Ryszard Jasiński Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/ryszard-jasinski/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Tue, 20 May 2025 09:37:46 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Ryszard Jasiński Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/ryszard-jasinski/ 32 32 Na chałupki https://prolibris.net.pl/na-chalupki/ Tue, 20 May 2025 09:24:39 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=15662 Ryszard Jasiński

The post Na chałupki appeared first on Pro Libris.

]]>

Ryszard Jasiński

Na chałupki

 

W jesienno-zimowe wieczory chodziliśmy na chałupki.

Mamusia wiodła mnie do swoich koleżanek. Jedna z nich kupiła Barkarolę. Radio miało wmontowany gramofon i szafirowe oko. Słuchały płyty z piosenką Filipinek, rozmawiały o modzie. Tato tej koleżanki wołał, by nie słuchać Niemena, wyjca, jak to określił bez ogródek.

Do jednego mego dziadka na chałupki schodzili się koledzy. Był ułanem, walczył we wrześniu 1939, uciekł z niewoli, wrócił do domu tylko w gaciach i koszulinie. Miał gniadosza, murowaną oborę. Chłopi szanowali go, rozprawiali z nim o polityce, koniach, uprawie ziemi. Był chłopskim filozofem, co przejawiało się w jego słowach: „Nie poli się” (nie pali się).

Najbardziej lubiłem iść na chałupki z drugim dziadkiem.

Szliśmy do gospodarza, co się zowie. Miał dwa gniadosze, po wodę nie chodził do studni, jak wszyscy we wsi, gdyż w sieni zainstalował hydrofor. Dziadzio czerpał wodę ze źródła, dwa wiadra kołysały się na nosidłach, woda rozchlapywała się, wsiąkała w kurz drogi. Kładłem się na próchniejącej deszczułce, by pić wprost ze źródła, a z dna przyglądała mi się ropucha.

Chałupa gospodarza składała się z dwóch izb przedzielonych sienią, z niej przechodziło się do stajni, obory, kurnika i chlewu. W izbach była polepa. W mniejszej izbie znajdował się sklep. Sklep! Pożal się… U powały dwa lepy, na których dogorywały muchy. W kącie piec, przed ladą beczki z kiszonymi ogórkami, można było je nabierać gołymi rękoma. Na ladzie waga, słoje z moskalikami. Przy ścianie półki na słodycze, przyprawy, alkohol. Pod półkami przegródki na kaszę, cukier, sól, ryż.

Do sklepu wchodziło się z sieni, do której wiodły drzwi z podwórka leżącego tuż przy nieutwardzonej drodze. Latem pył, w roztopy i po ulewie bajorka po kostki.

W izbie mieszkalnej panoszył się piec chlebowy i piec do gotowania. We wnęce między piecem a szafą niemal na oczach chłopów przybyłych na chałupki przebierały się do snu gospodyni i jej córki. Obok szafy dwa złączone ze sobą drewniane łóżka z siennikami wypchanymi słomą. Siedzieliśmy na ławie naprzeciw rozgrzanego pieca. Dziadzio, który przed wojną był parobkiem, w kąciku, nie włączał się do pogaduszek. Nie miał konia. W naszej jednoizbowej chałupce nie było sieni, z podwórka od razu wchodziło się do kuchni, z której okna widok na obornik sąsiada. Dziadzio to zapewne mistyk. Jako jedyny we wsi u trzech węgłów posadził lipy, a u czwartego węgła grochówkę (jabłonka). Siadywał na żerdce i medytował, mając nogę założoną na nogę. Na chałupkach od czasu do czasu huśtał mnie na kolanach, wołał: „Opa! Opa!”. Co chyba oznaczało: „hop, hop do góry”.

Chłopi pili piwo, palili sporty, swarzyli się, wspominali, komentowali wiejskie zdarzenia. Zawsze głośno. Wesoło! Ciasno jeden przy drugim. Im więcej kufli piwa, tym radośniej, często sprośnie. Najstarsza córka gospodarza stała przy piecu. Na blasze smażyła placki z ziemniaków pokrojonych na plastry.

Czupurna zima zaległa w sadzie. Chciałem istnieć na zawsze w tej jednej chwili. Na jodełce żarzyły się lampki, w bombkach odbijały się twarze. W mojej głowie było wiele miejsca na to, co nie mną. Jakżeż pragnąłem słuchać! Przeczuwałem, że mam słyszeć, widzieć i… Trzeciej części zadania jeszcze nie potrafiłem zdefiniować.

Chłopi spierali się o koniec świata, gdyż rozniosła się wieść, że do klubokawiarni zostanie kupiony… telewizor.

Mietek miał siwka, umówił się na sprzężaj z Władkiem. Wódki nalał do kubków, puknął się w bok czoła.

– Koniec świata nastąpił – krzyknął, kręcąc pociesznie głową – kiedy baby ściągnęły chustki. Przestały się odziewać w katany, w suknie zapięte pod szyję i płachty z frędzlami. Zaczęły czesać się w kapustę i… Pijcie, pijcie, nie żałujcie sobie, na mój koszt.

Marcin po powrocie z przymusowych robót przez lata z nikim nie chciał rozmawiać, szedł w pola, siadywał na skarpie, na której pośród marzymięty dojrzewały poziomki, zamykał oczy. Twarz wystawiał na pacnięcia wiatru. Teraz machnął ręką, skrzywił się, burknął:

– He, a co wy wiecie o końcu świata… Co?

Wstał, uchylił drzwiczki pieca, rozżarzył patyk, od ogienka odpalił papierosa. Popatrzył na chłopów, jakby chciał, by wyobrazili sobie coś nie do uwierzenia. Staszek wzrokiem zmusił go, by usiadł, mówił:

– Napuchłem tak od śmiechu, że omal obym nie pomarł. Konsternacji, żartów co niemiara! Kapusta na głowie! Na wesoło skończył się świat!

Gospodyni chyżo zabrała się do smażenia jajecznicy. Podsmażyła słoninę, wbiła jaja, drewnianą łychą szybko mieszała, parującą potrawę wyłożyła na talerze.

– Jedzcie, jedzcie, zjedzcie sobie – zachęcała. – Co za ziąb, żeby jeno dzieci do szkoły można by podwieźć saniami…

Gospodarz dokładał drew do pieca, w popielniku grzebał kijem, krzywił się:

– Po kiego i komu nauka. Nasi dziadkowie choć podpisywali się krzyżykiem, wyrośli na ludzi!

Gospodyni nie podjęła rozmowy, żwawo wyszła do sieni po chleb.

Władek nawiązał do słów Staszka:

– Przy upaństwowionym młynie zainstalowali kółko rolnicze. Pomysł niegłupi, bo z Sanu mogliśmy wozić żwir przyczepą, a nie furmanką. Jednak niemądry, bo traktor grzązł w błocie. Konie musiały wyciągać. Najgłupszy, gdyż Michałowi wpadło do łba, by na pałę jechać traktorem. Pała tak stroma, że lęk wejść. Traktor sturlał się aż do rzeki… Chłopa zgniotło na śmierć.

– Cały traktor wtenczas wpadł do rzeki – posmutniał Mietek. – Michał jeszcze szepnął, żeby go furmanką wieźć na cmentarz. Pierwsza ofiara mechanizacji rolnictwa!

Zjadłem trochę jajecznicy. Skwarki ze znawstwem smażonej słoniny pachniały niebywale!

Antoni łapczywie upił piwa. Chichrając się, mówił prędko:

– Obwiniacie chłopów, a ja mam powody, by babom przypisać sprawienie zagłady świata. Córka sąsiadki zrobiła we wsi Aurorę. Gimnastykowała się w majtkach! Pękałem do rozpuku. Czytała „Przyjaciółkę”.

