Marek Krukowski Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/marek-krukowski/ Lubuskie Czasopismo Literackie Pro Libris Fri, 05 Apr 2024 12:59:36 +0000 pl-PL hourly 1 https://prolibris.net.pl/wp-content/uploads/2022/09/cropped-ProLibris2-32x32.png Marek Krukowski Archives - Pro Libris https://prolibris.net.pl/tag/marek-krukowski/ 32 32 Ani w lewo ani w prawo [autofikcja] https://prolibris.net.pl/ani-w-lewo-ani-w-prawo-autofikcja/ Thu, 14 Mar 2024 12:28:17 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=12199 Marcin Mielcarek, Marek Krukowski

The post Ani w lewo ani w prawo [autofikcja] appeared first on Pro Libris.

]]>

Marcin Mielcarek, Marek Krukowski

Ani w lewo ani w prawo
[autofikcja]

Siedziałem przy barze, piłem whisky na lodzie, jakiegoś tańszego sikacza znaczy, i pisałem na telefonie nowe, świeże, pachnące opowiadanie. Czasami mnie coś takiego brało, oczywiście niezbyt często. Zdarzało się w historii świata, że z takiego doskoku właśnie powstawały dobre teksty kultury – na przykład Paranoid Black Sabbath, które stworzyli w pół godziny, bo brakowało im piosenki do gotowego albumu. Opowiadanie było o kobiecie jak bluszcz, o ludziach jak bluszcz. O tym, że czasami za bardzo i za mocno przywiązujemy się do kogoś albo czegoś, przywiązujemy się na amen i zwykle jest to swego rodzaju klatka, więzienie, z którego wyjść wcale nie chcemy.
Maruś klepnął mnie w ramię i usiadł obok na stołku barowym. Już dawno temu zauważyłem, że często mnie dotykał, lubił to chyba, cholera, robić. Uznałem, że to w końcu zrozumiałe, był przecież stuprocentowym gogusiem i piszę to z sympatią, a nie zawiścią. W każdym razie gdyby nie to, że się w miarę lubiliśmy, to wybiłbym mu kilka zębów za takie akcje.
– Śliczny masz sweterek – powiedziałem.
– Coś z nim nie tak? – zapytał niemal przejęty.
– Nic. Gdybym był pedziem, też bym takie nosił.
– Przynajmniej nie widać mi brzucha. Zobacz, jak się roztyłem.
Uniósł kawałek swetra i złapał za małą fałdkę na skórze. Nic tam wcale takiego nie miał. Był raczej szczupłym gościem. Niewysokim. Delikatnym w pewnym fizycznym sensie. Był właściwie taki jak jego proza albo to jego proza była taka jak on.
– Pewnie wiele kobiet chciałoby mieć podobny problem – stwierdziłem.
– A faceci?
– Faceci się takimi rzeczami nie przejmują.
Chciał ze mną pogadać. Odezwał się tydzień temu i chodziło o jego nową książkę. Chyba byłem jednym z niewielu ludzi w tym mieście, cholera, jednym z niewielu na świecie, którzy czytali wszystkie jego książki. Miałem dzień wolny w robocie, bo upuścili mi rano pół litra krwi. Ktoś by powiedział, że to nawet szlachetne, takie przynajmniej jest społeczne przeświadczenie. Sęk w tym, że ja nienawidzę igieł, ale czasami robimy przecież coś, na co nie mamy ochoty – jak wojna, prohibicja, ubezpieczenia, jogging, szczepienia, wakacje, seks, imprezy firmowe, zdrowe żarcie i papierowe słomki. Ale mnie głównie chodziło o to, że mogłem przez resztę dnia leżeć do góry brzuchem. Czas spędzany w samotności miałem za najwyższą świętość.
Zanim przyszedłem do Szwejka, wypiłem cztery piwa. Zanim przyszedł Maruś, wypiłem dwie whisky.
Posiedzieliśmy chwilę przy kontuarze, ale potem poszliśmy do małego stolika. Obsługiwała nas miła blondynka. Pewnie trochę młodsza ode mnie. Nie była pięknością, ale miała niezłe ciało, więc trochę się na nią pogapiłem przez ten wieczór, bo gdzieś przecież musiałem podziać gały – nie mogłem patrzeć cały wieczór na Marusia, mógłby sobie coś jeszcze pomyśleć. Oczywiście problem z dzisiejszymi ludźmi jest taki, że posiadamy ciała, brzydkie twarze i jeszcze brzydsze dusze.
On chyba nie spojrzał na nią ani razu. W ogóle za bardzo się nie rozglądał.
– Zobacz, jaki piękny tomik wydali Roksanie – powiedział. – Debiut.
Wziąłem go do ręki i przeczytałem kilka wierszy. Nie były złe, znaczy były całkiem dobre, w każdym razie sam nie napisałbym lepszych. Nie w tym temacie.
– Dostanie Wawrzyn za poezję albo przynajmniej nagrodę dla debiutanta – oznajmiłem.
– Skąd wiesz?
– To oczywiste.
Nie wiedział chyba, co jest takie oczywiste, więc mu wyjaśniłem. A potem jasna sprawa, że chciał gadać o literaturze, a ja po prostu nie miałem za wiele do powiedzenia na temat literatury, tej lokalnej i polskiej, i europejskiej, i światowej. Stanęło na tym, że Ulysses Jamesa Joyce’a jakoś nam się nie spodobał. Nie do końca.
– Spotykamy się w trójkę i pracujemy wspólnie nad swoimi wierszami – powiedział. – Wiele nam to daje.
– Hemingway twierdził, że pisarz powinien pracować w samotności.
– Pisarze to nie poeci.
– Tym bardziej to pasuje.
– Chodzi o to, że „dopracowujemy” je wspólnie. Wtedy mamy pewność, że są najlepszą możliwą wersją. Że tekst jest dopieszczony.
– Ja wolę napisać kolejnych pięć niż męczyć bułę.
– Tak jak w przypadku picia, ochlapusie?
– Dokładnie tak.
Potem wyznał, że ostatnio na takim spotkaniu czytali na głos opowiadania z mojego najnowszego zbioru i że się z nich, ze mnie znaczy, nabijali. Odpowiedziałem mu, że skoro sprawia im to przyjemność, to mogą się śmiać. Nie ruszało mnie to. Zresztą ja też ciągle drwiłem ze wszystkich i wszystkiego. Ludzie potrafią być okrutni dla drugiego człowieka tylko dlatego, że mogą.
– Nie obraź się – przeprosił.
– Spływa to po mnie jak krople deszczu z niewidzialnej wycieraczki na szybie auta – odparłem.
– Uważaj, Mielcarek, bo sam zaraz zostaniesz poetą.
– Chyba mi to nie grozi.
– Do tego trzeba mieć talent, racja.
– O tym mówię.
Maruś miał swoją nową powieść, którą chciał wysłać różnym dużym wydawcom. Czytałem ją jakiś czas temu i powiedziałem, co o niej myślę. Wziął sobie chyba te uwagi do serca i zmienił tam kilka kwestii. To było gdzieś pół roku temu. Opowiedział mi to i owo, a ja poradziłem mu na tyle, na ile potrafiłem, podzieliłem się moją tajemną wiedzą. W międzyczasie dopijał pierwsze piwo. Ja obaliłem kolejne cztery. Miałem na sobie prawie pedalski golf i było mi w nim gorąco, ale nie chciałem go zdjąć, nie mogłem zdjąć tego pierdolonego golfu, bo pod spodem miałem wyciągnięty jak psu z gardła T-shirt z nadrukowaną uśmiechniętą żółtą buźką – podobną to tej, którą Duchovny nosił w jednym z odcinków Z Archiwum X. Poza tym zrobił mi się wielki siniak na prawej ręce od grubej igły i nie chciałem się z tym afiszować. Wyjść na mięczaka.
– Myślę, żeby wysłać to pod pseudonimem – powiedział. – Żeby myśleli, że napisała to kobieta. Bo przecież przeze mnie przemawia taka wewnętrzna kobieta. Sam tak powiedziałeś w końcu. Że moja proza…
Przerwałem mu, mówiąc, że jest tutaj jak w ulu. Ludzkie głosy zebrane do kupy w lokalu wydawały się jednym ogromnym owadzim szumem. Zaczęło mi to wadzić.
– Faktycznie – przyznał. – A wracając do tematu, to zrobię tak, jak mi poradziłeś. Napiszę, o czym to jest, takie krótkie streszczenie i będziemy to wysyłać. Pod pseudonimem. Te kilka wydawnictw, które interesują się dobrą prozą, te, które wymieniłeś. Chyba się uda, co?
Nie odpowiedziałem mu. Gapiłem się na tę kelnerkę, znaczy – przyznaję się – na jej ładny tyłek w czarnych, ciasnych leginsach. Potem natchniony osobliwą energią rzuciłem bardzo głośno:
