczony zawodnik osiągał lepszy wynik, a nierzadko i rekord. 

Choćby tak, jak na Olimpiadzie w Moskwie w 1980 roku. Ojciec, przygotowując bieżnię przed startem zawodników w biegu na trzy tysiące metrów, tak się zaangażował, że machając ramionami, uniósł się w powietrze i pomylił trasę. Tak długo latał, aż niechcący rozrzedził powietrze na rozbiegu do skoku o tyczce. Właśnie skakał tam polski zawodnik i zorientował się, że coś było nie tak. Machał do sędziów, do publiczności, dawał dziwne znaki, ale prawdopodobnie tego nie zauważyli. Tak więc, co prawda przypadkiem, ale dzięki mojemu ojcu Polak dostał złoty medal. 

Jak już wspominałem, w trosce o moje zdrowie i bezpieczeństwo, ojciec prawie nie wypuszczał mnie z domu. Tkwiłem całymi dniami przybity do podłogi, mając w zasięgu ręki przygotowane kanapki i coś do picia. Obok mnie ustawiał kij od miotły, abym mógł odganiać bezdomne psy i niedźwiedzie, które zalęgły się w okolicy w dużych ilościach i zaglądały czasem do naszego domu, zwabione zapachem moich kanapek z ogórkiem. 

Czasem wiedziałem, że ojciec wróci późno, wtedy oswobadzałem się. Nauczyłem się tak manewrować stopami, że w końcu odrywałem je od podłogi wraz z deskami. Mieszkaliśmy wtedy na Podhalu, w starym domu z dębową podłogą. Dzięki temu wychodziłem w góry doskonale wyposażony i oddawałem się zimowemu szaleństwu. Zwykle udawało mi się wrócić przed ojcem i wpasować deski dokładnie w to samo miejsce. Mokre plamy po roztopionym śniegu ojciec szybko wycierał, biorąc je za skutek mojego długiego pozostawiania w domu. 

Pewnego słonecznego zimowego dnia, kiedy upajałem się mroźną pogodą i nowo poznaną gorącą koleżanką, zostałem nakryty przez ojca. Zjawił się na stoku niespodziewanie i jak gdyby nigdy nic zagadał: 

– Fajna lala, poznasz mnie?

I klepnął mnie w plecy tak mocno, że straciłem równowagę i poleciałem w dół. Nie zjeżdżałem jednak na deskach, tylko koziołkowałem, oblepiając się śniegiem do tego stopnia, że na samym dole byłem wielką kulą śnieżną. Ojcu prawdopodobnie bardzo się ta zabawa spodobała, bo za chwilę zaczęły staczać się następne kule. Wylądowałem szczęśliwie twarzą w stronę stoku, widziałem więc, co się tam dzieje. Ojciec brał w dłonie każdego narciarza, oblepiał śniegiem i spychał w dół, bawiąc się przy tym świetnie, klaszcząc w dłonie i podskakując. Sturlał w ten sposób wszystkich. Starszy i młodszy, chłopiec czy dziewczyna – narciarze, saneczkarze, spacerowicze, wszyscy zostali przeistoczeni w mniejsze lub większe kule i kulki. A gdy został już sam, zrolował pozostały na stoku śnieg, zarzucił go sobie na ramię i zszedł dostojnym krokiem. Tu zlustrował swoje dzieło, rozwinął rulon, wybrał trzy kule, a pozostałe rozbił pięścią, uwalniając znajdujących się tam ludzi. Moja dziewczyna zdążyła oswobodzić się sama, gdyż jak wspomniałem, była bardzo gorąca.