Wincenty (który do tej pory kimał) sięgnął po chleb, ugryzł.

– Po jakiemu to?

– Po naszemu. Nie rozumiecie, że kto to widział, żeby się gimnastykować?

– Nie was pytam – Wincenty przełknął ślinę, ocknął się z drzemki, nie słyszał rozmowy – a tej, co mi się śniła… We śnie siedzę pod tą górą, co to jej stąd nie ujrzysz, bo w dole, zmachany, gdyż siano odwracałem grabiami, wtedy zbliża się ani tęga, ani jurna, choć, z drugiej strony, cizia. Nie wiem, co począć w tej nieoczywistej sytuacji, więc się budzę…

– Już ja bym wiedział, a wy, Wincenty, śpijcie sobie… – Antoni zaśmiewał się, rękoma bił się po udach.

– Świat się skończył 2 sierpnia 1944. Od strony Niebylca leciał samolot zwiadowczy z czerwoną gwiazdą, krążył po niebie, aż tu, trach, dostał od Niemców, którzy się okopali przy moście. Silnik spadł za Maciejową stodołą. Wygrzebali my, jeszcze gorący, w sąsieku zakopali, w sam czas, bo czerwoni nadjechali czołgami. Wtedy zapadła się góra, co teraz jest w dole.

– W lewej nawie siedziały baby. W prawej – chłopy. Porządek istniał i każdy wiedział jak, gdzie, kiedy, skąd, dokąd, po co, dlaczego. Magda, co mieszkała opodal owej góry, nie tylko naruszyła ład świata, bo bez ceregieli siadła między chłopami podczas mszy, to także przyszła w mini i bez biustonosza. Majtki widzieli my, gdy klękała… Odtąd pomieszało się i nic już nie było, jak było. Nie powiem, mini dobra rzecz, jak i bez biustonosza, ale do kościoła?!

– Chłopy, chłopy my – wykrzykiwał Walenty – my chłopy! Bab nie tykajcie, one podatne… Chłopy powinny być nieporuszone. Nie dopuścili my do kolektywizacji. Z końcem świata sobie nie damy rady?

– Już lepiej śpijcie, Walenty.

– Wszyscy chłopi mieli wąsy. Krzaczaste. Sumiaste.

– I kapelusze!

– Koniec świata nastąpi dopiero wtedy, gdy chłopi ogolą wąsy!

– Ale kapelusze niech trzymają się chłopskich głów…

Najmłodsza córka gospodarza chuchała w szybę, szron zeskrobywała paznokciem. Położyła się na łóżku, nakryła pierzyną. Wystawiwszy ledwo czubek głowy, prosiła:

– Opowiedzcie o tym przesławnym transatlantyku, węgierskiej drodze i brzozie, w którą zamieniła się dziewczyna.

Chyba trafiła w piekące miejsce. Chłopi zamilkli. Mało to przed wojną wyjechało do Ameryki? Z każdej chałupy!

– Nie trzeba. Po co? To już na nic. Nikt nie wróci. – Gospodyni, której dwie siostry również opuściły wieś, zapaską zakryła usta.

– Przynieść co ze sklepu? – Gospodarz podszedł do drzwi. – Znowu ktoś po nocy chce kupić kiszonej kapusty.

– Aż tu nastała galicyjska bieda tak wielka – odezwał się Walenty, założył nogę na nogę, wpatrywał się w choinkę – że przeszła do przysłowia. Chłopy dzielą ziemię, łany tną na pola, pola na pólka, pólka na poletka. Bieda nie popuszcza. Młodsi pomiarkowali się, wzięli swą część ojcowizny i sprzedali, bilety na ów ogromny statek „Batory” kupili, popłynęli do Ameryki, nigdy do swoich już nie wrócili… Mrowie ludzi wtedy wyjechało ze wsi. Siostry, bracia, po troje z rodziny. Zdarzyło się, że i najmłodsza córka gospodarza spieniężyła swoje morgi, bilet nabywszy, koleją pojechała do Gdyni. W ślad za nią kawaler, ale że nie miał co sprzedać, jechał między wagonami. Podeszła gospodarska córka do trapu, patrzy – statek jak cała wieś. Dopiero wtedy kawaler na kolana przed nią, błaga, by nie rzucała ojcowizny. Ugięła się dziewczyna, bo chłopak zagroził, że utopi się w morzu. Wrócili do wsi. Akurat kwitły trześnie, biel na pagórkach niczym ślubne suknie. Ojciec gospodarza przekazał córce kawałek lasu, kawaler obiecał, że wykarczuje, chatę postawi, oboje piękniejsi, szczęśliwsi od rozbrykanego wiatru, gdy w czerwcu tarmosi zagony owsa. Na skutek owej jazdy między wagonami kawaler chorował, umarł na węgierskiej drodze, z Węgier przez Duklę do Przemyśla. Wracał z Błażowej, kupiwszy obrączki. Z rozpaczy tam też przy Węgierce dziewczyna zamieniła się w brzozę. Zatrzymywali się wędrowcy, bo widok stamtąd rozciągał się aż pod Rzeszów, a brzoza każdego koiła, niegasnący optymizm wlewała w serca. Aż raz piorun uderzył, wtedy brzoza przepadła, nie zostawiwszy ni listka, ni gałązki. Na jej miejscu nocą pojawiła się ta oto góra, która się zapadła… Spójrz na pagórek za wsią. Wydaje się wysoki, najwyższy w okolicy. Wdrapałam się i się okazało, że niski, prawie płaski w porównaniu z górą, która była za nim, ale stąd tego nie widać.

– Bajdurzysz – skrzywił się gospodarz. – Tam nie ma góry, a zwłaszcza wyższej od pagórka za chatą.

– Byłeś? Widziałeś? Sprawdziłeś osobiście?

– Już nie ma takiej potrzeby. To nie było śmieszne. Poszedłem. Wtem słyszę ryk: „Gdzie gniadosze? Zapier… do stajni!” Aż mnie przegięło, tak dąb ryknął, wtedy dotarło do mnie, że nie przelewki z tą górą, co jej nie widać.

– Widziałam, góra jest, ale w dole. – Spod poduchy najmłodsza córka wystawiła przerażoną twarz.

Gospodarz kroił kiszone ogórki, kładł na misce. Nie na darmo patrzyli na Władka. Sięgnął po plasterki ogórka, rozłożył je równiutko na kromce. Wreszcie pytał:

– Słyszeli o tym, co mieszka w zakolu potoku?

– Ponoć się odgraża, że nas powsadza. Tylko za co?

– Rozsierdziło go do białości to, że zabili weterynarza, który uratował mu życie. Podczas wojny żył tu we wsi taki jeden. Niby-Austriak, w rzeczywistości Hiszpan, choć nazwisko zgoła chińskie. W każdym razie weterynarz. Paru naszych uratował od kuli i wiele krów wybawił od kontyngentu. Wojna się kończyła, ruscy szli od strony Dynowa. Głupi weterynarz nie uciekł jak inni, ratował w leśniczówce chłopa, do którego hitlerowiec strzelił. Weterynarz opatrzył biedaka, ale stracił czas na ucieczkę i w efekcie życie. Wasi go rozstrzelali, nie wnikając, kto on i co zrobił dla wsi. Koniec świata jest wtedy, gdy zabijają dobrych…

– Nasi? Nie nasi, a ruscy! A ty nie oskarżaj po próżnicy. Już ci tak po tacie zostało.

– Po próżnicy?! Nie na darmo gadają, że to wasi rozgrabili folwarczny majątek. Wiedzieliście, gdzie najlepsze kąski, pracowaliście u dziedzica. My cudzego nie brali. Niech zgnije, ale chłopu od cudzego wara. Wy nie nasi, wy nie chłopi, a dworscy.