– Dobra, chuj z tym wszystkim. Chodźmy stąd w pizdu.
Tak naprawdę musicie wiedzieć, że jestem miłym gościem. Ostatnio nawet pozwoliłem przywalić jednemu facetowi w moją mordę bez większych konsekwencji. W każdym razie Maruś pił to jedno pierdolone piwo przez cały wieczór – skwitował, że było za gorzkie. Ja wypiłem osiem plus dwie whisky. Oboje jesteśmy rzecz jasna mężczyznami, ale cholera wie, czym mierzyć męskość. To jest jakiś problem, jeden z wielu. Przynajmniej obaj odwiedziliśmy na koniec kibel z ludzikiem bez sukienki na drzwiach.
Wszedłem do środka i zacząłem odlewać się do blaszanego koryta i nie wiem dlaczego, ale pomyślałem o tych wszystkich komunach. Marek schował się w zamykanej kabinie – cholerny wstydniś. Po chwili do środka weszło dwóch facetów. Jeden stanął z lewej, drugi z prawej. Nic nie powiedzieli. Był tylko dźwięk oddawanego moczu.
– Sausage party – zażartowałem.
Czasami odpalał się we mnie klaun.
Ten z lewej się uśmiechnął. Drugi odwrócił się jakby zawstydzony. Poszli sobie, zanim wylazł Maruś. Umyliśmy rączki, poszedłem zapłacić za piwo, które wyżłopałem i zostawiłem jakiś tam napiwek tej kelnerce. W sumie to na mnie nie spojrzała, ale nie dziwiłem się jej. Też niechętnie patrzyłem na siebie w lustrze.
Więc wyszliśmy na ulicę i poszliśmy – formuła, cholera, jak w powieściach Hema – przed siebie, w tak zwaną siną dal. Powietrze miało w sobie coś brudnego i metalicznego, a noc wcale nie była taka czarna.
Powiedziałem mu, że mogę go odprowadzić i się zmywam, bo czeka na mnie ciepłe łóżko i kobieta, która mnie kocha. Zaczął mi coś gadać o tym, że chciałby spróbować życia w trójkącie i chodziło raczej o miłość niż seks. Szukali ze swoim partnerem, a właściwie to Maruś szukał, kogoś godnego. Poza tym ględził coś o potrzebie doświadczeń na użytek literacki.
– Tylko problem jest taki, że większość to typowe ruchadła na jedną noc – oznajmił.
– No widzisz, jak wam ten internet służy, pedały.
No i znowu muszę podkreślić, że tak naprawdę dobry ze mnie facet, żaden tam -ista czy -fob. Niedawno przygarnąłem kotkę z ulicy, co miesiąc kupujemy z Emilią karmę do schroniska, otwieram obcym kobietom drzwi, daję bezdomnym na piwo, segreguję śmieci i zamykam po niesfornych klientach pootwierane szufladki na pieczywo w Biedronce. Po prostu Maruś nie obrażał się, kiedy tak do niego mówiłem i to było cenne. Oczywiście on też oddawał celne strzały w moim kierunku i wcale nie miałem mu tego za złe. Były to w końcu tylko słowa. Dziś coś się ze światem popieprzyło i słowa zaczęły znaczyć więcej niż czyny. Myślę, że powinniśmy wyjąć kija z dupy – tak będzie nam wszystkim łatwiej – i wziąć się za prawdziwe problemy, trapiące nasze społeczeństwo. Na przykład kwestie przemocy domowej, wyzysk pracowników, korupcję władz, wszechobecną pornografię czy pauperyzację edukacji.
– Agnieszka pisze ostatnio naprawdę ciekawe wiersze – powiedział w którymś momencie.
– Też tak sądzę.
Agnieszka mnie nie lubiła, bo powiedziałem coś kiedyś o zbiorowej masturbacji odnośnie literackich kółek. Ja do niej nic nie miałem. Nie myślałem o niej, tak samo jak ona o mnie.
– Maria przypomina z wyglądu moją matkę – stwierdziłem i była to czysta prawda. – Darzę ją z tego względu szczególną sympatią. A może z tego powodu mam zamglony ogląd. Nie wiem. W każdym razie uważam, że jej nie doceniają.
– Bo bywa męcząca, o tych swoich murkach potrafi gadać na jednym oddechu przez bite dwie godziny. Ale swoją drogą mogłaby coś podobnego do murków zorganizować u nas, to byłaby naprawdę fajna sprawa – rozmarzył się Maruś.
Kiedy byłem w Krakowie, widziałem nocą jeden z jej wierszy wyświetlany na murze przy którejś tam ulicy. Piłem w jednym z barów, co ciekawe te wszystkie anegdoty o Angolach chlejących w Krakowie są prawdą. Była ich tam cała banda i kiedy wszedłem i usiadłem przy kontuarze, to barman zajechał do mnie na dzień dobry po angielsku. Jeden z Anglosasów – morda czerwona jak rak – odwalał tam numer z dymaniem krzesła. Było to całkiem zabawne, ale wyszedłem po jakiejś godzinie, bo jeden z nich uwiesił się na mnie i wypytywał mnie o to, komu kibicuję – cholerna piłka nożna. Gdybym mu wtedy powiedział zgodnie z prawdą, że Paris Saint-Germain, mógłbym wywołać w tym barze kolejną wojnę stuletnią – a jako Polakowi nie widziało mi się ponowne umieranie za Napoleona; uczmy się, cholera, na błędach, a nie po szkodzie.
Niedaleko Palmiarni Maruś zapytał mnie, co teraz czytam, odpowiedziałem, że Cząstki elementarne Houellebecqa, a niedawno przeczytałem na nowo Zniewolony umysł Miłosza.
– To ty czytasz taką literaturę? – spytał zdziwiony.
Słowo literatura i literackie wymawiał zawsze z ogromnym namaszczeniem, jakby zawierało albo stanowiło sacrum. Dla mnie to słowo było równie mdłe jak każde inne.
– Tak, kurwa – odparłem. – Czytam.
Oczywiście, że zdawałem sobie sprawę, że uważa mnie za robola i półkretyna. Najlepsze było to, że wcale się w swojej ocenie nie mylił. Już dawno sam stwierdziłem, że gdyby wciąż trwała komuna, to taki Hłasko mógłby mi czyścić buty. Autentycznie – mój pradziad był kowalem, a jeden dziadek murarzem. Drugi pijakiem. Dziękuję im obydwu.
Zahaczyliśmy jeszcze o Maka – jest przecież zima, więc normalne, że pić zaczęliśmy wcześnie. Wyznałem Marusiowi, że galerie handlowe przyprawiają mnie o mdłości. Że uważam je za świątynie hedonizmu. On nie miał takich obiekcji. Wychodząc, zerknęliśmy na witrynę w Empiku. Żaden z nas rzecz jasna nie miał wstępu na takie światowe salony.
Potem wyszliśmy i Maruś pierdolił coś o tym, że jest najlepszym pisarzem w tym mieście. Ja powiedziałem mu, że nie znam wszystkich pisarzy w tym mieście.
– To może chociaż najlepszym na ulicy Wrocławskiej…
– Słuchaj – zacząłem – takich wioch jak Zielona Góra jest w Polsce mnóstwo. Poza tym masz większe wiochy jak Warszawę, Kraków, Wrocław, Poznań czy Łódź. Takich Marusiów i Mielcarków są dziesiątki, jak nie setki. Powinniśmy przyjąć do wiadomości fakt, że nic nie znaczymy. Nic nie znaczymy, więc weźmy się w końcu może do uczciwej pracy. Nikt z nas nie zostanie kolejnym wieszczem.
– Ja jestem inny.
– Zobacz, ilu jest pisarzy, ilu jest poetów w tym mieście. Znanych i mniej znanych. Pewnie pół miasta pisze do szuflady, a ćwierć uważa się za literatów.
– Ale ja wiem, że jestem inny.
– Jasne, że jesteś inny, Maruś.
Nie potrafił się ze mną zgodzić w tej kwestii. Być może miał rację. Może ja miałem rację. Może obaj jej nie mieliśmy.
– Powinniśmy o tym napisać – zaproponował albo może ja to zaproponowałem, cholera wie.
– O czym?
– O tym wszystkim. Takie literackie zapiski z naszych spotkań. Wiesz, o co mi chodzi.
Rzucił, że mogłoby się to nazywać Przechadzki po Zielonej, ale uznałem, że brzmi to zbyt pedalsko. Śmialiśmy się z tego. Z nazwy i samego pomysłu. Odprowadziłem go do domu i rozstaliśmy się. Zacząłem wracać do siebie. Potem skręciłem w krzaki, bo postanowiłem się odlać. Kiedy kończyłem, jakiś facet zapytał mnie tonem gestapowca, co ja wyprawiam. Okazało się chwilę później, że to gliniarz.
Ale to już historia na zupełnie inny, odmienny tekst.