Pozostałem ja i dwie inne osobokule. Ojciec bardzo zręcznie utworzył z nas pokaźnych rozmiarów bałwana. Ja znalazłem się na samym szczycie. Podejrzewam, że tatuś wiedział, w której kuli się znajduję, i świadomie mnie tam zainstalował, potwierdzając tym samym, jak bardzo mnie kocha. Zdjął bowiem z szyi swój wielki szal i zawiązał wokół mojej, bałwaniej. Kochany tatuś. Mało tego, następnego dnia, dowodząc swojej troski, przyniósł kapelusz i wsadził mi go na łeb. No i jeszcze marchew, którą umieścił w okolicy mojego nosa. Dzięki temu mogłem sprytnie podgryzać to zdrowe i pożywne warzywo, zachowując całkiem dobrą formę. Ponieważ jako największy okoliczny bałwan stałem się niemałą atrakcją, przychodziło mnie oglądać wielu mieszkańców i turystów. Dzieci tańczyły, śpiewały piosenki, a kiedy tylko ktoś zauważył brak nosa, natychmiast był on uzupełniany. Tak zaczęło się moje drugie życie. Życie bałwana. Temperatura mojego ciała z 36,6 stopni Celsjusza spadła do około 18-19, co spowolniło przemianę materii. Moje ciało stopniowo zaczęło się spajać ze śniegiem, rozwodniło się czy raczej rozśnieżyło. Zamiast zwykłych siedemdziesięciu było we mnie, jak sądzę, co najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent H2O. Marchwi miałem pod dostatkiem, nauczyłem się nawet wsysać ją do wnętrza i przechowywać w okolicy lewego barku na wypadek jakiegoś kryzysu z dostawami. Na szczęście nigdy to nie nastąpiło i mój marchwiowy barek przy barku zawsze był pełen. 

Ktoś włożył mi węgielki w oczy i trochę je zaprószył, ale z drugiej strony podziałały one jak okulary przeciwsłoneczne, co uleczyło moją nadwrażliwość na światło. Mały problem był jedynie z dłońmi, marzły mi palce. W chwili kiedy ojciec zastał mnie na stoku z koleżanką, byłem bez rękawiczek. Moje dłonie znajdowały się wtedy w bardzo przytulnym, ciepłym środowisku i absolutnie nie marzły. Za to teraz musiałem je rozgrzewać, zginając i prostując palce, oczywiście na tyle, na ile pozwalała sytuacja. 

Zima tego roku była niezwykle długa i mroźna, co mi zupełnie nie przeszkadzało. Trwałem w swoim osobistym igloo, oglądałem wschody i zachody słońca, słuchałem śpiewu dzieci, ptaków i plotek bab, które przesiadywały na pobliskich ławeczkach. Najgłośniejsza wśród nich była stara Maciaszczykowa, która wszystko wie i wszędzie jej pełno. I to z jej ust właśnie padło pewnego dnia złowieszcze słowo – telewizja! Okazało się, że wiadomość o moim istnieniu dotarła do Warszawy i wkrótce mają się pojawić dziennikarze, aby tu, w terenie, zapytać mieszkańców, co sądzą o Wielkim Bałwanie.

I faktycznie po kilku dniach skoro świt zjechały samochody z antenami na dachach, powysiadali z nich dziennikarze, pracownicy obsługi technicznej porozstawiali kamery, reflektory – i zaczęły się przygotowania do transmisji. Zeszli się mieszkańcy i wyselekcjonowano kilka przypadkowych osób, które miały się spontanicznie wypowiedzieć. Trwało ogólne poruszenie, plątały się kable, technicy biegali gorączkowo, reflektory grzały niemiłosiernie.

Właśnie wtedy zacząłem tracić stabilność. Z powodu ciepła zaczęły się budzić osoby drzemiące dotąd spokojnie w kulach pode mną. Mało tego, podwyższona temperatura, a może jakieś fale elektryczne czy elektromagnetyczne spowodowały, że ożyła moja komórka. Ktoś do mnie zadzwonił i rozbrzmiała pieśń Kiedy ranne wstają zorze, którą miałem ustawioną jako dzwonek.

Dziennikarze błyskawiczne na to zareagowali, poszły w ruch kamery i już za chwilę Maciaszczykowa ogłaszała, że ten Bałwan to cud i to ona go ożywiła przynoszoną osobiście dorodną marchewką ekologiczną z własnego ogródka. Kiedy zapytano księdza proboszcza, ten stwierdził, że to objawienie i że parafia została tym wyróżniona, bo mieszkańcy są bogobojni, sprzątają po psach i nie używają torebek jednorazowych. 