– Kupiłbym cię sto razy, zjadł, wydalił i nawet byś nie wiedział, kiedy to się stało… Za to, co tu wygadujesz, tak bym zrobił!

Zgasła żarówka, stale wyłączano prąd, gospodyni zapaliła lampę naftową, zaraz na ścianach, na powale pojawiły się mamuny, ale się nie bałem, bo niedawno babcia wyjaśniła, że mnie lubią. Już nie byłem w mocy mamun. Scyzorykiem niezdarnie wydłubywałem je z olchowych i lipowych klocków, które z przeznaczeniem na opał suszyły się przy stodółce.

Antoni, zawołany rzeźnik, zdusił niedopałek, roześmiał się, mówił:

– To przez ten koniec świata ludziom się pokićkało w głowach. Słyszeliście najnowszą nowinę rzeszowską? Geńka kupiła sobie moskwicza.

– Hi, hi! Też nowina! Zeszłej zimy wpadła do sklepu i woła, trzymać kciuki, na prawko zdaję.

– Zdaje się, że ma tak z pięćdziesiąt pięć.

– Chyba gdzieś tak, ale wygląda na mocno młodszą. Gdyby kupiła kuguara, o, to byłaby sensacja.

Zniecierpliwił się Antoni, z wąskiego pudełeczka, w którym mieściło się dziesięć papierosów, wyciągnął sporta, przypalił od Walentego. Nie wyjmując papierosa z ust, opowiadał:

– Ledwo zacząłem, a wy już kończycie. Idę sobie wiosną duktem, bo na skróty. Patrzę, stoi moskwicz w świerkach księżego lasu, teraz upaństwowionego. Skradam się i widzę, zatrzymała się warszawa milicyjna. Ci w moskwiczu się zorientowali, wychodzi Geńka. Zgrzana, idzie do milicjantów. Oni, że mandat.

– Ależ Antoś, co ty wygadujesz? Moskwiczem by wjeżdżała do lasu? Toż glanc auto!

– Na naszych oczach wieś się całkiem kończy, toć powiadam. – Walenty pochylił się, aby sięgnąć po kufel. – Baby mają auta, w których gżą się w zagajnikach.

– Do chłopskiego lasu mogła jechać, milicji nic do naszego, ale zachciało jej się w państwowym.

Chłopi zaśmiewali się, tylko dziadziuś milczał, głaszcząc mnie po nosie.

– Baby garną się do miastowych, bo ci dadzą kwiatka, zaproszą do restauracji, postawią szampana, są umyci, nie to, co wy…

– Świat się skończył, kiedy przyszli z czerwonymi gwiazdami na czapach. Na łące stacjonowali. Raz wpadli do obory Macieja, wywiedli konia, na to Maciek na nich z siekierą. Wtedy mu bagnet do gardła. Maciej nic, twardo podnosi siekierę. Ostatecznie ubili prosię i wspólnie je upiekli. Czerwoni uczynili go partyjnym, dworek adaptował na placówkę edukacyjną.

Gospodarz uchylił drzwiczki pieca, niedopalone drewienka wypadły na polepę. Dym snuł się pod sufit, zamieniał w coraz to inne mamuny. Poznikały, bo włączyli prąd.

– Pozwólcie, że dokończę. – Antoni podparł się ręką, ale że na ławie chłop siedział przy chłopie, rękę położył na ramieniu Walentego. – Już, już chcieli dać mandat, gdy… Wtedy wypada ten z moskwicza, pan miastowy, rzuca się na milicjantów. Ci łup, łup, pałą przez grzbiet, aż się paniczyk zachwiał, ale dalej do milicji z pięściami. No, to jeszcze poprawili, odjechali bez wypisania mandatu.

– Hi, hi!!

– Chłop nie ciska się do władzy z gołą pięścią…

– A i władza nie utrudniała chłopu, gdy z chłopką, zwłaszcza że w lesie…

– Nasza milicja, chłopscy synowie, to i miastowych spiorą, a chłopa nie ukrzywdzą.

Księżyc skrywał się za postrzępiony zarys sadu. Śnieżyca zbliżała się wolno. Miękko zagarniała pnie, coraz niżej upuszczała ciemność. W izbie wierzchołek choinki jarzył się złocistością. Gdyby tak lecieć prędko niczym światło? Nie ma czasu na rozmyślania. Noc będzie tak samo mroźna, jak i dzień. Trzeba już iść spać.

– Antosiu, opowiedz jeszcze o nalewce!

– Z czarnych porzeczek żona zrobiła nalewkę. Nazywałem ją smrodlina.

– Żonę tak nazywałeś?

– Tę nalewkę. Nie mogłem przełknąć. Smak i zapach odstręczające. Zachęciłem gości do wypicia, efekt był natychmiastowy. Paskudny!

Wiatr obdzierał przydrożne trześnie ze śniegu, ale hołubił poświatę na gruszach. Orion wciskał się pomiędzy pagórki. Wracaliśmy przez zaspy na zmrożonej drodze. Moje oczy chłonęły wszystko. Od sopli, które opasały strzechę, połysku na spadających kruszynkach śniegu, po oszronione buty. Niczego nie można uronić? Rozbrykane zachłyśnięcie się światem?

Patrząc na Oriona, roiłem sobie, że jestem wagabundą, któremu za dach nad głową wystarcza rozgwieżdżone niebo.

– Dziadku, co będzie, jak świata nie będzie?

– Nic. Będzie nic…

– Może uda się odtworzyć?

– Może, może… To, co się… Z tego, co się skończyło, nie odtworzy się takie, jak było, zanim się rozpadło…

*

Na miejscu wykarczowanej puszczy na przełomie XIV i XV magnaci Kmitowie założyli wzdłuż Sanu kilkadziesiąt wsi. Ów świat trwał niemal bez zmiany przez pięć stuleci. Dopiero pod koniec XX wieku przestał istnieć, kiedy odeszło chłopskie pokolenie mych dziadków. Nie od razu przecież. Przez pół stulecia stare i nowe trwało obok siebie, zazębiało się, przenikało, uzupełniało. Obok chałup budowano kamienice – jak nazywaliśmy domy z cegły. Na wzór miastowy urządzano łazienki. Moja babcia nie chciała mieć WC, bo w domu będzie smród. Stopniowo rozbierano chałupy, aż zanikł po nich ślad. Pola pełne półkopków znowu przejął las.

Po wyjeździe na studia niemal co roku wracałem do rodzinnej wsi. Znamienne było zachowanie mojego taty. Choć postawił kamienicę, choć miał łazienkę, centralne ogrzewanie, gazową kuchenkę (doprowadzono wodę, gaz), to jednak obok stodoły dobudował kuchnię, w niej wymurował piec, w którym palił drewnem. Jakże był dumny, gdy mi pokazywał piec! Nie potrafił żyć bez pieca. Siadywał na stołku, dokładał drewno, które rąbał siekierą.

Szukałem miejsca, na którym stała chałupa gospodarza. Do niej dziadziuś wiódł mnie na chałupki. Nie znalazłem. Najważniejsze jednak co innego.

Zanikła pewna struktura, swego typu narracja snuta na chałupkach. Powstała wprawdzie nowa, eksponująca ewolucyjne przeistoczenie. Reliktem okazało się ustne opowiadanie chłopek i chłopów. Dlaczego zanikła? Chłopstwa już nie było…

– Jo i dwa kunie mioł, a tero co, ino nic…

Usłyszałem starczy głos. Odwróciwszy się, zobaczyłem gospodarza, do którego chodziliśmy na chałupki. Niegdyś barczysty chłop, pięćdziesięciokilowy wór żyta bez pomocy zarzucał na plecy, teraz skurczył się, pochylił, zmalał, osłabł, ledwo stał o lasce.