***

Uwięziona w obolałej klatce ciała przedzierałam się przez ciemne i nawilgłe warstwy miasta, na które jestem dożywotnio skazana: oblepiona jego swojską brzydotą, żółtym światłem ulicznych latarni i mgielnym oparem zimowego popołudnia. Niech moim wyjściem ewakuacyjnym, moim Exitem, będzie to, że opiszę ów wieczór z perspektywy kobiety, że w ogóle wydobędę z siebie jakiekolwiek słowa, bo coraz mniej we mnie sił, chęci, czegokolwiek, jedynie zimny wicher tam hula. Jedynie dławię się do środka.
Nie tyle szłam, co bezwładnie ześlizgiwałam się poczerniałą rynną ulicy aż do punktu czeskiej gospody, gdzie czekał na mnie przy kontuarze, popijając najtańszą whisky, nasz zielonogórski Bukowski (lepszy taki niż żaden). Na przywitanie dotknęłam delikatnie jego ramienia i zamówiłam dla nas po piwie. Będę je niechętnie sączyła, aż porzucę niedopite, kiedy on w tym samym czasie wyżłopie trzy kolejne.

Zacinam się.
Harmider rozmów wzbiera w kaskadę hałasu. Każde słowo, ale i każda sekunda milczenia, każdy oddech przybliżają mnie ku śmierci, przybliżają jego i ciebie. A jednak zachowujemy względny spokój. Siedzimy naprzeciwko siebie. Podajemy sobie słowa z ust do ust. Wstajemy od stolika. Opuszczamy nabrzmiały ul knajpy. Wychodzimy przejść się po deptaku, po tym naszym spacerniaku, kółeczko za kółeczkiem wokół ratuszowej wieży. Iskamy się za pomocą słów, my dwie wyłysiałe i zziębnięte małpy. Ocieramy się o siebie za pomocą słów i próbujemy się ogrzać w ich skromnym świetle. Słowa są jak iskry wypadające z naszych ust wprost w czeluść grudniowego mroku, gdzie wnet gasną.

Najchętniej położyłabym się do łóżka i przemilczała całą resztę, ale Marcel nalega:
– Opiszmy to! Wywołajmy jakiś skandal.
– To byłoby na rękę Mirce, naszej małej skandalistce – odpowiadam przekornie.
On śmieje się rubasznie. A ja śpiesznie spijam ten jego wibrujący śmiech aż po ostatnią srebrzystą nutkę. Najchętniej położyłabym się na jego brzuchu i słuchała, jak tam szumi i pieni się tych osiem piw, które wypił w ciągu tego wieczoru. Na inny skandal brak mi sił. Poza tym prawdziwy skandal to nasza letnia egzystencja na relanium, na tramadolu, na bupropionie. Wszyscy jedziemy na jednym wózku tej prowincjonalnej mieściny. Dzień po dniu przeżuwamy szarą papę codzienności w towarzystwie alkoholików, mężów przytroczonych do wózków, żon pogrążonych w klinicznej depresji, przyjaciół umierających pokątnie na raka, niańcząc niewydarzoną progeniturę lub przestarych rodziców, którzy jak na złość nie chcą wykitować. Oto my, nieczytani (nawet przez siebie nawzajem) frustraci lokalnej literatury, w większości grafomanii, złaknieni choćby listka figowego czyjejś atencji, choć gałązeczki z lubuskiego wawrzynu.
Marcel jeszcze się łudzi, jeszcze fika, chojraczy, ale i jego to miasto w końcu usadzi w jakimś M-4 z trzygodzinnym dostępem do słońca, na tym lub innym piętrze, w jakiejś samotności i ciszy, poprzecinanej hałasami dobiegającymi z mieszkań powyżej i poniżej, z zewnątrz, jak i z wewnątrz: szum samochodów, jęk roztapiających się kotów, wyjący alarm, bezdech, trzask klapy kubła przed północą i czyjś głuchy śmiech.

Zataczamy ślepe okrążenia po deptaku, a Marcel marudzi, że nawet po opróżnieniu ośmiu kufli piwa i dwóch szklaneczek whisky, prawie w ogóle nie jest pijany, prawie, że wcale.
– Bo ja, kochana, potrzebowałbym osuszyć całą Odrę alkoholu, żeby się wstawić.
– Biedactwo, napisz o tym opowiadanie.
– Ale kto by w to uwierzył? Albo w to, że w przeciągu jednej nocy potrafię doprowadzić moją kobietę do siedmiu orgazmów?
Ja bym uwierzyła, jednak nic już nie mówię, milczę… Chciałabym zasnąć i obudzić się w innym kraju, czasie, ciele.
– Tylko nie pisz o tym – przestrzegł mnie nagle Marcel.
– Dlaczego?
– Bo to nie przejdzie. To zbyt niesmaczne. Nie puszczą tego.
– Słucham? A co jest niby niesmacznego w kobiecym orgazmie?
– Niektórzy wciąż nie wiedzą, gdzie znajduje się łechtaczka, więc…
Wpatrywałam się w Marcela, mrużąc oczy i nie pojmując, o co mu właściwie chodzi? Dlaczego tak nagle się spłoszył?
– Dobra, rób, co chcesz – oświadczył pojednawczo. – Ale jeśli już będziesz chciała to wykorzystać, to załagodź to jakoś, żeby nie zabrzmiało jak tania przechwałka!
– Ależ oczywiście, naturalnie. A ty ze swojej strony mógłbyś porozsyłać moją najnowszą powieść po wydawnictwach.
– Tylko najpierw ją skończ.
Skończę, właściwie już skończyłam, niech tylko wykłaczy się ze mnie ostatni fragment o mojej przedawnionej i zakazanej relacji z przyrodnim bratem, podówczas jeszcze małoletnim (to dopiero skandal!). I niech przyjdzie mi do głowy jakiś sensowny tytuł, może coś mi podpowie Roksanka albo Adrian, moi dobrzy druhowie. Spotykamy się u mnie w miarę regularnie i wspólnie szlifujemy nasze teksty. Zaczęło się od tego, że Adrian podesłał mi swój niewydany, debiutancki tomik, a ja wraz z Roksaną dosłownie go przemieliłyśmy. Oby chłopakowi wyszło to na zdrowie, oby ktoś zechciał go teraz wydać.
Osobiście służą mi te nasze robocze spotkania. Po każdym z nich doznaję krzepiącego poczucia, że oto na ostatniej stroniczce przerabianego tekstu przystawiliśmy wspólnie stempelek z dużą literą „Q”.

Położyłam dłoń na ramieniu Marcela. Zewsząd napierały na nas warstwy ciemności. Oblepiał nas chłód. Wewnętrznie się zachwiałam, jak stara kobieta w płaszczu, która pochyla się nad przepaścią kostki brukowej. Od moich stóp rozpełzały się w każdym kierunku przerażające szczeliny, kamienne wąwozy nie do przebycia. Dobrze, że Marcel stał tuż obok — jego solidna kolumna ciała, z której wydobywał się tubalny głos, przywróciła mi strzępki równowagi. Rozejrzałam się po opustoszałym deptaku. Wyminął nas drobny Azjata, drobił kroczki jak zmokła kurka, gnał gdzieś przed siebie. Zapatrzyłam się za nim. Co tutaj porabiasz, biedny wędrowcze? Jak się zaplątałeś w te odległe, poniemieckie rejony? Pomyślałam, że jest w moim typie i że nigdy nie robiłam tego z Azjatą. Roześmiałam się do środka. Skoro jestem już skazana na istnienie, na to miasto, na siebie samą, to co mi szkodzi? Roześmiałam się jeszcze bardziej i niemal oparłam się o silne ramię Marcela.
– Odprowadzę cię do domu – zaproponował.
Skinęłam głową.

Rozochoceni i zgłodniali zahaczyliśmy po drodze o Maka. Marcel postawił mi małe frytki, które żarłam zachłannie, kiedy on zapychał się cheeseburgerem, nie przestając przy tym perorować:
– Opiszmy ten wieczór! I niech nam za to zapłacą. Załatw to. Co to dla ciebie! Moglibyśmy mieć nawet stałą rubrykę. Choć to wymagałoby jakiejś systematyczności, a ja mam tyle nowych opowiadań do napisania. Nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić jak wiele! Ty moja ponętna literatko! – To ostatnie wycedził z jakimś rubasznym przekąsem.
Wewnętrznie chichotałam. Frytki były przesmaczne. Boże, kiedy ja ostatnio jadłam frytki? Nie potrafiłam sobie przypomnieć, a mimo to nigdy nie będę tak szczuplutka w talii, jak nasza kochana Mira. Nigdy nie będę tak wiotka i kokieteryjna, za co wszystkie w skrytości ducha pragniemy ją ukrzyżować. Ale nic to, nie będę sobie przecież psuła radości z rozkoszowania się słoną tłustością cieniutkich fryteczek z Maka.
Muszę się nimi solidnie pożywić do ostatniej kosteczki, do ostatniego okruszka, bo tegoroczna zima ścieląca się w mojej duszy jest naprawdę sroga.