Reporter po wysłuchaniu jeszcze kilku opinii mieszkańców zwrócił się do specjalistów – ministra Kultury, Sztuki i Kolei Żelaznej oraz dyrektora Muzeum Sztuki Bardzo Nowoczesnej. Pierwszy stwierdził, że bałwan jest naszym dobrem narodowym, że to sztuka ludyczna, pierwotna, i zawsze popierał jej przejawy wśród prostego, ubogiego ludu. Drugi, że to prawdziwa sztuka konceptualna, ma wiele znaczeń i że niesie przesłanie. Nie powiedział jakie. 

W tym momencie zjawił się mój ojciec. Stanął przed rozmówcami, wyrwał dziennikarzowi mikrofon i wprost do kamery oświadczył, że Wielki Bałwan to jego dziecko, jego dzieło. Powiedział, że ma na to niepodważalne dowody w postaci szalika i kapelusza. Uwierzono mu bez zastrzeżeń, tym bardziej że na moim łbie był jeszcze odcisk jego wielkiej dłoni. 

Tatuś zyskał od tego czasu sporą popularność, zapraszają go do telewizji, radia, wypowiada się na różne tematy. Ostatnio zapytano go, czy wierzy w UFO i czy lubi jajka na miękko. Powiedział, że tak.

Przykro mi to mówić, ale mimo że przebywam teraz w muzeum w specjalnej zamrażarce, to nudno tu jak jasna cholera. Nie ma dzieci, a kiedy przyjdą z wycieczką szkolną, to się śmieją. I nikt nie dostarcza świeżych marchewek, dobrze, że sobie trochę zachomikowałem. Dzielę się z tymi co pode mną, choć nawet nie wiem, kim są. Jest jeden plus tej sytuacji. Zgodnie z porozumieniem podpisanym pomiędzy Ministerstwem Sztuki Bardzo Nowoczesnej a proboszczem raz do roku jestem przenoszony do mojej wioski, do kościoła. Tam przynajmniej coś się dzieje, śpiewają, modlą się do mnie. I zawsze wtedy ktoś przyniesie świeżej marchwi. 

Opowiadanie zdobyło 2. nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Magia Futura” – Centrum Kultury Podgórza, Kraków 2021.

The post Żywot Bałwana appeared first on Pro Libris.

]]>
Nieznana historia potraw https://prolibris.net.pl/nieznana-historia-potraw/ Sun, 25 Sep 2022 10:21:24 +0000 http://prolibris.net.pl/?p=739 Władysław Edelman

The post Nieznana historia potraw appeared first on Pro Libris.

]]>

Władysław Edelman

Nieznana historia potraw

Bigos

Bogos, bo taka jest historyczna nazwa bigosu, jak sama nazwa wskazuje, jest potrawą bogów. Wymyślono go około V wieku p.n.e. w starożytnym Rzymie. Początkowo wytwarzany był z mięsa jaszczurek sycylijskich (Podarcis siculus) z dodatkiem suszonych śliwek (Prunus domestica suszonus), owocu granatu (Punica granatum) oraz kapusty włoskiej (Brassica oleracea), zbieranych o północy na siedmiu wzgórzach rzymskich, na których powstało miasto.

Transportowano go ręcznie w kadziach z tekowego drewna, które dla zachowania najwyższego stopnia sterylności wykorzystywano tylko raz. Po wyładowaniu zawartości i umyciu pojemników w wodzie oligoceńskiej, z kadzi wytwarzano meble. Wysoki koszt transportu, pełne magazyny niesprzedanych wyrobów stolarskich (nie kupowano ich, gdyż, jak mówiono, „zajeżdżały bogosem”) – wszystko to wielokrotnie przewyższało wartość samego produktu.