– Poznaje mnie pan?

– Wyjechołeś. I po co?

– Po nauki. Muszę opisywać, bo już nikt nie opowiada, nie chodzi na chałupki, opisać to, co usłyszałem i widziałem w dzieciństwie.

The post Na chałupki appeared first on Pro Libris.

]]>
Dzień Podległości https://prolibris.net.pl/dzien-podleglosci/ Wed, 10 Jan 2024 09:32:19 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=10973 Ryszard Jasiński

The post Dzień Podległości appeared first on Pro Libris.

]]>

Ryszard Jasiński

Dzień Podległości

W Dniu Podległości obchodziliśmy Święto Utraty Swobody.

Z powodu wzorowej postawy moralno-politycznej nie oddelegowano mnie do czczenia państwowej
uroczystości. Zamierzałem wspiąć się na czereśnię, lecz już wdrapał się na nią małoletni kombatant. Kiedy
poczęstowałem go dropsem anyżkowym, dał się przekupić, jednak złorzeczył, życzył, abym na złamanie
karku spadł w krowi placek.

Czepiając się nogawki weterana, obserwowałem rozwój zdarzeń. Nic nie zostało jak trzeba zorganizowane,
chaos, tumult, bezustanne łamanie prawideł estetyki, co oburzało, jako że Dzień Podległości świętowaliśmy
od dziesięcioleci. Przed placykiem apelowym dopiero stawiano bramę zwycięstwa zakończonego klapą. Bosi agronomowie w cebrzykach ugniatali glinę zmieszaną z owsianymi plewami. Wójt odziany w szykowne
gumiaki wywieszał banery, by rozreklamować naturalne nawozy i sztuczne kobiałki na obrok. Po co kierownik oświatowej placówki przerobionej z dworku obszarnika wkręcał dynamo w samobieżne żarna?

Mocno roznegliżowane komandoski dmuchały na wiatr, gdyż negatywnie wpływał na morale rekrutów.
Rozglądałem się na boki.

Ni z gruszki, ni z pietruszki minister urzędu rejterady obliczał, że wystarczy odwrócić chmury na drugą
stronę, aby zaistniał paroksyzm optymizmu, w efekcie moglibyśmy żyć, jak przystało na nieustraszonych
tchórzy i wszystkiego mieć tanio i dużo. Obserwowałem nieudaną próbę przewracania obłoków. Gdy profesorowie pospadali z bukowych drabin, z których za pomocą cęgów przekręcali cumulonimbusy, taczką bez naczepy nadjechał minister ludowego rzemiosła. Krzyczał, że chmury mogą się nie odwrócić, a pokrzywić
albo zapętlić i wnosić zamęt. Co by się działo w kraju istniejącym pod zasupłanymi obłokami!?

Za łanem buraków ćwikłowych palił się park narodowy.
Chyłkiem przybył generalissimus, zaraz przemówił:
– Rewelacyjni, brawurowi, pokonani, ale niezabici! Buńczuczni towarzysze bez broni!! Hurrapatriotyzm
nie starcza. Niezbędna bardziej postrzelona koncepcja. O ile bowiem świetnie rozwiązaliśmy problem produkcji
wielofunkcyjnych taczek bojowych, to gorzej ma się sprawa tak prestiżowa jak uprawa marchwi.
Dążymy do tego, ażeby chociaż raz w sezonie agrarnym wojsko spożyło jedną marchew. Myślimy natarczywie,
co czynić, aby marchewki było sporo. Marchew bowiem, osobliwie zaś jej nać, zwiększa poziom
entuzjazmu. Można nie mieć na żołnierskie obuwie, jeśli jednak brak zapału, to nasza kraina nadal będzie
wyglądać kosmato.

Wtem rozchichotały się nauczycielki witające dziatwę zwożoną drabiniastymi wozami. Nastoletni wiarusi
rozrzucali petardy. Chorągiew łomotała, lśniąc jaskrawym fioletem.

Deszcz podpełzł z ukosa, obrzeże placyku migotało rosą.

Premier przyjechał udekorowanym bieda wózkiem. Wyskoczył na żwir. Premier miał luźne czoło. Biegł do generalissimusa. Wpadli w ramiona. Błysnęła salwa haubic. Studentki strojne w heksagonalne listki figowe
runęły z szeregu, by zebrać łuski do koszyczków z wikliny.

Uścisnąwszy młodocianą weterankę, premier przystanął przy palu, przypominał posąg wycięty z jaskrawego
lodu. Dumnie wołał: 11
– My, władza, jesteśmy rządem upadłego kraju, który leży na łopatkach, nie mamy motywacji, żeby
czynić, co istotne dla państwa.

Nieodległe pagórki oblepiały zakwitające grusze. Paź żeglarz zajął skrawek pokrzywy. Na śnieżnych
skrzydełkach motyla czarne pasy.

Wystawiłem twarz na pacnięcia dżdżu. Dziatwa rzucała stokrotki na bieda wózek premiera, który stawał
się najszczytniejszym wzorcem, jaki można mieć. Rozpoznawał w sobie niesyte marzenia.

Chłopstwo dekorowało kurne wille hasłami wyciętymi z pozłacanej dykty.
Nauczycielki maszerowały, aby się napatrzeć przypiekaniu aktywistów.
Płomień urokliwie rozjaśniał buzie wychowawczyń.
Działacze społeczni i ideowcy samowolnie wpychali stopy do ognisk.
Zaślepiona (ale ideologicznie) nauczycielka wpadła do żaru. Nie chciała, by ją ratować. Straciła łydkę.
Natychmiast otrzymała awans na stopień wychowawczyni dyplomowanej, odznaczenie i pięć pęczków
naci marchwi.

Świętujący obywatele byli dziełem ekstatycznej wyobraźni premiera, umajoną taczką objeżdżał placyk.
Premier uosabiał ducha kapitulanctwa. Napominał: „Kto nie potrafił czcić Święta Utraty Swobody i Dnia
Podległości, zginie w nieprzejednanej niepamięci”.

Odczepiłem się od nogawki przesadnie szczęśliwego weterana, spadłem w krowi placek nasączony zapachem
gnijącej sasanki łąkowej. Dowlokłem się do rowu, skąd spozierałem na obchód wojsk. Łopot flag.
Premier chrzanił o wiekuistej chwale oręża i tym podobnych niuansach geopolityki. Kazuistycznie dobierał
wyrazy do patriotycznej wizji. Fakt, premier, co robił, robił z oczywistym kwietyzmem. Kronikarz ustalał z generalissimusem, co działo się tego dnia na placyku. Nieposkromiony propagandzista. Wykreuje nas na idoli.

Nastoletni kombatant zsunął się z czereśni, oddał mi anyżkowego dropsa.
– To była świetnie zaplanowana i doskonale zrealizowana uroczystość! – wołał, aż rozpłynął się w pochwałach.

Sylwetka postaci za mgłą

The post Dzień Podległości appeared first on Pro Libris.

]]>
Laura i Filon https://prolibris.net.pl/laura-i-filon/ Mon, 13 Nov 2023 11:57:12 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=10380 Ryszard Jasiński

The post Laura i Filon appeared first on Pro Libris.

]]>

Ryszard Jasiński

 

Laura i Filon

Mężczyźni – żartobliwie pomyślała Laura, wychodząc z uniwersytetu – przydatni są podczas marcowych gwiazdozbiorów. Latawce zaprzęgną do obłoków, by cieniem nie zasłaniały jeziora. Będę czuwać przy ognisku, łapiąc iskry. Schwytaną iskrę rzucę na wodę. Gdy utonie, przyjdzie mężczyzna, rozbroi się ze spodni.