W nocy przyśniła mi się Maria. Byłyśmy na jakimś wieczorku poetyckim, przed zgromadzonym audytorium próbowałam przeczytać jeden z jej króciutkich wierszy, ale litery na kartce rozmazywały się w jakieś przedziwne zawijasy, których mój język nie potrafił rozsupłać. Zaczęłam się jąkać i dukać. Przerażona pochwyciłam karcące spojrzenie Marii, unoszące się nad głowami zgromadzonych. Z widowni wstała postawna blondynka, która podeszła do mnie sprężystym krokiem i wyjęła kartkę z moich rozedrganych dłoni. W jej malinowych ustach wiersz nagle rozkwitł i nabrał sensu, pięknie popłynął na falach jej srebrzystego głosu. Opuściłam głowę, usiadłam zawstydzona, nie pojmując, co się ze mną stało. Przecież jestem wyśmienitą recytatorką!
Gdyby Marii faktycznie udało się zorganizować coś na kształt zielonogórskich murków, to mam gotowy jeden wierszyk:

Kupmy duży stary dom w lesie
duży stary dom rośnie we mnie
jak rozpacz

Autorzy przypominają, że fikcja to nie życie. I na odwrót.

Widok na ratusz w Zielonej Górze

The post Ani w lewo ani w prawo [autofikcja] appeared first on Pro Libris.

]]>
Dobranoc moja Ameryko! (fragment powieści) https://prolibris.net.pl/marek-krukowski/ Wed, 10 Jan 2024 11:10:38 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=11005 Marek Krukowski

The post Dobranoc moja Ameryko! (fragment powieści) appeared first on Pro Libris.

]]>

Marek Krukowski

Dobranoc moja Ameryko!
(fragment powieści)

Pragnę dopłynąć do teraźniejszości, ale przeszłość wciąż mnie zasysa.

Pomiędzy punktem wieży ratuszowej a punktem nieczynnego komina połyskuje przędza jeszcze jednej śmierci.

Dowiedziałam się o niej właściwie ze śpiewu miejskich ptasząt, że gdzieś na antypodach istnienia zmarł
mój ojciec, który wiele lat temu zmielił się na menela. Osiadł na mieliźnie prowincjonalnej mieściny, całe dnie spędzając na balkonie drugiego piętra gomułkowskiego bloku, obmywany przez fale słodkiej bezczynności, leniwie popijając tanie owocowe kupione za miedziaki wyżebrane od własnej matki.

Noc jednak przynosi inne obrazy. Śnię mój ostatni sen o ojcu.

Stoję w kuchni wypełnionej słońcem po sam sufit. Czyżbym znów miała siedem lat? Rozpoznaję mysi
ogonek i tę amerykańską sukienkę przeplecioną złotą nitką.

Ponownie jestem nad wyraz grzeczna, dobrze ułożona, niezmiernie uważająca, nieco przelękniona: proszę, dziękuję, przepraszam.
Dygam z niebywałą gracją, unosząc rąbek sukienki.
Jestem wzorowa i sprawia mi to szaloną przyjemność.

Poznaję również to mieszkanie na czwartym piętrze jednego z trzech wieżowców przy alei Wojska Polskiego. Nasze ostatnie wspólne tuż przed rozwodem.

Jak tutaj cicho. Słońce brzęczy w pustej szklance pozostawionej na stole; kropla błyszczy u ujścia kuchennego kranu.

Niesłyszalne promienie dotykają mojej skóry. I kurz niesłyszalnie osiada na meblach w dużym pokoju.
Ale jego już tutaj nie ma.
Kogo?
Ojca.

Zanim wyparował, nauczył mnie dwóch rzeczy: jazdy na rowerze i ruchu figur szachowych. Moim zdaniem to dość, aby wspominać go z niejakim sentymentem. W każdym razie mateczka rozwiodła się z nim na tyle prędko, że nie zdążył w mojej pamięci naprodukować złych wspomnień.
Romcia, bohaterka!
Raz zaczaił się pod moją szkołą. Było to jesienią, a ja właśnie zaczęłam uczęszczać do pierwszej klasy.

Jakaś podekscytowana koleżanka wyszeptała mi na ucho, że przyszedł mój tatuś. Tak mnie to zaskoczyło i przestraszyło zarazem, że ukryłam się w łazience. Długo mi zajęło, zanim odważyłam się wyjść przed szkolny budynek. I faktycznie, ojciec stał pośrodku dziedzińca, lustrując kręcące się tam dzieciaki. Kiedy
w końcu i mnie ujrzał, westchnął z ulgą, ale i z nagle zbudzoną irytacją. Bez słowa zaciągnął mnie do swojej zielonej skody. Jakoś nie potrafiłam wystarczająco się ucieszyć na widok tatusia. Nie potrafiłam dość radośnie się uśmiechnąć. Wręcz przeciwnie, spuściłam wzrok i wbiłam go w moje malutkie paznokcie. Zestrachu cała się kruszyłam na siedzeniu pasażera.
– I czego tak się boisz? Przecież to ja! Wciąż jestem twoim ojcem. Zawsze nim będę!
Wiem.
Nigdy o tym nie zapomnę.
Tylko proszę cię o jedno, nie przyjeżdżaj więcej pod moją szkołę.
Sen się rozgałęzia. Stoję przed tamtym wieżowcem. Dziwna pustka tej godziny w samo południe.
W piaskownicy wiatr hula bezgłośnie. Skąd ta cisza? Może wszyscy dorośli są w pracy, a dzieci w szkole
albo w przedszkolu. Tylko ja zaplątałam się tutaj przez przypadek. W tę ciszę.

Nagle zjawia się moja nieistniejąca babcia, tamta, sprzed lat, w trwałej ondulacji i w plisowanej spód-
nicy. Gwałtownie chwyta mnie za wątłe ramiona i wykrzykuje:

– Gdzie się podziewałaś? Wszędzie cię szukam! W kuchni woda leje się z sufitu. To u sąsiadów musiała
pęknąć rura. Jeśli konstrukcja nasiąknie wodą, to wieżowiec może się przełamać i runąć! Rozumiesz, co do
ciebie mówię? – I potrząsa mną, a w jej oczach dostrzegam autentyczne przerażenie. Drżącą ręką wciska mi
klika monet. – Masz tutaj parę złotych, leć do mlecznego i kup sobie ruskich pierogów i kompotu… – W jej głosie nuty zawahania. – Kup wiśniowy albo truskawkowy, albo jaki tam będzie. No już! Nie stój tak! Biegnij! I czekaj tam na mnie, nigdzie się stamtąd nie ruszaj.

Czuję w ustach jej strach. Chcę jej powiedzieć, że to cudownie móc ją zobaczyć wśród żywych, i to

w tak doskonałej formie, w trwałej ondulacji i pachnącą różanym kremem! Ale ona nie zważa na moje za-
chwycone spojrzenia, znika za rogiem wieżowca wraz z łopotem zielonych plis.

Mleczny bar Piast wibruje od ciszy i światła.
Kupiłam pierogi i kompot.
Moje krótkie nóżki zwisają z krzesła i dyndają swobodnie. Prawie nikogo. Tylko słońce.

Pierwszy kęs ruskich rozczarowuje, rośnie w ustach ponad miarę, napełnia mnie smutkiem i czymś ziemistym, nie do przełknięcia, więc żuję i żuję. Uwięziona w tej czynności, przecież nie wypluję na talerz.

Rozglądam się zlękniona i natrafiam na ufiołkowane oczy pani za kasą, oczy uważnie wpatrzone we mnie,
śledzące moje dziecięce poczynania, które z pewnością muszą się przerodzić w jakieś małe świństewko,
a przynajmniej w przewinienie godne, jeśli nie cielesnej kary, to słownej reprymendy.
Więc żuję ten farsz o konsystencji ziemi. Żuję i czekam na zbawienie. I ono następuje.

Do baru wchodzi moja mamusia, ta dawna, dwudziestoparoletnia, w zachwycającym kostiumie (spód-
nica i żakiet z poduchami w stylu lat osiemdziesiątych) przywiezionym z Ameryki. Materiał lejący się, w chabrowym kolorze, intensywnie wiosennym. Oczywiście, że mamusia wygląda w tym komplecie jak hollywoodzka gwiazda. I oczywiście, że jest najpiękniejsza ze wszystkich mam. Porusza się tak lekko, uśmiecha się tak promiennie, jej oczy są rozsłonecznione, jej włosy emanują własnym światłem. Jak dawno… jak dawno
temu… w moim serduszku na nowo zakwitają fiołki i róże, a wszystkie one są dla niej, dla mojej mamy, do
której podbiegam w trzech podskokach i tonę w jej objęciach. Tonę coraz głębiej, na drugą stronę snu. Słodko
odurzona zdołam jeszcze zapytać spomiędzy chabrowych fałd:
– Czemuś ty tam w ogóle poleciała?
– Ale już jestem. Jestem i nigdzie się nie wybieram.
W moim śnie budzę się na placu zabaw pomiędzy wieżowcami. Wchodzę na huśtawkę i zaczynam się
huśtać coraz wyżej, coraz prędzej, aż do nieba, aż do samej odbitki, której gwałtowne szarpnięcie wywołuje mrowiący ucisk w dołku, jakby chciało mi się sikać, ale jednak to nie to. Metalowy stuk odbitki niosący się delikatnym wstrząsem przez całe ciało i kondensujący się w podbrzuszu.

Jeszcze. I jeszcze raz. Stuk. Znów się udało. Prawie mnie wyrzuciło jak z katapulty.