Rzymianie wpadli wtedy na pomysł stworzenia bogos-duktów, którymi sprowadzano ten cenny produkt w doliny. W zasadzie sprowadzał się on sam, gdyż pomysł sprowadzał się do tego, że na górze, do wykonanej z drewna tekowego rynny, wlewano bogos płynny, pod wpływem siły ciążenia (prawo ciążenia Ziemi na bogos sformułował jako pierwszy Diogenes), spływał on w dół i po odparowaniu nadawał się do bezpośredniego spożycia.

Ten epokowy wynalazek wpłynął na obniżenie kosztów, a tym samym na spopularyzowanie dania. Odtąd z upodobaniem żywił się nim cały lud rzymski, a z czasem cała postępowa ludzkość. Bogos-dukty używane były do czasu, gdy Tales z Miletu zatruł się przeterminowanym daniem wyprodukowanym ze świeżych śliwek. Kucharzowi, który zamienił śliwki suszone na świeże, odebrano licencję i wtrącono do lochu na osiemdziesiąt pięć lat. Po tym wydarzeniu zakończono sprowadzanie bogosu z gór, umyto rynny wodą, co okazało się kolejnym doskonałym pomysłem. Linie transportowe nazwano wtedy „akweduktami” i odtąd przesyłano nimi wyłącznie wodę, której, jak donoszą źródła historyczne, rzymianie mieli więcej w górnej, niż w dolnej części miasta.

Wkrótce mieszkańcy miasta zapomnieli o bogosie, przerzucając się na nowinki w postaci jajecznicy, placków ziemniaczanych i hot-dogów. Bogos, w zmienionej nieco postaci, już jako bigos, nadal jest bardzo popularny wśród ludów pierwotnych, głównie w Europie środkowo-wschodniej. Poza oczywistym przeznaczeniem kulinarnym, używany jest przez wojsko do czyszczenia luf armatnich oraz, po dodaniu do niego betonu w proporcji 50:50, do utwardzania dróg.

Kartofel

W XVIII wieku ptakom, szczególnie wróblom zwyczajnym (Passer domesticus) zamieszkującym Europę i Azję, żyło się ciężko. Na dworach szlacheckich poważaniem cieszyło się jedynie ptactwo ozdobne w postaci papug, bażantów i marabutów, czasem kaczek, kur i kogutów. Wróbel postrzegany był jako szkodnik, nie zapraszano go więc na podwieczorki czy kolacje, o obiadach, choćby tylko czwartkowych, nie wspominając. Zmuszony do poszukiwania pożywienia na własną łapkę żywił się okruchami z pańskiego stołu.

Przełom nastąpił, gdy młody wróbel Elementariusz, zwany Wróbelkiem Elemelkiem, samotnie żyjący w pewnej ubogiej wsi na wschodnich rubieżach Polski, znalazł w polu ziemniak. Była to niewielkich rozmiarów bulwa, doskonale nadająca się do bezpośredniego spożycia. Jak mówią odnalezione niedawno kroniki, wróbelek chwycił kartofelek i w celu jego konsumpcji udał się w głębokie knieje, gdzie w szałasie ukrytym przed wzrokiem ekonoma – nadzorcy miejscowi rzemieślnicy pracowali nad wytworzeniem z żyta pewnego specyfiku leczniczego. Wróbelek Elemelek odurzony wonią lasu otworzył dziób i upuścił zdobycz, która wpadła wprost do kadzi pełnej bulgoczącego słodu jęczmiennego.

Przypadkowe odkrycie kartofelka przez wróbelka rozpoczęło triumfalny pochód ziemniaka z pola na stoły. Zapoczątkowało też produkcję kartoflanki – pożywnego zacieru z ziemniaków, który przetworzony i uszlachetniony ma do dziś szerokie zastosowanie w całej gospodarce. To wtedy powstało popularne powiedzenie: „Lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu”.