Śnieg okrył cienką warstewką zielonogórskie dachy. Na zmrożonej trawie widniały ślady kosa. Samochody ślamazarnie jechały w ulicznej mazi, niektóre ślizgały się, na chodniku szare miejsca wyrobione butami.

Dziwny mężczyzna w przeźroczystych slipkach podążał w stronę dworca PKP.

– Omamy mam – szepnęła Laura. – Mam omamy.

 

Wyobraziła sobie, że naga stoi w turkusowej wodzie, porywa ją świetlisty łabędź.

 

Bezwiednie doszła do Biblioteki im. Norwida. Najlepiej – rozmyślała – nie mieć oczekiwań! Najlepiej być pustką pośród pustki. Pełna wątpliwości jestem i chwiejna. To stan umysłu, gdy pali się głowa, uda pożądają płonących rąk mężczyzny, a rozpalone nogi pragną pieszczoty. Wyobraziła sobie, że naga stoi w turkusowej wodzie, porywa ją świetlisty łabędź.

– Ty pani, gdzie jest dworzec PKP? – pytał nieznajomy w przeźroczystych slipkach. – Pani ty, gdzie? Zepsuła mi się głowa…

Laura łobuzersko patrzyła w siwe oczka nieznajomego. Co w nim lirycznego, dziwiła się, w facecie z jedną fioletową skarpetką na nodze, prześwitujących slipach, kroplą potu na nosie?

– Jak mnie pan widzi, skoro zepsuła się głowa?

– Pani ty żartować nie. Odszukałem po tęsknocie kobiety, która nocą do samotnego łóżka iść chce nie.

– Śledził mnie pan, szedł za mną, ot, i prawda.

– Tropił nie, szedł nie. Ty pani mnie śledziła, patrz, w tym betonowym klocku moja kwatera. Proszę, zapraszam…

Jakaż lekkość nóg, gdy idzie się przed mężczyzną, który wygląda jak chłopak dłubiący łódeczkę z kory. Kiedyś próbowała strugać łódeczki, wbiła nóż w palec. Mężczyzna pachniał czterema kwiatami na „r” – rozchodnik, rdest, rukiew, rzęśl. Salon pełen książek na dębowych regałach. Dwa rzędy „Odry”, na ścianach zdjęcia czapli, rybołowa. Fotel, biurko, komputer, monitor, wersalka, kolumny głośnikowe, fotografia łabędzia stojącego w błocie z rozpostartymi skrzydłami.

– Jestem Laura, a ty? – Musnęła palcem podbródek nieznajomego.

– Pani ty, ja bez imienia. Możemy nie mieć imion?

– W takim razie dam ci imię… Filon…

– Pani ty! Proszę, nigdy, nawet myśl nie. Ukarzą mnie zakazem opuszczania bazy, Lauro, proszę, pani ty, zaparz wodę na herbatę z mięty. Pójdę po szarlotkę? Może pączki?

– Z agrestem. Z takim nadzieniem nie kupisz, zwłaszcza teraz w nocy, więc zostań.

– Pani ty, Lauro, głodni my, przed nami mocno dużo trochę robota łóżkowa. – Wyszedł cicho, aby nie budzić sąsiadów.

Rozbrzmiała nostalgiczna melodia The Song of the Sun Mike’a Oldfielda. Skonsternowana Laura siadła na stole, patrzyła na „Odry”. Nie musiała sprawdzać, te same numery miesięcznika prenumerowała mama. Niedawno ciocia zaniosła do antykwariatu, teraz na regale obcego pokoju. „Ha, ha, proszę” – sięgnęła po egzemplarz z zakładką. Z „Odry” wypadła kartka, od razu rozpoznała swe pismo, drobniuteńkie litery licealistki, która w sadzie wśród kwitnących mleczy przygotowywała się do matury.

Zaczęła czytać:

„Złociste jaskry uległy astralnym motylom. Miękki zapach nocy unosił się nad mgłą, nagła burza strąciła olchę do rzeki, z gigantycznej muszli wypełznął obślizgły ślimak, zdjęłam kieckę w zielone kłosy owsa, ślimak sunął wzdłuż mojego płonącego uda…”

Schowała kartkę między strony czasopisma, uśmiechnęła się, kiedyś naiwnie próbowała pisać erotyczny pamiętnik, trochę się uskładało seksualnych opisów… Za dużo przypadków, muszko, pajączek złapał cię do sieci, idź, uciekaj stąd, jak najprędzej. Nagła błyskawica wiosennej burzy. Rozebrała się, weszła do wanny. Szybko zjedli osiem pączków z nadzieniem agrestowym. Bezczelnie patrzyła na nieznajomego, golutki wyszedł z łazienki. Karkołomnie balansowali na poręczy łóżka. On nogę doczepił do koka, ona obracała się wokół ciała z taką szybkością, że miała wrażenie, iż sufit zajął miejsce podłogi, prostokąt okna stał się elipsą drzwi. W zębach trzymała jego ucho, siedział na krześle i wirował dookoła jej brzucha, nie wiedziała, jak to możliwe, lecz była wniebowzięta. W szafie śmigali pomiędzy płaszczami na wieszakach. Nie czuli żadnego ciążenia, związku między częściami ciał, które rozsypały się, lecz były zachwycająco poplątane. Śmiała się, poznała seksualną definicję: erotycznie skręcone ciała kobiety i mężczyzny są studnią, w której narodził się czas, zanim zaistniał kosmos.

Przybież zygzakiem do wyczekującej krwi, wolno, potem coraz gwałtowniej, nie ustawaj, twe ciało niech wgłębia się w moje, niechaj gen wściekle odbija się od genu. Wejdź tu i tam, tam i tu. Wejdź na polu, na obłoku weź, pod wodą, wejdź. Słyszysz, komety zazdroszczą prędkości, z jaką mkniemy od galaktyki do galaktyki. Całuj tu, tu, tu, tu, tu i tu też! Moje szczęście, moje, moje, nasze, zapiszę je w szesnastym chromosomie, gdy już świat dobiegnie do kresu czasu.

– Pani ty, Lauro, gdy już wodę zgasimy naszą żądzą i ogień zamienimy w śnieg, odejdę.

– Nie spodziewałam się niczego innego od picusia. Nic już nie mów, nic, nic, nic. Bierzmy się za robotę, nasz seks to niesyte światło cieknące z otwartych aort. Obejmij mnie, ogarnij ogniem. Ciało moje, głodne, spal ustami. Ręce, ręce, ręce rozsyp pieszczotą. Uda, uda, wrzące, ociosaj dłońmi.

Jeszcze noc, księżyc schodził coraz niżej. Nieznajomy mężczyzna siadł w kącie pokoju.

– Spędźmy ze sobą jeszcze tych parę minut do świtu…

– Parę minut… Niby chwilka, ale mogę zdążyć nie, czekają przy dworcu PKP, muszą naprawić moją głowę.

Uspokajała go, przytulając się, głaszcząc po nosie, skroni.

– Picuś ty! Powąchaj mnie tu, za uchem, i tu, przy pępku, i jeszcze tu, tu, i nawet tu…

 

Nieustannie coraz większa emocjonalna cena, jaką płaci, bezkrytycznie ulegając mężczyznom.