Całymi godzinami potrafiłam się tak huśtać wraz z moją przyjaciółką, Pauliną. Szłyśmy w zawody: która pierwsza do odbitki, która szybciej dotknie nieba!

I teraz znów huśtałyśmy się razem, ramię w ramię. Zerknęłam na tę wysoką, szczupłą blondynkę o nie-
zwykle delikatnej, wręcz przezroczystej cerze, pod którą rozbiegały się zygzaki błękitnych żyłek. Paulina od-
powiedziała mi zuchwałym uśmiechem, a ja w jednej chwili odgadłam przyszłość: już za parę lat wyjedzie do Warszawy, skończy studia na SGH, zostanie główną księgową w dużej firmie, spłodzi dwójkę rezolutnych blondynów i będzie wiodła udane życie wraz z jowialnym mężem w podwarszawskim jednorodzinnym domu w szeregowej zabudowie na strzeżonym osiedlu za szlabanem. Uf!

Wzmógł się chłodny wiatr. Niebo granatowiało pod dotknięciami ciemnych palców zmierzchu. Uniosłam oczy w kierunku okien naszego dawnego mieszkania na czwartym piętrze. Dobrze wiedziałam, że nie mogę tam wrócić. Okna emanowały późnowieczorną poświatą. Przez pokoje przepływały głębinowe
ryby o wymyślnych kształtach podobnych do tych, jakie strach przyjmuje czasem w dziewczęcych sercach.
– Nie możesz tam wrócić – powiedziała spokojnym głosem Paulina. – Lepiej huśtajmy się dalej.
– Ale robi się późno…
– To nic. Która pierwsza do odbitki! – rzuciła mi wyzwanie i stanęła na siedzeniu huśtawki, więc po-
szłam w jej ślady. Przykucnęłam i wyprostowałam się, wprawiając huśtawkę w ten hipnotyzujący wahadło-
wy ruch, któremu instynktownie się poddałam. W tył i w przód. W tył i w przód. Delikatny przysiad i gwałtowny wyprost jak napięta do granic wytrzymałości struna. Niezmordowanie płynęłam poprzez gęstniejący zmierzch, napędzając lot huśtawki sprężeniami i rozprężeniami chudego ciała. A wieczorny wiatr znów zaplatał mi włosy i rzucał całe pasma na twarz, łaskotał w oczy, łaskotał w serce. Obejmował mnie w pasie i pieścił odsłonięte kolana, bo choć to niedorzeczne, to huśtałam się w tej odświętnej, amerykańskiej sukience przetkanej złotą nitką. Coraz wyżej i wyżej!

Huśtawka wydała z siebie metaliczny stukot jak twardy pocałunek, który katapultował moje ciało w nocne powietrze. Leciałam szerokim łukiem nad placem zabaw. Upadłam z wysoka, w szorstki żwir, w którym zaryłam prawym kolanem, zdzierając skórę aż do krwi, mięsa i jeszcze głębiej.
– Chodź ze mną, moja mama zajmie się tobą, przemyje ranę. – Usłyszałam głos Pauliny.
Jej mama… Piękna, postawna blondynka o jasnym spojrzeniu, moja dobra wróżka, która już wkrótce
pożegluje poprzez morze barwy ciemnej krwi.

Tajemne, podmorskie, kobiece ingrediencje są jak syreny, ich podwodny śpiew dziesiątkami zasysa kobiety w głąb rubinowego morza.

Takie huśtawki, jak w czasach mojego dzieciństwa, już nie istnieją.
Sen wibruje i łuszczy się.
Rana na kolanie zasklepiła się, pozostawiając ledwie widoczną różową bliznę. Mieszkanie na czwartym
piętrze zamknęło okna emanujące upiorną poświatą. Mój ojciec wyparował z balkonu na drugim piętrze gomułkowskiego bloku. Babcia została spopielona na diamentowy pył. Zachwycające stroje matki przy-
wiezione z Ameryki dawno wyszły z mody i z jej szafy, udając się nie wiadomo dokąd.

The post Dobranoc moja Ameryko! (fragment powieści) appeared first on Pro Libris.

]]>
Apatia (fragment) https://prolibris.net.pl/apatia-fragment/ Mon, 13 Nov 2023 12:21:39 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=10405 Marek Krukowski

The post Apatia (fragment) appeared first on Pro Libris.

]]>

Marek Krukowski

Apatia

(fragment)

 

Jak bardzo czuję się zmęczona, nieszczęśliwa?

Jak bardzo czuję się?

Z końca języka zwisa mi czarna kropla prośby: „Może byś się wyprowadził na kilka dni do rodziców”. Niemal wypowiedziana, zresztą nie jestem pewna, czy w istocie coś tam nie przebąknęłam. Kiedy przysiadł na łóżku w moim pokoju… tak, bo teraz rozdzieliliśmy mieszkanie pomiędzy nas dwoje. Nasz pokój, w którym gnieździliśmy się przez ponad rok, jest teraz wyłącznie moim pokojem. Pokój odziedziczony po starej Dance to biuro Adama, jego szaniec. Natomiast pokój dzienny przerobił na swoją sypialnio-jadalnię. Śpi tam i je wszystkie posiłki, ale żebyś coś uprzątnął po sobie, to zapomnij! Właściwie cały dzień zalega na nierozłożonej kanapie, z której uczynił mi barłóg! Zalega pod zmiętym cielskiem głębinowej kołdry wyłowionej z dna czarnych akwenów nocy. Otwieram okna, próbuję wietrzyć, nic to nie pomaga. I tak czuć szlamem, błotem, bagniskiem, jakąś zielonkawą rzęsą dusznej ludzkiej egzystencji na bupropionie.

Nie sypiam po nocach.

W dzień chodzę nieprzytomna. Nabrzmiała od kompulsywnych urojeń. Ataków dzikiego Amoku, w których szoruję od stóp do głów srebrzyste cielsko naszego potężnego mercedesa, tego starego rekina szos. Albo wstawiam pranie oraz zmywarkę równocześnie, równoległe! Na raz! Na dwa szoruję wannę. Na trzy kafle w kuchni.

W każdym razie kiedy przysiadł na krawędzi mojego łóżka, co najwyżej stęknęłam z fotela, z Doliną Issy w ręku:

– Chciałabym zostać sama?

– CO?!

– Chciałabym zo, ostać, sa, ama? – głos mi się na pół i jeszcze raz na pół przełamał.

– Aha! – mruknął.

Położyłam się na łóżku.

– Przytul mnie – jęknęłam. – Przytul mnie albo coś, cokolwiek, bo naprawdę źle ze mną. – Objął mnie od tyłu. Ciało do ciała. Zapadłam w sen bez obrazów. W sen przesycony jego cielesną obecnością. Słodkie opadanie i jasne promienie przenikające w dół, stamtąd, z powierzchni jaźni.

Nie otwierając oczu, niby ślepe szczenię, przekręciłam się twarzą do jego twarzy, ustami do jego ust. Językiem wokół jego języka. Oddechem w jego oddech. Śliną poprzez jego ślinę. Aż zmusiłam go, aby wszedł we mnie. I poruszał się we mnie. Jak ciepłe morze. Ciężkie morze. Nakrywające mnie fala za falą. Przypływ. Odpływ. W tył i w przód. Jakbym leżała na dnie łódki, którą fala zniosła w sitowie. I teraz niespiesznie nią kołysała. W kołysce ciała i ciepła. W dzień bezwietrzny i upalny. Rozgrzany jak hutniczy piec od nadmiaru lipcowego słońca. Aż rozkołysał mnie po krawędź, za którą nastąpił rozbłysk. Wstrząsana bardziej szlochem niż jękiem, zakneblowałam sobie usta przedramieniem, zaciskając zęby na własnej skórze, smakując jej słoność. Na granicy płaczu i śmiechu. Czułam, jak wszystko we mnie puszcza, jak wreszcie staję się pełnym „się”.

– O rany! To takie męczące! – poskarżył się Adam. – Męczące i niesmaczne. Tylko się spociłem. I znów muszę wziąć prysznic.

* * *

Ale są też inne warstwy, gdzie mogę się udać.

Mam czternaście, piętnaście lat. Moje przyciasne ciało uwiera mnie tu i tam. Jego absurdalna chudość i wiotkość. Codziennie, kiedy wracam ze szkoły, w mojej głowie już siedzi pan Ból. I pierwsze nastoletnie wiersze (śmierć, matka, dom). I pierwsze nastoletnie żądze (muskularne ramiona młodych mężczyzn).

Zamiast w radosnych podskokach wlokłam się do domu, przygarbiona pod ciężarem tornistra.

Dopływałam do martwego cielska przewróconego wieżowca, wyrzuconego na brzeg asfaltowej rzeki.

Później bardzo powoli wspinałam się na trzecie piętro, stopień po stopniu z pochyloną głową tak ciężką od rojeń i nastoletnich smutków, które nigdy nie wyparowały, a jedynie przybrały bardziej dojrzałą formę. Z czasem oswoiłam się z ich obecnością. Przestałam zwracać uwagę na smętne zaśpiewy tego widmowego chóru, stojącego wytrwale gdzieś w tle mojej codzienności.