Wielu znakomitych artystów poświęciło talent, by opiewać zalety Domesticusa. W 1947 roku Konstanty Ildefons Gałczyński apelował: „Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta, że wróbelek jest druh nasz szczery?! […] kochajcie wróbelka, dziewczęta, kochajcie do jasnej cholery!”. Nakręcony w USA w 1973 roku film Strach na wróble opowiada w zawoalowany sposób tę historię. Stracha gra Gene Hackman, wróbla – Al Pacino. Niechlubnym wyjątkiem wśród artystów jest jedynie niejaka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, która w jednym ze swoich tzw. wierszy w niewybredny sposób obraża naszego bohatera, pisząc: „Ptaszek idiota, głupszy niż się zdaje, […] toczy głośne swary z innym znów kretynem, po czym śpiewa, śpiewa, głupstwa nie do wiary”.

Kraje Zachodu, głównie Stany Zjednoczone, zazdrościły Polsce sukcesów na polu (nomen omen) ziemniaka, dlatego podstępnie zrzucały na nasze uprawy stonkę, co jednak nie złamało narodowego ducha walki. Po wielu latach trudnych przyszły sukcesy. Dziś na całym świecie szczycimy się należnym szacunkiem i poważaniem, dawni wrogowie są przyjaciółmi, przywódcy narodu zapraszani są na obiady i podwieczorki, gdzie spożywają wykwintne potrawy z kartofli i inne owoce. Nierzadko – morza. W uznaniu ogromnego wkładu Polski w popularyzację ziemniaka najbliżsi sąsiedzi nazywają nas czasem pieszczotliwie „kartofelkami”.

Ziemniak vel Kartofel zdobył więc serca i umysły ludu polskiego. We wsi Biesiekierz znajduje się odsłonięty w 1983 roku Pomnik Ziemniaka. Przetwory z ziemniaka tak stałe, jak i płynne są niezwykle popularne również w innych krajach, głównie na wschód od Bugu.

Poza oczywistym przeznaczeniem kulinarnym służą w medycynie ludowej do znieczuleń, a w profesjonalnej do odkażania narzędzi chirurgicznych. W laboratoriach wojskowych trwają obecnie zaawansowane prace nad zastosowaniem wyciągu z kartofli jako paliwa do łodzi podwodnych, helikopterów i dronów.

Makaron

Makaron pojawił się w starożytnych Chinach jeszcze przed wynalezieniem pisma. To właśnie splątane nitki tego przysmaku stały się zaczątkiem stosowanych do dziś skomplikowanych znaków pisma chińskiego. Pierwsze zdanie napisane alfabetem makarońskim brzmiało: „dawaj mi tu szybko następną miskę makaronu, kobieto, albo poznasz ostrze mojego miecza”.

Chińczycy bardzo dbali, aby nikt nie wykradł im tajemnicy produkcji makaronu, dlatego karmili nim jedwabniki, które produkowały przędzę służącą do wyrobu jedwabiu. Kiedy szaty jedwabne nie nadawały się już do noszenia, ponownie przerabiano je na makaron, a ten podawano władcom, dzięki czemu byli mądrzy i nieustraszeni. Tylko oni mieli prawo spożywania cesarskiego dania.

Praktyka ta dotrwała do czasów Przewodniczącego Mao, o którym wiadomo, że był zapalonym miłośnikiem makaronu i jadał go na pięć posiłków, przez siedem dni w tygodniu. Już wtedy makaron podawany był w pięciu smakach, co przetrwało do dziś, znane głównie jako „zupa w pięciu smakach”. Mao, nie zdradzając nikomu tajemnic wytwarzania Mak-Ar-Onu (oryginalna nazwa starochińska), doprowadził, jak wiadomo, do klęski wielkiego głodu. Ciekawostką jest też fakt, że pierwszy człowiek, który stanął na Księżycu, po powrocie opowiadał, że w kosmosie najbardziej brakowało mu McAronu (oryginalna nazwa amerykańska).

Makarony dostępne są dziś w wielu sklepach, nie tylko spożywczych. Poza oczywistym przeznaczeniem kulinarnym, służą do uszczelniania okien, jako wypełnienie wojskowych materaców w jednostkach, a artyści ludowi na Podlasiu wykorzystują nitki makaronowe do wyszywania makatek kuchennych, takich jak: „Dobra żona tym się chlubi, że gotuje, co mąż lubi”.

The post Nieznana historia potraw appeared first on Pro Libris.

]]>