 

Obudziło ją skrzypienie ostrożnie domykanych drzwi, cichutkie kroki na schodach. Odszedł zatem, jak mówił, odchodzą zawsze tak samo, zarzuciła płaszcz na mokre, gołe ciało, wybiegła na chodnik. Sześcioro obojętnych przechodniów, autobus oczywisty w chłodnym poranku. Nieustannie coraz większa cena, jaką płaci, bezkrytycznie ulegając mężczyznom. Jednak to przedziwne upojenie dotykiem ich rąk na brzuchu i we włosach zbyt dużo ma wspólnego z nieważkością. To rozkoszne wrażenie, że się jest termodynamiczną iluzją. Zmysłowe doznanie, które chce się odczuwać wbrew wiedzy, że potem, po powrocie do pustego łóżka, brak sił do życia? Do studiów? Do jedzenia? Do niczego! Autobus przemknął, odsunął ulicę, powróciła cisza.

– Muszę zatrzasnąć za sobą ten życiowy rozdzialik – szepnęła do kosa, który żółtym dziobkiem, ach, ta cudna czerń piór i żółty dziobek!, chwytał piórka, by przygotować gniazdo dla kilku niebieskozielonych jaj upstrzonych brązowo-czerwonymi plameczkami. – Teraz muszę wynieść się w inne miejsce, do innego zegara.

W powietrzu zapach czterech kwiatów na „l”: lepiężnik, lawenda, lobelia, lilia. Tak nieznajomy mężczyzna pachniał, gdy przed wyjściem z pokoju wciągał slipki na cherlawe nogi.

– Wyszedł w przeźroczystych slipkach na ulicę – pisnął kos.

– Będę musiała pójść do terapeuty, bo mam omamy.

Śnieg okrył cieniutko zielonogórskie dachy. Samochody ślamazarnie jechały w ulicznej mazi, niektóre ślizgały się, na chodniku szare miejsca wyrobione butami.

Mężczyźni – żartobliwie pomyślała Laura, wchodząc do Biblioteki Uniwersyteckiej – przydatni są podczas marcowych gwiazdozbiorów.

Surrealistyczny rysunek przedstawiający rozmawiających kobietę i mężcyzznę Mają obnażone sfery erotyczne i powykrzywiane kształty.

The post Laura i Filon appeared first on Pro Libris.

]]>
Julia i Romeo https://prolibris.net.pl/jasinski-julia-i-romeo/ Sun, 19 Feb 2023 20:02:49 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=6710 Ryszard Jasiński

The post Julia i Romeo appeared first on Pro Libris.

]]>

Ryszard Jasiński

Julia i Romeo

Na pagórkach ślubne czereśnie. Przy potoku olchy cienkie jak listewki. Otuliwszy się zapachem forsycji, szłam do kamienia, przy którym czekał ukochany.

Idę, idę, idę i idę. Coraz bliżej. Jak się odezwie?

Czy od razu będę jak gorący prysznic? Jakie mrowie w udach! Jak wszystko we mnie nie dla mnie! Jest… Siedzi na pniu wierzby. Zamknięte oczy. Wydaje się opiekuńczy, mądry, niepewny swego.

– Czekałeś, biedaczyno, czekasz… najczarowniejszy.

– Ktoś ty? Idź sobie! Nie widzisz, że jestem zasłuchany?!

– Jestem tą, na którą czekasz… mój…

– Odejdź stąd, bo nie słyszę.

– Kogo? Mnie? Najuko…

– Ciebie – nie. Swoich myśli!

Barwinek zakwita, rusałka kratkowiec czmycha na widok pająka. Błotniak stawowy unosi ciszę nad osiki. Czy ukochany nie wie, że tą dziewczyną, której wyczekuje, jestem ja? Na staw sfruwa łabędź. Jaki blask na liściach trzcin! Jaka czerwień na wodzie! Jaka ja oddana!

– Popatrz, jestem tą, na którą czekasz… Masz mnie.

– Myśli biegną szybko, rozpraszają się, wymagają skupienia, dlatego zamilcz, nie słyszę ich, może chcą powiedzieć, że to ty jesteś moją wytęsknioną…

– Jestem nią!

– Skąd o tym wiesz?

– Będę cię ubóstwiać. Pies nie jest wierniejszy… Moje myśli informują mnie…

– Właśnie: twoje, lecz nie moje…

Chłód ma konsystencję smoły. Horda kruków drze się na topoli. Oby chociaż zerknął, a on nic, zacisnął powieki. Nie ma takiej rzeczy, której bym nie zrobiła, przygarnij, ukochany, spójrz… Ani przystojny. Ani wysoki. Ani niski. Otwórz oczy…

– Jeżeli pójdę stąd, umrę z żalu, nie doczekasz się…

– Kiedyś moje myśli powiedzą, że to ty, na którą czekam od lat.

– Mnie jednak już nie będzie!

– Trudno, wówczas się przekonam, że czekałem na próżno.

Blask tapla się w szuwarach. Łyski walczą w czarnej wodzie. Za łąką melodia „Boat On The River” zespołu Styks odmyka noc.

Na brzegu potoku klęczę w barwinkach i kosaćcach, wypatruję sensu, który nie ujawni się w niczym.

The post Julia i Romeo appeared first on Pro Libris.

]]>
deski na burtę, alecegły na wieżę B. https://prolibris.net.pl/deski-na-burte-alecegly-na-wieze-b/ Mon, 05 Dec 2022 19:38:34 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=4790 Ryszard Jasiński

The post deski na burtę, alecegły na wieżę B. appeared first on Pro Libris.

]]>

Ryszard Jasiński

deski na burtę, ale
cegły na wieżę B.

 

  1. Nie idź za mną. Nigdy. Nigdzie.
  2. Powieść, której za nic nie chciałbyś przeczytać, jest tą, którą za wszystko pragnę napisać.
  3. Nie wiem, kto bohaterką, lecz ona to moja absolutna biel na tle nieubłaganej ciemności.
  4. Kiedyś siedziała na niewidzialnej górze. Miała naszyjnik z liter. Ubrana była w mroczną przeźroczystą suknię. A gdzie okładka, gdzie kartki, gdzie tytuł, gdzie szpalery słów? Aż szedł sobie autor. I mówi do niego: „Idź tędy”. To rzekłszy, zaraz znikła. Ale nie umiał pisać. Ale nie umiał czytać. Ale był ślepy. Ale był głuchy. Ale nie miał rąk. Ale nie miał nóg. Ale go nie było. Zabawne, pomyślał autor, nie ma mnie, a mam o niej pisać.
  5. Oczywiście, akcja nonsensowna, odstręczająca. Poszatkowana. Nic z niczym się nie splata. Opcja: ciurkiem.
  6. Gdyby książka miała być zwierciadłem rzeczywistości, najpierw jej autor powinien oślepnąć i ogłuchnąć.
  7. Narracja to wężowaty myśliwy polujący na autora.
  8. Wyrzekam się własnego genomu, lecz nie podporządkowuję się sumieniu kolektywnemu.
  9. Patrzę w oko pustki… więc akcja niech skowyczy z nieistniejącej książki na nieistniejący świat.
  10. Żadnego przesłania, żadnej gnozy. Morał? Nauka? Nie i nie. Koślawa estetyka.
  11. Czytania nie porównuj z włóczęgą czy podróżą, raczej utożsamiaj je z nocnym wpatrywaniem się w siebie dwóch drzew, z których jedno przylaszczką.
  12. Nie zakładam maski kronikarza ani protokolanta. Gardzę faktami. Pomiatam autopsją. Prycham na realizm i surrealizm. Pierzcham od prokuratorskich czy detektywistycznych metod. Patrzę na jej pragnienie. 
  13. Pisarz jest dla paru (jako kwiatuszek we flakonie).
  14. Fikcja to inaczej realizm odwrócony na właściwą stronę.
  15. Pisząc się tak łapczywie, powieść własne istnienie odczuwa identycznie jak wymyślony przez nią autor.
machina

Gdy sierpień zwoływał ulęgałki do podołka, es stawał na wprost machiny, która zdejmowała koła, ażeby nie odjechać. Korba rozjuszała silnik, śmigający pas transmisyjny rozbrykiwał bęben młócący, który porykiwał: „Mummu, mmłłłłłuu”. Stodoła wyrzucała snopy. Widły ważyły ich ciężar. Nóż rznął powrósło. Źdźbła kładły się równo na blacie, pohukujący wał z bolcami wyłuskiwał ziarna. Czule przyjmowały je worki. Puste kłosy chłonął pazerny brzuch machiny. Podajniki przesuwały wymiętoszoną słomę ku rozdziawionemu otworowi, plewy i kurz napełniały ogłuszone powietrze. Powrósła niecierpliwiły się, zgarniały słomę. Worki ze zbożem po drabinie wspinały się na strych. Skrzynia przyjmowała ziarno. 