W końcu docierałam do drzwi mieszkania. Jego ciche, rozsłonecznione wnętrze, korytarz kryty linoleum udającym sosnową podłogę.

Matczyne krzątanie się po kuchni.

Nieobecność psychopatycznego ojczyma.

Rzucałam tornister w byle kąt. I kładłam się na łóżku pełna głodu i ćmiącego bólu. Wykrzykując z siebie to sakramentalne pytanie: „Co będzie na obiad?”.

Jaskółka matczynego głosu przecinała korytarz koszącym lotem, wzbijając się pod sufit mojego pokoju, obwieszczała odpowiedź, przynoszącą albo wybuch ekscytacji, albo szary deszcz rozczarowania.

* * *

Z dzisiejszej perspektywy lubię te moje minione powroty. To jak zalegałam na łóżku, z książką w ręku, choć najczęściej ból głowy zmieszany z głodem nie pozwalał mi czytać.

Omdlała z wyczerpania, czekałam, aż ponownie nadleci jaskółka matczynego głosu i wyśpiewa mi ratunek, to jedno wykrzyknienie: „Obiad!”.

Z półprzymkniętymi powiekami, z czołem opartym na otwartych stronicach książki, kołysałam się w gondoli mieszkania zawieszonego na trzecim piętrze miasta, ponad rwącą rzeką jednej z głównych ulic, ponad nieruchomą płaszczyzną trawnika i labiryntem osiedlowych chodników, i labiryntem metalowych drabinek placu zabaw.

Dzień po dniu dojrzewałam do odegrania niechcianej roli pełnokrwistej kobiety.

Niechętnie miesiączkowałam.

I ostatecznie zrejterowałam. Bo czy dziś można mnie nazwać pełnoprawną kobietą?

* * *

Przymykam oczy i znów wychodzę na balkon tamtego mieszkania, do którego dziś mam dostęp jedynie we wspomnieniach.

Oparta o metalową barierkę, ponownie w przyciasnym, nastoletnim ciele, skrzypienie skóry na kolanach, wychylam się ponad ulicą, niemal dotykając językiem liści drzewa rosnącego tuż-tuż. Szachuję okna wielkopłytowego ośmiopiętrowca, rosnącego po drugiej stronie asfaltowego dum-dum. Unoszę głowę i oczy, liżąc szary błękit nieba i szarawe kolosy przesuwających się chmur. Jeszcze raz zachwycam się tym, co mnie otacza. Co wzbiera wiosną. Co eksploduje latem. Ta miejska zieleń znużona nagłą wybujałością. Mrużę oczy w pogoni za stadem srok: pulsujący tuman czarnych punktów zataczający szalone kręgi wokół lasu telewizyjnych anten na dachach odległych wieżowców.

Czekam nadejścia lipcowej burzy. Napór powietrza. Groźny fiolet. Stupiętrowy mrok ciągnący od zachodu zasnuwa nieboskłon. Wpełza na dachy wieżowców. Spogląda w moje roziskrzone oczy. Śmieję się w jego nachmurzoną twarz. Pierwszy odległy błysk. I spowolniony przez upał grzmot. Pierwszy powiew atakujący balkonowe drzwi. Pierwsza olbrzymia kropla na mojej twarzy. Tak, tak, chcę więcej, chcę jeszcze. Podskakuję, trzymając się oburącz metalowej barierki i piszcząc wewnętrznie.

Nagle zieleń drzew zmierzwiona, wprawiona w gwałtowne falowanie. Punkty ludzi, tam w dole, rozpierzchające się z pochylonymi głowami. Granatowa ciemność. Ze złocistą obwódką. I otwartość rozwichrzonego powietrza. To wszystko naraz i jeszcze więcej.

Wichura tężeje, grzmiąc koniec świata, targając drzewami.

Ach, gdybyż to mogło być prawdą! Egzaltuję się bez zahamowań.

Nagły błysk i grzmot. I ściana deszczu. Chluszcząca we mnie tak miękko, tak wściekle, tak ożywczo.

I najczystszy smak powietrza.

A później koniec. Skapująca z liści cisza.

* * *

A co z nieobecnością psychopatycznego ojczyma?

Oto potęga literatury: po ostatnią stronicę mogę go skazać na nieistnienie.

Mieszkanie na trzecim piętrze będzie jaśniało wyłącznie pustką. Rozbrzmiewało jedynie matczynym zaśpiewem, jej kuchenną krzątaniną. Sama zamieszkam na balkonie, w tej podniebnej łodzi, w której będę dryfować ponad ulicą i miastem, wzdłuż krawędzi osiedla, wysnuwając z lewego ucha nić babiego lata.

Oczywiście, że jego psychopatyczność zanurzała korzenie i ciągnęła soki z psychopatyczności jego ojca, komunistycznego aparatczyka. Drugi z szalonej, zdziczałej czwórki. Zagubiony w gąszczu sadów i zachwaszczonych ogrodów powojennego, poniemieckiego, „odzyskanego” miasta. Ukrywający się na strychach. Nieraz zbity na kwaśne jabłko. Pozorujący samobójstwo. Złakniony czułości, uwagi, troski. Dla mnie wynurzył się z tych sadów i chaszczy jako szczerbaty, czarnowłosy szczur, który drapieżnie wgryzł się w moje serce. Biorąc wspaniały odwet, koronował się na człowieka lasu, człowieka-wilka, pierwszego grzybiarza i wędkarza, niemal myśliwego, z pewnością zbieracza i tropiciela.

Za koszmar minionego dzieciństwa mścił się na mnie i matce, rozsnuwając nad nami pajęczynę emocjonalnego terroru, o której cicho sza!

Ale tyle razy usłyszałam od niego, że jestem kimś w rodzaju pleśni… Być może finalnie miał rację. Przykleiłam się do matki, przywarłam do dziadków, oplotłam Adama i w cierpiętniczej pozie ssę z nich życiodajne soki.

Niektórym wypadło już pomrzeć, a ja wciąż, raz za razem unoszę oczęta i wzdycham boleściwie: „Ach życie-życie, jakież ty bywasz uciążliwe!”.

Surrealistyczny rysunek przedstawiający zamyślioną kobietę. Jest zwrócona w lewą stronę, ma kapelusz na głowie.

The post Apatia (fragment) appeared first on Pro Libris.

]]>
Męcząca samotność https://prolibris.net.pl/meczaca-samotnosc/ Sun, 11 Dec 2022 12:20:50 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=5796 Marcin Mielcarek

The post Męcząca samotność appeared first on Pro Libris.

]]>

Męcząca samotność

Marek Krukowski, Jamimoje, MK, Zielona Góra 2019, 269 s.

Pomysł i wola napisania tej recenzji zrodziły się w barze i dla tych, którzy uważają, że to raczej kiepskie miejsce do literackich uniesień, z miejsca powiem, że Hemingway w swoim późnym okresie każdy kolejny dzień zaczynał od picia rumu w tego typu lokalach. Wielu przecież uważa go za literackiego boga, więc teoretycznie coś tam ciekawego może urodzić się w takiej prymitywnej lokacji jak bar. Oczywiście późny Hemingway to nie wczesny Hemingway, a picie ostatecznie doprowadziło go do włożenia sobie w usta dwururki. W każdym razie nie będzie o Amerykaninie, a o Polaku, chodzi mi o lokalnego artystę – dobre słowo w tym przypadku – Marka Krukowskiego i jego książkę pod tytułem Jamimoje.

Od momentu przeczytania powieści do zabrania się za napisanie tych kilku słów upłynęło wiele wody w zielonogórskich toaletach – i w wielu innych miejscach rzecz jasna też. Długo nie mogłem uporządkować myśli, mijały tygodnie i nic nie wpadało mi do głowy. Jak to ugryźć? Od czego zacząć? Ostatecznie wyszło tak, że usiadłem i wziąłem się po prostu do roboty – zamiast gadać, zacząłem działać; czyli jak prawdziwy, toksyczny facet.

Jamimoje, jamimoje, ja mi moje… O co tutaj właściwie chodzi?

Powieść ta jest tak gatunkowo głęboko i mocno piękna, jak za piękność uchodzi Monica Bellucci czy Scarlett Johansson. A że piękno dla zwykłych zjadaczy chleba jest na ogół niedostępne, to lektura Jamimoje nie przypadnie do gustu większości ludzi. I to mało ważne. Bo to nie jest pisanie dla większości ludzi, stwierdzam, że ono prawie w ogóle nie jest dla szerszego grona odbiorców. Jest przede wszystkim dla siebie, sobie. Żaden to zarzut, a może nawet postawa godna podziwu – ten brak sztucznej potrzeby zaimponowania masom w XXI wieku.