Żwawy nóż rozsmarowywał masło. Plastry kiełbasy kładły się na pajdy. Pomidory cięły się na ćwiartki, wędzonka – na cieniutkie paski. Patelnia smażyła jajecznicę. Czajnik gotował wodę na herbatę. Szklanki i kubki mościły się obok talerzy. Es ryknął, sapnął, zamilkł, pas sunął coraz wolniej, młockarnia zamarła. Trześnie paćkały się kurzem. Pot kapał z nosów. Woda myła ręce. Szklanki z herbatą przymilały się do dłoni. Maszyna odzyskiwała koła, ciągnięta przez szparkiego siwka sunęła do następnej stodoły. Wytargane snopy wracały do sąsieka. Wieczór podczołgiwał się do chat, rozochocone gwiazdy ufnie wsiąkały w poszarpane obłoki.

0000

Za podestem z kości albo czach, lecz trochę przed (określanie relacji przestrzennych zależy od koloru i kąta oświetlenia, które coraz szybciej przemieszczają między oczami) tkwią w jednym cielę. 

– Ciele, nie cielę, a ciele, w jednym i tym samym różnym ciele. 

– Widzę, że cielę. 

– My nie widzimy.

– Dlaczego? Jak to? – Jestem chętna założyć się o swoją głowę, że są niekompletni. Moje oczy postrzegają, jak trzeba, pokazują właściwe informacje o rzeczywistości. Do tego je przeznaczono. 

– Nie raczymy odpowiadać za twoje niedorzeczne pytania. Niepotrzebnie doradzamy, zanim zabierze się pani za uporządkowanie własnej głowy, prosimy poczytać neurofizjologów. Na początek Pamięć nieświadomości. Będzie nielekko. Samych opracowań na temat kontekstu oddziałującego asocjacyjnie na mózg wydano na kilka tysięcy lat studiowania. 

– Z raportów analityków, którzy wsiąkali w twoje pokręcone, nieskładne i jałowe życie, wynika, że jesteś niezsynchronizowana ze swoimi zmysłami, chociaż masz klepki i na dodatek dubeltowe. 

– Dlaczego nie było cię tu w roku 1410, ściśle 15 lipca?

– Urodziłam się dopiero w 2002 roku.

– Zapisać, oskarżona i tym samym skazana nie stawiła się w wyznaczonym terminie.

– Przecież wtedy jeszcze nie byłam…

– Zaprotokołować, skazana i tym samym ścięta potwierdza, że nie była w czasie, jaki jej określono. 

Hipotetycznie to realny świat. Czas się rozprężył, wskazówki robiły, co chciały, nikt za nic nie odpowiadał, wszystko szło bez trybu, a ludzi mieli za nic. Komunikacja zastępcza. Przy ruinie cegielni pusty zegar nadal oczekiwał na peronie, który zlikwidowano na przełomie stulecia, choć w zgodzie z faktami kominy nie produkują lokomotyw.

Trzy kobiety bez głów. Naszkicowane ołówkiem. Pierwsza stoi prawym bokiem do osoby oglądającej. Ręce trzyma wzdłuż ciała. Prawą nogę krzyżuje z lewą, wystawiając ją na przód. Druga postać stoi tyłem. Ręce zakłada na plecy. Trzecia postać stoi lewym bokiem, na prawej nodze. Lewą ręką łapie lewą nogę zgiętą w kolanie. Prawą rękę trzyma na lewej piersi. Mają ubrane czarne bluzki z długimi rękawami. Dół jest bez odzienia.

The post deski na burtę, alecegły na wieżę B. appeared first on Pro Libris.

]]>
złoty mężczyzna; tylko nie zakopuj studni https://prolibris.net.pl/zloty-mezczyzna-tylko-nie-zakopuj-studni/ Sun, 25 Sep 2022 10:04:39 +0000 http://prolibris.net.pl/?p=711 Ryszard Jasiński

The post złoty mężczyzna; tylko nie zakopuj studni appeared first on Pro Libris.

]]>

Ryszard Jasiński

 

złoty mężczyzna

Do popołudnia czytałam teksty zawierające motyw studni. Na pewno jednak każą pisać o martyrologii albo o wyzysku chłopstwa. Marzyłam, aby temat był o narcyzmie mistyków. Słoneczny blask już pierzchał za niewidzialną górę. W tej chwili usłyszałam głuchy łoskot, jakby ktoś zatrzaskiwał skrzynię, stało się ciemno. Wypełzłam na łąkę. W rowie melioracyjnym nagusieńka pląsałam pośród jaskrów, aldrowand pęcherzykowatych, jeżogłówek (Sparganium emersum) i marun. Uniosłam ręce, zadarłam głowę. Komety lawirowały między księżycami. Heavymetalowy riff piosenki Valhalla Reborn zespołu Wulfgar wabił pioruny. Zaraz zbiegły się zza wzgórz, biły we mnie, łaskotały płonącymi wężami.

Podpłynąłeś łodzią, wiosła postukiwały o pomost i ten drewniany akompaniament trwał do zuchwałego świtu. Może to się nie zdarzyło? Może fałszywą pamięć ktoś wsunął w mój umysł jak chwasty między dalie…

Złote trzciny osaczyły nas, połyskując jak bagnety. Mgła w kotlinie wyglądała jak ogon drapieżnika. Obsypałeś się złotym pyłem z trzcin. A kiedy już caluśki byłeś złoty, rozszlochałeś się:

– Wszystkiego miałem malutko, maleńki dom, malutkie auto, maciupki ogród, tyciutką nadzieję, mikre szanse. Jedynie pustka we mnie zwiększała się z każdym rokiem.

Usiadłam na najkrótszej wskazówce. Żmijowate sekundy skapywały z cyferblatu. Wtem zachichotałeś, sypiąc złoty piach na moje stopy.

– Wszystko będę miał wielkie. Przeogromny dom. Gigantyczny ogród. Moje ciężarówki nie zmieszczą się w hangarze.

Z łódki przyniosłeś naręcze banknotów, rozpaliłeś ognisko, dorzucałeś zwitki dolarów do ognia, grzałeś wychudzone nogi. Nagle wyszeptałeś:

– Nie śpię od wielu tygodni. Gdy przymknę oczy, zaraz pojawia się balladowy widok. Mam stopy przyklejone do powały. Spod sufitu widzę siebie leżącego na polepie. Ze szpar wyłażą świerszcze i przez aortę w karku rozpełzają się po moim ciele.

Dlaczego nie wyłączam zmysłu słuchu? Złoty mężczyzna zamula mi mózg wulgarną obsesją. Niemożliwe, ażeby jedynie swym strachem przykuł mnie do siebie.

– O czym myślisz? Na pewno knujesz coś… – burknąłeś.

– Nie porzucę cię. Nie kierują mną ani litość, ani ciekawość – mówiłam, nie patrząc na niego, a obserwując niemrawe księżyce pośród rozhasanych komet. Kiedyś będę jedną z nich.