Powieść mamy podzieloną na dwie główne części – czyli wydającą się autobiograficznym pisaniem część pierwszą rozbitą na Ja, mi i moje oraz drugą część nieposiadającą konkretnej literackiej formy (Gombrowicz by się pewnie uśmiechnął). No właśnie powieść, to też nie jest zbyt dobre słowo dla określenia tej skonkretyzowanej na 269 stronach twórczości Marka Krukowskiego. Nie mamy tutaj narracji fabularnej, jakiegoś uporządkowanego ciągu przyczynowo-skutkowego, nie dostajemy jednego, głównego bohatera, prowadzącego nas przez kolejne strony. Oczywiście to wrażenie trochę złudne, bo nawet niezbyt wprawny czytelnik – jak ja – szybko zrozumie, że większość postaci, tych postaci narracyjnych, to w rzeczy samej autor. Rozbity duchowo bohater, jedna osoba, której pragnienia, myśli, obawy, nadzieje i marzenia zawarte są pod różnymi imionami czy sytuacjami – Marianna, nigdy nienarodzony brat, dramat grany przez małżeństwo. Nietrudno zrozumieć, że w Jamimoje Marek Krukowski obnaża przed nami siebie całego. Albo chce, żebyśmy myśleli, że to robi. Efekt jest ostatecznie taki sam. Pełny obraz człowieka. Człowieka samotnego. Bo to w głównej mierze opowieść o bolesnej, męczącej samotności.

Językowo samo pisarstwo stoi na bardzo wysokim poziomie, jest to uczta dla lubujących się w głębokich, zróżnicowanych i nieoczywistych metaforach czytelników. Krukowski zawiera w swojej powieści także ciekawy obraz Zielonej Góry i opisując ją, nie boi się przyznawać do życia na prowincji. Tam, gdzie ja dostrzegam jedynie nudny beton, on widzi coś znacznie ciekawszego dzięki swojej wyjątkowej, estetycznej wrażliwości. No właśnie, owa wrażliwość jest istotnym elementem Jamimoje. Świat wykreowany nie należy oczywiście do upiększonych i cudownych, jest szary i zwykły, ale jednocześnie posiada w sobie pewną subtelność – pomimo używania momentami mocniejszych słów. Ważne jest to, że pomimo homoseksualnych wątków przewijających się od pierwszych stron, utwór ten nie jest żadnym manifestem. Ta normalność pewnych faktów, zwyczajność życia geja w małym mieście jest czymś naprawdę wyjątkowym – bo właściwie przecież tak powinno to wyglądać, no nie?

Książkę czytałem, leżąc na ciepłej plaży w Niechorzu, pijąc piwo i opalając się na bolącą czerwień. Zajęło mi to dwa dni i chociaż nie była to lektura przyjemna i lekka, czasami nawet filozoficznie błądząca – nie oszukujmy się, nie zakładałem przecież, że to pospolite czytadło – to dziwię się, że jest o niej tak cicho. Teoretycznie tego typu powieść przy dzisiejszych prądach powinna się wybić gdzieś dalej, wyżej. To przecież pisanie piękne, metaforyczne i zawiłe, jak by nie patrzeć dotyczące uciśnionej mniejszości. Gdzie się, do cholery, podziała w tym przypadku ta cała wolna prasa i media? No gdzie?

Marcin Mielcarek

The post Męcząca samotność appeared first on Pro Libris.

]]>
Ciocia (fragm. powieści Zapiski Bez Znaczenia) https://prolibris.net.pl/ciocia-fragm-powiesci-zapiski-bez-znaczenia/ Wed, 07 Dec 2022 16:06:35 +0000 https://prolibris.net.pl/?p=5019 Marek Krukowski

The post Ciocia (fragm. powieści Zapiski Bez Znaczenia) appeared first on Pro Libris.

]]>

Marek Krukowski

Ciocia

(fragm. powieści Zapiski Bez Znaczenia)

„Cisza na morzu. Wicher dmie. Kto się odezwie, ten bałwan jest!” – tych słów korzenie wrastają głęboko w strofy dzieciństwa i kwitną siwiuteńkim głosem cioci Heli.

Przez mgły i pól splątanie niesie się miarowy stukot pociągu: na wieś, do cioci.

W przedziale naprzeciwko mnie siedział dziadek i w zamyśleniu żuł miętowe landrynki, wyglądając przez okno, gdzie pola i lasy wciąż uciekały wstecz i wstecz. Ale w jego oczach zupełnie co innego biegło na wspak. Może czas dzieciństwa?

Jechaliśmy wtedy na pogrzeb cioci, jego starszej siostry. To była nasza ostatnia wspólna podróż.

Pamiętam, jak do kościoła wnieśli ciężką trumnę z zamkniętym wiekiem. Dziadek się zachwiał. Chwyciłam go za łokieć.

– Nie mogę uwierzyć, że moja siostra tam leży. W tym pudle – wyszeptał pobladły.

Stuk-stuk, zamknęła mi powieki. I posiwiałym głosem wyszeptała rymowankę. „Zaśnij, dziecino”. Na wieki.

Cioci nie ma. Pozostałam wyłącznie ja. Więc dzisiaj tylko mnie nachodzi czasem żal, że nie jeździłam tam częściej, że nie naprodukowałam więcej wspomnień o siwowłosej, łagodnej kobiecinie wspartej na nieodłącznej lasce z drewna wygładzonego przez dotyk jej sękatych dłoni. Ale obraz tej przygarbionej i siwowłosej dziewczynki o żywym spojrzeniu figlarnych oczu pozostanie ze mną.

Niezdarnie lepię ze słów jej postać. Widzę, jak siedzi w małej chatynce, przykuta kalectwem do krzesła i słucha radia, czekając na zabłąkanego gościa.

– Tylko nie skończ tak jak ja – ostrzegła mnie raz jeden, wpatrując się przenikliwie w moje oczy. Miała na myśli samotność, w którą wrastałam z uporem i na przekór ciocinym przestrogom, rok po roku, po kostki, kolana, po pas. Ciocine słowa brzęczały nade mną, żądliły. Przypatrywałam się im bezradnie. Złożona w przyciasnej trumience mojej nastoletniej samotności. Nasłuchiwałam, jak czas sypie na jej wieko ciężkie grudy dni, miesięcy, a w końcu i lat.

Wychodząc zimą do pracy w fabryce kartonu, zamykając lub otwierając furtkę, ciocia poślizgnęła się na lodzie, upadła i złamała biodro. Rehabilitacja trwała długo. Do tego nałożyły się problemy z tarczycą. Biodro źle się zrosło. Ciocia została naznaczona kalectwem. Zaczęła poruszać się z trudem, zgarbiona, o lasce, a przecież wciąż była stosunkowo młodą kobietą. Choć nie wiem, ile dokładnie miała wtedy lat. Chwileczkę, pójdę do sąsiedniego pokoju zapytać Szeptulę, to znaczy dziadka. Nie ma go, oczywiście jest w kiblu, więc czekam, tupię nogą. Wreszcie, kiedy wraca na swój fotel, zaczynam go przepytywać. Ale on nie pamięta. Dopiero po zawiłych dywagacjach udaje nam się wstępnie ustalić, że w chwili feralnego poślizgnięcia ciocia mogła mieć zaledwie dwadzieścia parę lat. Ale czy na pewno? Dziadzia patrzy przed siebie załzawionymi oczętami niebożęcia. Milczy. Mruga bezradnie. W końcu bezsilnie zapada się w swój fotel. Zamyka oczy. Przysłania je sękatą dłonią. Więcej już z niego nie wyciągnę.

Lubię myśleć, że tuż przed wypadkiem ciocia była zakochana, że miała adoratora. Że przyszłość w miarę przyjaźnie się do niej uśmiechała.

Wciąż widzę ją, jak siedzi w swojej kuchni, a w palcach obraca różaniec, zasłuchana w koronkę płynącą z radia.

Natomiast nie potrafię jej sobie wyobrazić jako młodą dziewczynę. Widzę wyłącznie poczciwą starowinkę, z którą przy kuchennym stole grywałam w karcianą wojnę, w chińczyka, w kartofla, w kibel. Każda z nas walczyła zażarcie o zwycięstwo, ale ciocia słabła pierwsza. W pewnym momencie, być może węsząc swoją porażkę, zaczynała kłaść kolejne karty ze wzrastającym roztargnieniem oraz dziecinną irytacją.

Dom od początku był stary i maleńki, dwuizbowy, wzniesiony z polnego kamienia, z przylepioną drewnianą sienią i składzikiem na węgiel. Zbudowany jeszcze przed wojną przez anonimowego pradziadka, który nie wiedzieć kiedy umarł. Później nastała bieda. Przylazła wojna. Dwunastoletni chłopiec, który kiedyś zostanie moim dziadkiem, a następnie skurczy się w Szeptulkę, głodny i w dziurawych butach idzie codziennie o świcie do fabryki kartonu.

Jednak z całego domu najważniejszy był dla mnie strych. W lato nagrzany, pachnący kurzem, starymi rupieciami i słomą. Lubiłam tam włazić po stromych schodkach, które bardziej przypominały drabinę z poręczą. Ze strachem pokonywałam kolejne stopnie, aby z westchnieniem ulgi dotrzeć do mojego, wyłącznie mojego zacisza. Gdzie przykucałam w skupieniu. Przyglądając się słonecznym pasmom światła prześlizgującym się pomiędzy krokwiami. Wdychałam nagrzane i suche powietrze nasycone starością, zasłuchana w moje, nie-moje budzące się ciało. Wyglądałam przez małe okienko na codzienny świat toczący się w dole, kiedy ja ukryta na stryszku bujałam w moich obłocznych marzeniach.