Czy można pamiętać to, czego się nie przeżyło… Po krótkim śnie emeryci szli do pracy. W celu poglądowym nauczycielki pędziły ósmoklasistów do kamieniołomów. Rowokopy ostrzyły motyki. Nadciągał dzień patriotyzmu. Sterane starowinki maiły stodoły, weterani przywiązywali się do pawęzu. Przy strumyku recytatorki klepały wersy romantycznych ód. Wojsko wyskakiwało z wozów drabiniastych.

Łyknąłeś wody, dorzucałeś studolarówki do ogniska. Dym jak poskręcane druty. Kpiąco mówiłeś:

– Procesor habilitowany zrobił kobietę o świetlistej urodzie. Wiedziała, że narkotyzuje swym pięknem, lecz nie uświadamiała sobie, iż odstręcza słowami użytymi w dobrej wierze. Do wielbicieli wołała: „Nienawidzę cię, jesteś brzydal, durniu, spadaj…”. Procesor chichrał, ale się wydało, że nauczył kobietę słów przeciwnych do ich sensu. Dla niej słowo „nienawiść” znaczyło… „miłość”. Procesor stracił zainteresowanie dla zabawki. Schował ją do paki, z której niekiedy słychać krzyk: „Ależ jasno! Jasno! Nie wypuszczajcie mnie…”. Teraz wiem, że tą kobietą jesteś ty.

Kotlinę kolonizował wiatr zewsząd.

– Zanuć mnie – wychrypiałam ci do ucha.

– Nie zanucę – wzdrygnąłeś się. – Nie masz melodii.

– Dobrali mi się do nut. Pamiętasz? Niegdyś słuchaliśmy się wplątani w biel czereśni…

Strapiłeś się, przypomniałeś sobie zaledwie to, że bardzo mnie lubiłeś i że ukrywałeś się w moim refrenie.

– Nie gryź się – usiłowałam się zanucić, ale nazbyt fałszywie.

Machnąłeś ręką, podszedłeś do łodzi. Przyłożyłam skroń do lepkiej deski pomostu. Mrówka niosła nasionko czosnku niedźwiedziego. Kiełkował majownik dwulistny. Chroszcz (Teesdalea nudicaulis) pielgrzymował ku bałamutnej chmurze. Kanciaste tobołki polne kornie powierzały się niewidocznej władzy przeznaczenia.

Niczego im nie zaoferuję. Do nikogo nie przystanę – w myślach usprawiedliwiałam się przed złotym mężczyzną. Nie oni kształtują, ale ja się lepię, takoż będę gibka i jasna na ścieżce, która prowadzi donikąd. Matura dopasowywała do państwowych struktur, ale nie była funkcjonalna. Nie dopuszczano do niej melancholii, zdumienia i fascynacji szczwołem. Minister ogłosił, że zreformuje egzaminacyjny rytuał, miał poważny atut, można otrzymać świadectwo, nie znając nazwisk wieszczów, nie rozumiejąc słów „sufizm” czy np. „deklinacja”. Zdanie egzaminu dojrzałości zależeć powinno od mięśni, nie od IQ, dlatego budowano nową kotlinę pełną wilczych dołków, zapadniętych klamek, matni, ślepych korytarzy, stopni donikąd, kolczastych pochylni. Błędnych kół. Płonących mostów.

Czułam się, jakby mnie wyjęto z zamrażarki i przystawiono pyszczkiem do rozgrzanej blachy. Złoty mężczyzno, odpływałeś w ciszę pełną przeźroczystości.

Knieja
tylko nie zakopuj studni

Na pagórkach ślubne czereśnie gaworzą z nagimi modrzewiami. Blask wsiąka w kępę jabłoni dziczejącego sadu. Wiatr gorliwie wypłasza kota ze strzechy. Zbędne sanie szczerzą płozy. Mgły pełzną pośród kęp nadrzecznych olch. Nad studnią omszały daszek z deszczułek, pod nim na wyślizganym, próchniejącym, jodłowym wale wiadro zwisające z zardzewiałego łańcucha.

– Uff, zdążyłam, uff, uff, a myślałam, że za późno, że to i tamto, i wszystko na nic! Nie zakopuj studni. Odłóż szpadel. Nie zakopuj, odłóż szpadel, nie zakopuj studni. Postarzeliśmy się, a przecież to tu za cembrowiną… Nie zakopuj studni.

– Kpisz? Kim ty? Znasz mnie? Dlaczego tak obcesowo?

– Nie pamiętasz?

– Studnia wyschła.

– Jak ja, a kiedyś inaczej, bulgotało tu, o, tu, sam wiesz, we mnie, chlupotało…

– Nie pamiętam cię. Czego chcesz? Niczego ci nie dam!

– Zakopujesz studnię. Głuptasku, tylko w tym jednym celu tu przyszłam aż stamtąd, zza góry, której nie widać, bo w dole. Nie zakopuj studni!

– Ciekawe rzeczy bajdurzysz, ale…

Niecierpliwie strzepnął pot z nosa, rękawem przetarł czoło, odłożył szpadel, odwrócił taczkę, usiadł, z glinianego kubka popijał kompot. Podała mu skibkę posmarowaną miodem, patrzyła z tkliwością.

– Nie pamiętasz…, mamy troje dzieci. Wykarczowałeś las, postawiłeś chałupę na podmurówce, w izbie piec kaflowy, kupiłeś motor jawę… Miałeś pasiekę, osiem złocistych uli. Klepałeś kosę. Upiekłam kołacz i przekładaniec…

Słońce zamyka dzień na czerwony klucz. Sołtys jedzie na rowerze, dzwonkiem straszy kury. Chłopcy rwą listki agrestu, wołają do dziewczyny w białej sukience z bufiastymi rękawami: „Zielone!”. Bułanek ciągnie wóz z gnojem. Furman siedzi okrakiem na parującym oborniku.

– Czego chcesz? Nie znam cię.

– Pod kolanem masz okrągłą bliznę, niechcąco widłami dziabnął cię stryjek, gdy jako dziecko pętałeś się koło półkopka… Nikomu o tym nie mówiłeś, tylko mnie, więc sobie dobrze zważ. Nie domyśliłeś się, że niczego nie musiałeś obiecywać po próżnicy. Sama czyhałam na ciebie, gdy szedłeś po wodę. Niczego od ciebie nie chcę. Mamy troje dzieci, ale tam. Tu żyj sobie po swojemu, nic mi do tego. O jedno mi…, nie zakopuj studni…

Nie podzielał jej entuzjazmu. A, ch…j to! Wstał, wylał resztkę kompotu, z gniewem złapał szpadel, wbił w jałową ziemię.

– Nie jawa, a junak. Niczego ode mnie nie wydusisz! Ciekawe rzeczy mówisz o swoich dzieciach, ale… jaki to ma związek ze mną? Ze studnią?

– Po co ci wiedzieć!

– W chałupach mamy bieżącą wodę. Gdy tylko sołtys powiedział, że i u nas powinien być wodociąg jak w ościennych wsiach, zaraz wyschła tego samego dnia.

– Nie zakopuj studni. Na mnie czas. Daj mi jeszcze wody, ugaś, to ci się udawało, gdy rozchylałam nogi.

– Ha, wyschnięta studnia teraz pełna wody! Sama sobie weź!

– Gdy już zmajstrowałeś mi dzieci, jak chciałam, i gdy powiedziałeś, że się ze mną nie ożenisz, żebym sobie poszła stąd, też nie chciałeś dać łyka wody. Napiję się. Tak samo słodkogorzka, jak wówczas. To hej, bo nie zdążę wrócić…

The post złoty mężczyzna; tylko nie zakopuj studni appeared first on Pro Libris.

]]>