Ach, i jeszcze wychodek. Przylepiony do rozwalającej się szopy i posiadający coś z aury strychu. Unosił się tam podobny, a jednak zupełnie inny intensywny bukiet aromatów. Duszny smrodek szamba i rozgrzanej słomy. Przez szpary w deskach błyskały siostrzane prześwity słońca. I rozbrzmiewało bzyczenie bardziej dojrzałych muszysk. Panował tam nieco inny rodzaj odosobnienia. Kiedy wisząc nad dziurą w dobrze oheblowanych deskach, snułam mroczne fantazje. Frenetycznie zasłuchana w instrumentarium fizjologii. W ten parny jazz kiszek. W radosny szmer strumienia moczu. Wyobrażałam sobie, że osuwam się w tę straszną dziurę ziejącą pode mną. I tonę w jej cuchnącej czeluści. Nigdy nie śmiałam tam zajrzeć, w to czarne oko smrodu. Którego obecność pod pośladkami napełniała mnie pierwotnym lękiem. A jednak długimi minutami potrafiłam się tam kołysać, trącając ostrożnie struny strachu i wybujałych obaw. Z wolna nasycałam się zaduchem, ciepłem, brzęczeniem i słonecznym półmrokiem.

Jednak w nocy nigdy nie odważyłam się zajść do wychodka. Przypilona nagłą potrzebą kucałam pod murem i sikałam ukryta w malinowym gąszczu. Podskórnie wiedząc, że dopuszczam się wykroczenia. Dlatego jeszcze bardziej drżałam na zimnym wietrze o świtaniu, lękając się, że w końcu ktoś mnie przyłapie na moim zbrodniczym procederze.

Przed chatynką pysznił się warzywny ogród: bogaty w gliniasty, wilgotny czarnoziem soczystych barw. Zasobny w bulwiastość: marchwi, buraków, pyr. Strojny w wybujałe pióropusze zieleniny. Pnącza groszku. Grządki truskawek. Las szczypioru. Zagony kapusty. Każdy kwadrat warzywniaka to był odrębny fantastyczny świat. I każdy z nich stopniowo zarósł trawą i chwastami.

Nawet jeśli zmyślam, to kto mnie dzisiaj złapie za rękę na gorącym uczynku i wytknie drobne przeinaczenia?

Jedno pamiętam wyraźnie: to jak wraz z każdym pobytem u cioci moje ciało rozbudzało się coraz wyraźniej i ostrzej. Nieodwołalnie wynurzając się z sennego półmroku dzieciństwa.

Na szutrowej drodze grałam z wiejskimi chłopakami w lotkę. Naprężałam muskuły. Pociłam się pod letnią sukienką, z której rozbierały mnie ich zuchwałe i wygłodniałe spojrzenia. Często wygrywałam. Przepełniona dumą uciekałam w pola. Zanurzałam się w długie samotne spacery. Wdrapywałam się na jeden z wielu pagórków, będących pozostałością po zamierzchłych czasach, kiedy wydobywano tutaj liche złoża brunatnego węgla. Kładłam się na samym szczycie wśród wysokich traw. I nurkowałam w głąb siebie pod czujnym wzrokiem błękitnego oka, które uważnie obserwowało, jak zdejmuję sukienkę. Jak zaczynam tarzać się we własnym ciele. W tym ciele, które zawsze musiało dzierżyć palmę pierwszeństwa, przed i ponad wszelką ideą. To ciało rozwydrzone, znów czegoś pragnące, obolałe, przechodzące kolejną anginę, niewyspane, spragnione, nafaszerowane antybiotykami. Wyraziste i nieodstępujące mnie na krok. Więc nie mogąc uciec od niego, ulegałam mu. Rzucałam się w jego krwisty wir. Wsuwałam drżącą dłoń w bawełniane majteczki, tak jak oni nigdy by tego nie uczynili, gdyż brak im było kobiecej delikatności i wprawy. Upajałam się słonecznym wyobrażeniem ich chudych, opalonych i niedomytych ciał.

Przeobrażałam się w gwałtowną burzę. Rozbłyskałam wśród drżeń wewnętrznych i grzmotów, by wnet przygasnąć. Zmęczona, zużyta, ale nienasycona, schodziłam ze wzgórza i polną drogą powracałam do ciocinej chatynki. Odprowadzana wyłącznie przez wieczorny wiatr i wieczorne wrzosowe niebo: wiszące nisko i wysoko zarazem, absolutnie nieruchome. Na tle którego byłam czarną figurką, kruchą i samotną, z uporem przedzierającą się przez nieobjęte łany przestrzeni.

Ciocia już śpi. Przysiadłam w kuchni i myję stopy w miednicy. Wyglądam przez okno. Przelatuję wzrokiem nad urodzajnymi grządkami warzywnika. Przeskakuję płot, za którym bieli się droga i sad w świetle ulicznej latarni, udającej księżyc. Ulatuję jeszcze wyżej, w bezszelestnej windzie czerni. Na sto pierwsze, najwyższe piętro nocy, gdzie panuje wiekuista cisza, która dotyka mnie nawet tutaj, w ciepłym i jasnym wnętrzu kuchni, kiedy szorstkim ręcznikiem wycieram stopy.

Choć tak bardzo jestem obecna w tej chwili, to równocześnie całą sobą, każdą cząstką źrenicy, wpatrzona w głuchą wiejską noc, dostrzegam naszą nieobecność, moją nieobecność oraz jej nieobecność. I przeczuwam tę stupiętrową falę, która wkrótce, prędzej czy później, ale nadejdzie i zmyje nas z obolałego ciała planety. Brudną wodę z miednicy wylewam do wiadra. Gaszę światło.

Do emaliowanego rondelka wrzucam wielkie i nagrzane owoce czarnej porzeczki. Słońce pali mnie w kark.

Leżę na wersalce w cienistym pokoju i zza firanki obserwuję świetliste poruszenia ogrodu i świata.

Każda wyniosła swoje krzesło. I usiadłyśmy w cieniu domu, łuskając groszek i popatrując na wiejską drogę, nad którą unosi się biały tuman bezruchu.

Do późna oglądamy durne programy rozrywkowe w śnieżącym, czarnobiałym telewizorze.

Lubi moje wizyty, bo wtedy to ja gotuję i robię zakupy.

Ciocia czesze siwe włosy. I bardzo ciasno ściąga je gumką z tyłu głowy. Z przodu każdy niesforny kosmyk dyscyplinuje metalową czarną wsuwką.

Jednak jej uśmiech jest łagodny. Najłagodniejszy. Już nie ma jej uśmiechu. Nie ma go nigdzie. Na żadnej fotografii. Jedynie jego niknące wspomnienie, niczym kolista fala po kamyku wrzuconym do jeziora, zatacza coraz szersze i delikatniejsze kręgi pod moją powieką.

W tamte wakacje nie wybrałam się do cioci, ponieważ zadzwonił ktoś z rodziny (mąż kuzynki mojej matki). Ktoś, kto chciał położyć, i ostatecznie położył, pazerną łapę na tym skrawku ziemi. Bogacze z Ameryki z piękną willą pod Warszawą, sąsiedzi gwiazd telewizji publicznej.

– Nie przyjeżdżaj. Ciocia już absolutnie nie nadaje się do przyjmowania gości. Zdarza jej się nawet chodzić nago. Źle z nią.

Głupia schowałam walizkę do szafy. I przesiedziałam resztę wakacji na dupie, ulegając czyjejś presji, jak wtedy, kiedy podczas pobytu w Warszawie nie kupiłam tej kurteczki-baranka.

Nigdy nie pożegnałam się z ciocią, która została połknięta przez białe usta bezimiennego łóżka, gdzieś na smutnych antypodach domu opieki. Zanim schowałam walizkę do szafy… często marzyłam o tym, że uciekam od mojego życia w mieście do cioci, na wieś. Uciekam ku małej wolności. I odtąd dzielę z ciocią dwuizbową chatynkę. Wybieram się do wiejskiego sklepiku na zakupy. Gotuję niewyszukane obiady. Pielę grządki. Spaceruję najpowolniej poprzez wieczorną rześkość pól. I do późnych godzin przesiaduję w kuchni. I nasłuchuję, jak poprzez niewidoczną dal, którą noc zagarnęła pod czarną pazuchę, niesie się tętent: gwałtowny, tajemniczy tętent, przenikający swoim głębokim pulsem aż do naszych snów. Budzę się i szepczę strwożona:

– Ciociu, któż to i dokąd tak galopuje w tę noc? W tę noc…

Zakryta kocem postać. Szkic ołówkiem.

The post Ciocia (fragm. powieści Zapiski Bez Znaczenia) appeared first on Pro Libris.

]]>